Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wzięła jego wychudłą rękę i przycisnęła do ust.
— Miej w Bogu nadzieję…
Chciał jeszcze coś powiedzieć, wargi poruszyły się bezgłośnie i powieki przymknęły. Osłabienie wzięło górę. Po chwili pierś zaczęła się wznosić równym oddechem.



VIII.

Była to złota, dojrzałością pachnąca jesień. Najpiękniejsza z pór roku, zadumana pogodną zadumą zrozumienia i ciszy, wspaniała w mądrym uśmiechu do opadających z niej złotych i purpurowych liści, w uśmiechu do przemijającego porywu wiosennej młodości i rozkwitu lata. Najmądrzejsza z pór roku, zapatrzona w głębię tajemnic natury, spokojna, że znowu przyjdzie kwiecisty szych wiosny i znowu bujna radość lata, by przygotować jej odwieczny powrót, powrót ciężarnej nowym płodem jesieni, że znowu odda go światu, a sama wolna już od trosk zanurzy się w pogodzie rozmyślań.
Z blado-błękitnego stropu znikły już dawno klucze żórawi. Odleciały stada ptactwa koczowniczego, a w wysokich koronach drzew wróble odbywały swe hałaśliwe wiece, jakby naradzając się, czy zostać, czy też pofrunąć wślad za tamtemi.
Od szosy Brzeskiej szła wąska polna drożyna obsadzona dzikiemi gruszami. W swawolnych skrętach wiła się wśród rżysk i świeżo zoranych ugorów, aż do szerokiej lipowej alei.
Ładowane zbożem fornalki wyżłobiły w drodze głębokie koleiny. To też gniady wierzchowiec z ostrożnością stawiał rwące się do biegu kopyta i dopiero w alei, na mocno ubitej szosie ruszył wyciągniętym galopem.
Parskał raźno, wciągając w chrapy pachnące powietrze i czując bliskość stajni.
Od niedawna wprawdzie zapoznał się ze swym nowym panem, lecz z przyjemnością grzebał nogą, gdy ten miły chłopiec sam go kiełznał i siodłał, delikatnie podciągając popręgi.