Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tych panów, śpiewających w stallach na chórze, a wami, którzy pracujecie rękami. Nie giniecie z wyczerpania — to prawda! Każdy miejski robotnik drwiłby z waszych, tak mało męczących zajęć. Jednakże nędza nie odstępuje was ani na krok. Dzieci w tym klasztorze są tak samo anemiczne, jak dzieci z przedmieść fabrycznych. Wiem, jak się marnie odżywiacie i ile zarabiacie. Kościół płaci, jak płacił w wiekach ubiegłych, kiedy jeszcze wiara była tak żywa. Kościół sądzi bowiem, że nie zmieniło się jeszcze nic od czasów tej epoki, gdy cała ludność oddawała się z zapałem pracy, mając nadzieję, że zasłuży sobie na nagrodę nieba. Wynagradzana miską strawy i błogosławieństwem biskupa, wznosiła w pocie czoła wspaniałe katedry i kościoły.
I podczas gdy wy, istoty z krwi i ciała, nie mając odpowiedniego pożywienia, oszukujecie żołądki swych żon i dzieci kartoflami i chlebem — tam, na dole drewniane posągi stoją pokryte złotem i perłami. Czy wam nigdy nie przychodzi do głowy myśl zapytać, gdy patrzycie na ten bezmyślny przepych, dlaczego ten martwy przedmiot, nie odczuwający żadnych potrzeb, jest tak straszliwie bogaty, podczas gdy wy żyjecie w nędzy i ciągłej potrzebie?
Słuchacze spojrzeli na siebie ze zdumieniem, jak by te słowa otworzyły im nagle oczy. Po krótkiej chwili wahania i jakby przerażenia na obliczach ich zapalił się płomień wiary.
— To prawda, święta prawda! — powiedział dzwonnik ponurym głosem.
— Tak, to prawda — powtórzył szewc, wkładając w swe słowa całą gorycz swego pracowitego żywota. Uginał się pod jarzmem codziennym wraz