Przejdź do zawartości

Strona:Tymoteusz Karpowicz - Odwrócone światło.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na swoich ale pod rzęsami ciągną sprzecznie jednobarwną
fałdę zmierzchu na przestrzał zamkniętą stąd prowadzi
naw adniająca suchość swój policzek i choć dzień wyraźnie
tu się kończy ze wszystkim wszystko siedzi na wylot
w swej parzystości i mota w zapartym za spusty słowiku
luźny zbiór zapowiedzi na dwa kłębki dane i wciąż
zwiastowany
słowik łyka to głębiej klucz to głębiej mija puchnie
kamień cesarz z ręką po łokieć w słowiku odcięty od
śpiewu
próbuje klaskać w dłonie do pary ale ptak już przerósł
mięśnie pnia biteralne a ci siedzą i wciąż się zwijają
do postnego gniazda na odlot w bokach nieparzysty