Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spotkanie, chociaż napewno słyszała kroki w przedpokoju. Znał jej intuicję i wiedział, że odczuła zbliżającą się krzywdę, że nie miała sił wyjść jej naprzeciw, że przyczajona w lęku czeka ciosu.
Krzywda… Krzywda… Dlaczego krzywda? Jakąż jej znowu krzywdę wyrządza? Przecież jest młoda i bardzo ładna. Nawet piękna. Dopiero zaczęła życie, a całe jest przed nią… Niewątpliwie spotka jeszcze wielu mężczyzn, w których będzie mogła się zakochać… Napewno znajdzie godnego sobie męża, bardziej godnego niż on, nie tak nieszczęśliwego…
Krzywda — myślał, — że mnie kocha?… Czas wszystko zgoi, a zresztą przecie tyle małżeństw rozwodzi się. Tysiące, dziesiątki tysięcy!…
Przetarł czoło — było wilgotne.
W smudze światła coś działo się, coś żyło, drgało, szło ku niemu, wyprężały się jakieś ręce załamane milczącem błaganiem, jakieś bezgłośne dźwięki, jakaś znana melodja…
— Ach, jakże męcząca… co to, co to za melodja… Zaraz, zaraz… Zatknął uszy, lecz nie przestawał jej słyszeć…
..Dixit Dominus, Domino meo…
Nieszpory! Tak, nieszpory w wiejskim białym kościołku, pełnym słońca, zapachu kadzidła… I głos, wyraźny, stanowczy głos: …I że cię nie opuszczę aż do śmierci…
— Czy pamiętasz? — zapytało sumienie.
— Cha, cha, cha, — roześmiała się cisza.
— Czego odemnie chcecie! — Andrzej zacisnął pięści. — Jestem tylko człowiekiem!
— Jesteś aż człowiekiem — odparło sumienie. — Słabym, nędznym człowiekiem… Tam moje szczęście…
Przygryzł wargi aż do krwi i zrobił krok naprzód.
— Muszę, muszę… Jestem tylko człowiekiem…
Wszedł w smugę światła. Gęsta była i taki opór sta-