Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A kaz ta idom? — pytała żwawa i obrotna gaździna, podając nam jajecznicę i herbatę.
— Na Świnicę — odparła Lusia — wszyscy idziemy na Świnicę.
— Bedom mieli piknom pogode.
— Dziękujemy za dobrą wróżbę — podziękowałem gaździnie.
Pogoda istotnie była piękna. Oglądaliśmy w całej okazałości szczyty i grań granitowego łańcucha od Liliowego aż po Koszystą. Panny uczyły się na pamięć nazw szczytów i przełęczy; obiecywaliśmy sobie wycieczki na wszystkie po kolei a Orla Perć podniecała fantazję.
Największe zainteresowanie w tej chwili jednak budziła Świnica, jako cel dzisiejszej wyprawy; śliczna jej linia zachodnia, opadająca falisto grań wschodnia i czarna północna ściana budziły prawdziwe uznanie.
Pannom imponowało zresztą, że to najwyższy szczyt w tym łańcuchu; bądź co bądź, będzie czym się pochwalić.
— A czy spadł już kto ze Świnicy? — pytała Lusia.
— Owszem — jakiś oficer bawarski przed kilku laty. Będziemy tamtędy przechodzili po stronie południowej — objaśniał Karol.
— To doskonale! to rozumiem! taki szczyt to coś wart. Nie każdy może powiedzieć: byłam na szczycie, z którego spadł turysta i to jeszcze oficer bawarski.