Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To nic... Drobne draśnięcie... Najlepszy dowód, że mogę poruszać ramieniem.
I poruszył niem istotnie, jednak nie bez trudności, czuł bowiem coraz wzrastający bezwład wskutek opuchnięcia.
— Opowiem ci zaraz, co zaszło... Przypuszczam, że odejdzie im ochota zaczynać raz jeszcze.
Namyślał się przez chwilę.
— Bądź-co-bądź dobrze byłoby, byśmy się jak najprędzej puścili na morze... Niech nikt o tem ani słowa nie mówi... Zawołaj Caragola.
Nim jednak Toni zdołał się ruszyć, z mroku wyłoniła się purpurowa twarz kucharza. Przyszedł niewołany do salonu, niepokojąc się i chcąc się dowiedzieć, co zaszło, przerażany, że zobaczy. Ferraguta na łożu śmierci.
Spostrzegłszy krew, krzyknął z macierzyńską rozpaczą w głosie:
— Chryste z Grao!... Mój kapitan umiera!...
Chciał już biec do kuchni po watę i bandaże. Był trochę felczerem i na wszelki wypadek miał zawsze w schowku opatrunki.
Ulises jednak go zatrzymał. Owszem, przyjmie chętnie jego usługi ale ponadto obciąłby czegoś jeszcze.
— Chce mi się jeść, wuju Caragolu, — rzekł wesoło. — Daj, o masz pod ręką... Głodnym jak wilk.