Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dżam, czekać na mnie z wycieczką i co? — fiasko. Istotnie można znienawidzić tego człowieka!
— A ja pani ręczę, że on w tej chwili wysiada z pociągu w Zakopanem; trzeba było poczekać.
— Ba! a chcieliście to czekać? Pan Tadeusz jak zobaczy Tatry, toby go i na łańcuchu nie utrzymał a jeszcze w towarzystwie pewnej panny, co tak anielsko przewraca oczyma.
— Lusiu! — mówiła Cesia — to nieładnie być zjadliwą.
— E! — odparła Lusia — czuję, że mam dziś usposobienie osy; chętniebym kąsała! Wyjeżdżam, jadę, przyjeżdżam! On gotów jeszcze w ślad za nami gonić w Tatry i dogonić nas naturalnie na Krupówkach w Zakopanem!
— Musisz darować kuzynko — mówił pan Witold — ale to moja wina. — Wszak wiesz, że mam tylko dwa dni czasu. Dziś całą noc trząsłem się koleją, a jutro w nocy muszę stanowczo wracać do Krakowa. Niepodobna było czekać. Zrobicie sobie z panem Karolem inną wycieczkę choć na tydzień; będziesz go mogła gruntownie bałamucić.
— I jabym była wolała, żeby wycieczka była o jeden dzień odroczona, gdyż wczoraj wróciłam dopiero z pięciodniowej wyprawy na stronę węgierską — rzekła śmiejąc się panna Zosia, jasna blondynka, z niebieskimi jak bławatki oczyma; ona się zawsze śmiała. — Nadto miałam jeszcze wczoraj w dolinie Świstowej przygodę; próbowałam zjeżdżać ze śniegu i tak ślicznie zjechałam, że natłu-