Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

masowskiego krzyża i podpierać go widłami, przybranemi karmazynowym aksamitem, aby nie upadł. Ubierać się w brokat szkarłatny, jak kardynał! W tej szacie, jak mówi zakrystjan, który zna się na wielu rzeczach, każdy przypomina niejakiego pana Dantego, żyjącego ongiś we Włoszech. Pan ten, wybrawszy się na zwiedzenie piekła, opowiedział później swoje wrażenie w poemacie.
Na schodach ślimaka, który, sąsiadując ze ścianą mieszkania, wiódł na drugie piętro, rozległ się od głos kroków.
— To Don Luis — oznajmił Drewniana Rózga.
— Udaje się właśnie do kaplicy Sanktuarjum, aby odprawić mszę.
Gabrjel wstał, aby pozdrowić księdza. Był to człowiek małego wzrostu i delikatnej budowy. Dysproporcja między jego wielką głową a małą postacią odrazu rzucała się w oczy. Jego wypukłe, olbrzymie czoło jakby przygniatało ogorzałą, o nieregularnych rysach twarz, usianą znakami po ospie. Był brzydki — jednakże wyraz jego niebieskich oczu, połysk śnieżno-białych, równych zębów i niewinny, prawie dziecinny uśmiech czyniły sympatyczne wrażenie, które sprawiają często ludzie prości, oddający się wyłącznie upodobaniom artystycznym.
— A więc ten pan jest pańskim bratem, o którym tyle od pana słyszałem? — rzekł ksiądz do Estabana, podczas, gdy ten ostatni przedstawiał ich wzajemnie.
I muzyk wyciągnął do Gabrjela przyjaźnie dłoń. Mieli obydwaj ten sam chorobliwy wygląd — wspólność cierpienia stworzyła między nimi odrazu nastrój braterskiej zażyłości.