Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jest urocza, ale cóż pocznę? Życie nie jest romansem. Wszak prawda?…
Andrzej konwulsyjnie zaciskał pięści.
— Niech pan pomyśli, — ciągnął Stanisław — że i dla całej rodziny nie będzie to zbyt miła reklama.
— To jest ohydny szantaż!
— Możliwe. Jednakże jest, i z tem musi się pan liczyć.
— Dałeś, łotrze, słowo honoru, że do kraju…
— Za pozwoleniem! Łotry nie mają honoru.
— Chcesz pan pieniędzy? Ile?…
— O, pieniądze też się przydadzą. Pieniądz, drogi szwagrze…
— Ile?…
W przedpokoju rozległ się dzwonek. Andrzej drgnął i ruszył ku drzwiom. Dogoniła go sycząca groźba:
— Tylko bez kawałów, drogi szwagrze!…
Przyszedł Roman.
— Co się stało?
Andrzej starannie zamknął drzwi.
— Cicho. Twój brat jest tutaj.
— Stanisław?
— Tak. Chce, byśmy go ukryli na parę dni.
Romanowi krew rzuciła się do twarzy. Jego rysy przybrały wyraz wściekłości, skurczyły się nagle jak paszcza wilka, gotowego do skoku:
— Dzwoń po policję, Andrzeju! — wyrzucił z siebie ochrypłym szeptem.
— Niepodobna. Ten łotr grozi skandalem.
— Wszystko jedno.
— Może weźmie pieniądze?… Może pójdzie sobie?…
— Jakto? Chcesz szpiega puścić wolno?! Za żadne skarby!!! Dzwoń po policję!
— Nie mogę… zastanówmy się. Skandal… może znajdzie się jakieś kompromisowe…
— Co?… Co?… Hańba! Wolę sobie w łeb palnąć!
Chwycił słuchawkę telefonu.
Andrzej stał ponury. Każdy trzask widełek uderza-