Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyjąłem lornetkę, aby zbadać teren. W pewnej wysokości ponad nimi dostrzegłem istotnie ścieżkę; zdawało mi się, że to będzie właśnie miejsce, z którego zawróciliśmy z pannami.
Byliśmy więc wtedy nad nimi, ale czemu nie słyszeli wołania? Rzecz prosta — przyszło mi na myśl — gdy my byliśmy tam, oni błądzili jeszcze znacznie niżej, widocznie głos gubił się w ścianach. Chodziło teraz o drogę do nich. Ściana, która dzieliła mię od nich, była — o ile mogłem ocenić — zbyt trudna do przebycia. Rozglądałem się po bokach, nie mogłem nic wypatrzyć. Wejście gdzieś musi być — myślałem — skoro wleźli, ale odnajdź je teraz, gdy oni sami nie mogą go odnaleźć. Obejrzałem ścianę nad nimi, wydawała się więcej poszarpana i znacznie łatwiejsza. Widziałem wyraźnie, że oboje siedzą pod niewielką przewieszką, nic więc nie mogą nad sobą widzieć. Chwilę rozmyślałem, potem postanowiłem.
— Ho! ho! panie Witoldzie! siedźcie na miejscu! Zaklinam na wszystko! Pomoc przyjdzie z góry, bo tędy na wprost nie ma zejścia. Tam krótsza przestrzeń i dostęp łatwiejszy! Przywiążcie chusteczki do ciupag i machajcie nimi w górę nad przewieszkę.
— Rozumiemy! — wołała Zosia — pomoc z góry! siedzieć na miejscu! machać chusteczkami!