Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w osobnej grupce; ja z Cesią i Lusią utworzyliśmy drugą.
— Proszę worków nie zdejmować, na plecach lepiej się chronią od deszczu — mówiłem — przygotować peleryny.
Miałem nową, dużą, gumową pelerynę.
— Zrobimy z niej namiot na nas troje; panie nałóżcie swetry, ja włożę serdak.
Pomogłem im wydobyć z worków swetry. Ledwie wdziały, uderzył piorun gdzieś na Kozim Wirchu i zaczęły padać duże krople deszczu.
Przytuliliśmy się do siebie, okryli peleryną, którą spiąłem na guziki, tak iż tworzyła doskonały stożkowaty namiot. Objąłem obie panny a one otoczyły mię ramionami dla bezpieczeństwa, okrywając mię swymi pelerynami.
— Zaraz będzie woda — mówiłem do Lusi — deszcz coraz lepszy, ten deszcz będziemy błogosławić. Panna Lusia się nie gniewa?
— Nie, nie! — śmiała się już dziewczyna ucieszona nadzieją wody.
Gdy poczułem, że z peleryny deszcz już dobrze ścieka, podniosłem jeden brzeg w górę i złożyłem we fałd na kształt rynny.
— Niech panna Lusia wystawi tu głowę i przytknie tu usta.
— Gdzie? — pytała.
Błysnęło silnie.
— Ot tu! — pokazałem przy błyskawicy.