Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

węży. Oko spoglądało w kryształ i zdawało się widzieć coś poza tą ścianą z djamentu.
— Znają mnie! — wykrzyknęła z radością. Freya. — Pewna jestem, że mnie znają!... Najmilsi, najsilniejsi bandyci! — ciągnęła głosem, drżącym z zachwytu. — Ubóstwiam je! Chciałabym je mieć u siebie, jak się miewa złote rybki w czarze kryształowej, móc je karmić ustawicznie i patrzeć, jak umieją pożerać.
Ferraguta ogarnął podobny niepokój, jaki go już raz przejął pewnego ranka przed świątyńką Wirgiljusza.
— Ależ ona jest obłąkana! — powiedział sobie w duchu.
A przecież mimo to obłąkanie pożądał jej z całej mocy. Przesłodki zapach, jakim tchnęła, owiewał go całego. Nie widział tych stworzeń bezgłosych, jakie pływały lub czołgały się tam, w świetlistem przestworzu, poza szybami...
Ona tylko istniała... Głosu jej słuchał jak odległych melodyj: tłumaczyła mu właściwości tych kamieni, przeistaczających się w żywe istoty, owych mas, co pęcznieją, by okazać swe organa, a potem nagle chowają je znowu we wnętrzach galaretowego mięsa. Są to jakby maski elastyczne, wewnątrz których jest tylko woda i powietrze.
Zmętniało oko jednego z tych potworów, to błyskające, to znów niknące śród miękich fałd, nasunęło Frei dawne wspomnienia. Poczęła mówić półgłosem, jakby sama do siebie; nie troszcząc się o Ferraguta, wytrąconego z równowagi dziwacznością jej słów. Spojrzenie mątwy budziło w jej umyśle wspomnienia „Oka Poranku“.
— Cóż to jest owo „Oko Poranku?“ — spytał marynarz.
I znów przeszło mu przez myśl, że Freya musiała być napół obłąkana, gdy się dowiedział, że było to imię oswojonego węża, płazu o grzbiecie, porysowanym w kwadraty, noszonego przez nią niegdyś naksztatt naszyjnika lub bransolety.