Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w zimnym klasztorze! Poto cię wywołałem z niebytu, poto-m cię stworzył i pokochał, poto-m w istność twą uwierzył, by teraz szukać znów zapomnienia i walczyć z tęsknotą za tobą?

Mam do ciebie żal, Ireno, iżem samotny jest i ubogi...





II.
U ŹRÓDŁA WYPADKÓW.


Był ciepły wieczór majowy, jeden z tych, kiedy to po męczących wahaniach, po dreszczach ziąbów, po gnuśnych, prawie jesiennych słotach, po rankach z zimna dygocących, w zaledwie jako tako zielenią powleczonych parkach, nagle wybuchnie, w niebo strzeli, aleją się potoczy, niby młody śmiech, wiosna.
W taki oto wieczór, gdy nurt ożywienia gnał wielkie miasto ku alei Ujazdowskiej, w cichej zwykle zatoczce pl. Dąbrowskiego spotkałem nagle swego kolegę Władzia w towarzystwie tak dalece rozkosznem, żem nie mógł zapanować nad chęcią przywitania się z dawno niewidzianym druhem.
W tem właśnie miejscu, to znaczy na skwerze Dąbrowskiego, w ten oto wieczór, o godzinie dziewiątej minut, zdaje się, dwadzieścia, rozpoczęła się nowa karta mego żywota, jeden z najszaleńszych jej rozdziałów. Czemu rozdział ten nie skończył się tam, gdzie się zaczął, to znaczy w wygodnej Warszawce, jakby stworzonej do tajemnic serdecznych i przelot-