Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zjadł potem wszystkie trzy, wypił parę butelek piwa i jeszcze kazał sobie podać dużą porcję leguminy. Okazało się, że gdzieś na Psiej Trawce zbłądził w lasach i we mgle, chodził w kółko, wlazł potem na jakieś piargi, być może, że w dolinie Pańszczycy.
— Gdzieś pan nocował? — pytał gospodarz.
— Gdzie? pod kosówką, panie, rozumie pan? pod kosówką, cały mokry.
Śliczny nocleg w ulewny deszcz! Następnego dnia znów błądził w kółko i głodował, aż pod wieczór wylazł z lasu i trafił do Jaszczurówki. Stąd wrócił do hotelu. Gospodarz poradził mu wypić parę szklanek herbaty z rumem do łóżka a rzeczy oddać do kuchni do wysuszenia. Dwa dni leżał w łóżku a gdy się wypogodziło, wziął sobie górala-przewodnika i jeszcze sześć kotletów na drogę. Tak to ludziom wiedzie się czasem w Tatrach.
Tymczasem słońce zaszło, chmury zaciągnęły niebo na zachodzie. Turnie, które z purpurowych stały się różowe, potem szare, teraz były fioletowe i przybierały coraz ciemniejsze tony; widocznie mrok się rozsiewał. Radziliśmy o swym położeniu.
— Mamy dwie możliwości: — mówiłem — albo tu zostać na nocleg, który mógłby nam przynieść cudowne wrażenia, albo schodzić w dół ku Wielkiemu Stawowi drogą, której nikt z nas nie zna i naturalnie po ciemku, co najwyżej przy latarni, którą mam we worku.