Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nierkach mieliśmy wodę, obmył więc twarz i czoło a kolega zlazł znowu i odszukał czapkę. Z czoła sączyła się krew obficie i twarz była podrapana, gdyż w wądole sterczały suche gałęzie. Znów plaster i bandaż były w robocie.
Oto macie panie ostrzeżenie, co to znaczy brawurować; na najgłupszym z przeproszeniem miejscu mógł życie stracić.
— Zabić się na Boczaniu — no to już nie tragedia, ale wprost skandal! — orzekła Lusia.
— Nie trzeba myśleć, że w Tatrach giną ludzie na najtrudniejszych miejscach — rzekł Karol — najczęściej wypadki zdarzają się przez lekkomyślność lub niedoświadczenie. Ot i przedwczoraj byliśmy świadkami tragedii na Rysach. Nie widzieliśmy wypadku, ale proszę sobie wyobrazić nasze wrażenie, gdy wyszedłszy przed schronisko nad Morskim Okiem, ujrzeliśmy, że na wóz ładują dwa worki a z worków związanych sznurami wyglądają buty turystyczne.
— Ach tak — to jacyś dwaj Czesi — rzekła panna Erna. — W ostatnich dniach Zakopane było poruszone tym wypadkiem. Jakże to było?
— Dokładnie nie wiadomo — odrzekłem — ale przypuszczają, że schodząc z Rysów siedli na stromy, kilkusetmetrowy śnieg w żlebie, aby zjeżdżać. Lekkomyślność! zjechali na tamten świat!
Nastało milczenie a Karol po dłuższej chwili zaczął: