Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 114 —

Szachin ruszył się na miejscu, jak gdyby go ziemia paliła.
— A gdyby moja prośba — mówił dalej z przymuszonym uśmiechem — przyjechała na cudownym tureckim bachmacie, za którego basza benderski pięćset czerwonych chętnie zapłaci...
— Powróciłaby na nim do ciebie... — odparł rotmistrz.
Szachin znowu chwycił za klamkę, ale tak silnie, że ją odkręcił. Widocznie znajdował się w rozdrażnieniu gwałtownem, którego uhamować nie zdołał.
— Ostatnie słowo! — zawołał jeszcze — może my przecież dobijemy targu o tego nędznego hajdamaka! Kiedy pan kapitan rusza do Lwowa?
— Za godzinę, za dwie najdalej. Muszę tam stanąć jutro koniecznie.
— Więc dobrze. Proszę pana grafa, niech pan graf przyjdzie do mnie za godzinę na chwil kilka...
— A to po co?
— Niech mi pan rotmistrz tego me odmawia. Przysięgam, że pan nie pożałujesz tego.
— Nie będę miał czasu.