Przejdź do zawartości

Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

już lat kto się odważał pływać na niéj po jeziorze, ryzykował życie, gdyż raz musi nastąpić chwila, gdy tratwa, coraz bardziéj zagłębiając się z belkami, zanurzy się na zawsze, a przecież tego momentu nie można przewidzieć. Otóż przed niedawnymi czasem grono osób przybyłych z Krakowa udało się do Morskiego Oka. Towarzystwo składało się z osób obojéj płci i różnego wieku; z nich młode pokolenie, idąc za namową górali, weszło na tratwę dla pływania po stawie; gdy jednak ich nie wezwano do wiosłowania, bo mężczyźni w usługach pań sami się wzięli do téj roboty, nastąpiło rozczarowanie. Wówczas Białczanie po odbiciu od brzegu tratwy poczęli straszyć pozostałą starszą część towarzystwa, że tratwa jest zgniła, łatwo może zatonąć, zwłaszcza gdy nadpłyną na wir koło środka jeziora, i tym podobne pletli banialuki, prawdziwe tylko pod względem złego stanu tratwy, ale fałszywe co się tyczy wiru, jakiego na całém Morskiém Oku nie ma. Wywarło to zgubny wpływ na pozostałe osoby, zwłaszcza kobiéty, które poczęły już rozpaczać o los rodziny i przyjaciół. Napróżne były ich wołania, zaklinania, giesta, bo tego pływający zrozumieć a nawet, będąc już daléj na wodzie, usłyszeć nie mogli. Można sobie więc wyobrazić położenie osób drżących z obawy przez cały czas, nim młodzież wesoło i szczęśliwie wróciła po całogodzinnéj przeszło zabawie. Białczanie, rozumie się samo przez się, nie czekali powrotu młodzieży, czmychnęli hultaje w lasy, aby uniknąć spodziewanéj zapłaty.
Zajęty rysowaniem brzegu Morskiego Oka, o ile go widzieć mogłem z pośród mgły, w pół godziny spostrze-