Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mandżurji, oblicza ich niemal szare ze wzruszenia, stężały w straszliwej zgrozie.
Talao Matsue podniósł na mówiącego ponure spojrzenie.
— Więc, zdaniem pana, możemy uważać siebie za jedynych przedstawicieli sławneko i licznego niegdyś narodu? — zapytał.
Wyhowski podumał chwilę.
— Kapitan Sado, ten, który wiózł waszego monarchę do Mandżurji, wyraźnie zaznaczył, że wyspy Japonji zapadły się tak szybko w morze, iż niema mowy, aby ktoś mógł się tam uratować, zwłaszcza, że orkan, jaki powstał z powodu wstrząsów zatopił wszystkie statki, znajdujące się w pobliżu. To jedno! Pozatem długi czas krążyłem nad obuma Chinganami i nigdzie nie dostrzegłem najmniejszego nawet śladu ludzkiej istoty. Ale istnieją przecież potężne kolonje waszych braci w Stanach Zjednoczonych... w Australji... na wyspach... jeśli co pozostało z tych miejscowości, to możliwe, że pomiędzy ocalonymi znajdą się i japończycy! Tylko... — umilkł, jakby namyślając się.
— Tylko... — poddał Matsue, patrząc nań z niepokojem.
Wyhowski wzruszył ramionami.
— Nie wiem nic pewnego, ale Sado twier-