Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ułożyłem się na werandzie; czułem także wielkie znużenie i zacząłem zaraz majaczyć. Zdawało mi się, że patrzę w oczy Cesi, to znów, że schodzę po gładkiej ścianie nad przepaścią — i usnąłem.
Wstaliśmy późno. Schronisko już się opróżniło, zostaliśmy tylko w pięcioro.
Dzień był prześliczny; czuliśmy się rzeźwi i wypoczęci.
Kilka godzin snu w Tatrach lepiej orzeźwia niż długi sen w dolinach. Panna Zosia tylko czuła się trochę wyczerpaną.
Gospodyni nagotowała nam herbaty i mleka, dała nam chleba z masłem, śniadanie było paradne.
Lusia opowiadała narzeczonym wśród śmiechów nasze zeszłoroczne przygody i nocleg na strychu. W izbie południowej, w której właśnie piliśmy śniadanie była belka środkowa jeszcze wygięta a dziura w suficie załatana była świeżą białą deską.
Układaliśmy program na dzień dzisiejszy.
— Byłoby to cudownie posiedzieć tu choć cały dzień i zwiedzić zakątki tej prześlicznej doliny — mówiła Cesia.
— Tak, ale to niemożliwe — rzekł Witold — jutro muszę być w Krakowie.
— Radźmy więc o powrocie — rzekłem z westchnieniem. — Mamy dwie drogi przed sobą: albo do Morskiego Oka albo Roztoką do Wodogrzmotów. Ta druga droga byłaby dla nas wszystkich