Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzwonków dziewczyna o nagich kolanach, splecionych w pnącze i skrzydłach świtezianki, przez które przeświecało słońce. Ujęła jego dłoń i powiodła dalej. Dotarli do rozpadłych w gruz świątyń, gdzie spały w zapomnieniu, poza rozwalonemi ołtarzami przedziwne, kamienne bożki, albo też wiedli jeszcze spór o wodę i powietrze filozofowie jońscy z pitagorejczykami.
— Jestem myśl! — szepnęła mu przewodniczka. — Ale zapomnij o tem zaraz, jeśli nie chcesz zniweczyć przedwcześnie mocy mojej.
Rzekłszy to, powiodła go dalej i dalej, aż pewnego wieczoru stanęli w dziedzinie teraźniejszości, pośród odkopanych szkieletów i powiększonych kropel wody, a ona ukazując mu ciemń przestrzeni, kazała uczyć się ogromnych szeregów cyfr.
— Dokądże mnie wiedziesz? — spytał. — Nie ciekawi mnie, ile mil dzieli ziemię od słońca, podobnie jak obojętną mi jest liczba progów kolejowych na drodze żelaznej pomiędzy Lerbaeck a Askersund. Na cóż się przyda obciążać umysł tym balastem?
Roześmiała się, przyspieszając kroku, a on zauważył, iż mu założyła na ręce kleszcze, tak że mimo przemęczenia i upadku sił musi iść dalej, po nocy, jako jeniec własnej myśli.
Udręczony i przerażony swym losem jął studjować filozofję. Krok za krokiem szedł za myślicielami, aż do czasów najnowszych, ale pogląd nawiązujący do Locke’a i Arystotelesa odpowiadał mu najmniej, gdyż z natury grawitował w kierunku wprost przeciwnym. Żadna wiedza nie była zdolną uczynić go szczęśliwszym, lub mniej szczęśliwym, żadna też nie miała mocy wkroczyć w jego własne życie i przeko-