Przejdź do zawartości

Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przesycone było wszystko na około nas po za obrębem naszego stanowiska. Przewodnicy nacięli gałęzi drobnych świerkowych, które osuszone miały nam służyć za posłanie. Herbatą, raczyliśmy się do syta, gdyż to w górach napój nieoszacowany, poczém trzeba było myśleć o ułożeniu sobie jak najdogodniejszego posłania. Było nam już ciepło, sucho i, jak na nocleg w lesie, wygodnie, ale obawa deszczu nas trwożyła, bo aż smutno było pomyśleć o losie naszym w przypadku słoty.
Późno w noc znużeni pokładliśmy się spać; ciało skołatane całodzienną biédą potrzebowało wypoczynku choćby i na tak obozowém posłaniu, jakie nam przygotował przewodnik. Cisza zaległa okolicę, drzewo gorzało spokojnie, szum Białki kołysał do snu, a na niebie czystém jaśniały gwiazdy, przeglądające między gałęziami. Obaj Wałówie, pokładłszy się blisko ognia, zmieniać musieli pozycje w inną stronę, gdy z jednéj gorąco im dopiekło; my nie nawykli do koczowniczego życia, nie mogliśmy zasnąć aż nad ranem. Lecz w czasie tym ognisko przygasło a zimno dojęło nam, że sen odbiegł.
Przed świtem powstaliśmy wszyscy, Wałówie na nowo ogień rozpalili, herbatę zgotowali i nią pokrzepieni, po spożyciu, co Bóg dał, układaliśmy plan na cały dzień, zwłaszcza gdy po całonocnéj pogodzie rano słońce pięknie wierzchołki gór oświeciło. W dolinie panował jeszcze chłód i poranna wilgoć.
Wkrótce jednak zaczęły przeciągać nizko chmury, które, nim doszliśmy nad brzeg Morskiego Oka, zamieniły się w tak gęstą mgłę, iż na 10 kroków przed sobą trudno było co widzieć. Wiedząc dobrze, co to znaczą