Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chciałem powiedzieć, że dla pana drobiazg, a dla mnie ważna sprawa. Ale dokąd pan idzie?
— Do „Bristolu“. Zatem?
— Do „Bristolu“? Przecie już druga? Po drugiej Czy nie lepiej do „Oazy“? Tam dopiero teraz zabawa w całej pełni.
— Ja, panie majorze, mieszkam w „Bristolu“ i idę spać.
— Spać? — major aż przystanął i zdumionym gestem otarł z twarzy kropelki deszczu. — Spać? Przecie dopiero druga! Eee… wie pan co? Chodźmy do „Oazy“!
— Dziękuję panu. Nie będę służyć.
Major nerwowo pstrykał zatrzaskiem u rękawiczki. Wreszcie po dłuższej pauzie wykrztusił:
— Proszę pana, pan mnie dziś ograł doszczętnie…
— Ja się nie narzucałem. Bardzo mi przykro…
— Naturalnie, naturalnie, ja też nie mówię, tylko, widzi pan, dzisiaj wyjątkowo suma ta stanowi dla mnie wręcz hamletowski problemat.
— Bardzo mi przykro.
— Proszę pana — głos zabrzmiał metalicznie — proszę pana. Niech pan mi pożyczy dziesięć tysięcy. Z tych wygranych.
Dowmunt milczał. Ogarnęło go uczucie wstrętu, litości i pogardy.
— Przecie pan dałby mi rewanż. I wygrałbym napewno. Odegrałbym się napewno. Odegrałbym się. Ja mam nosa. Taka karta szła. Przecie już pan godził się na słowo honoru… I gdyby nie ta, ta wiedźma, która pana odciągnęła…
— Wyraża się pan o pani Kulczowej dość niestosownie…
Major zaperzył się:
— Co? O jakiej Kulczowej? Taka ona Kulczowa, jak ja książę Brabancki. Niby pan nie wie!
Dowmunt stanął jak wryty.
— Nie rozumiem?