Przejdź do zawartości

Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciała łatwiéj utrzymać w równowadze; w razie potknięcia się lub poślizgnienia czepiamy się tą częścią ciała, na któréj zwykliśmy siedzieć, mamy do pomocy wolne ręce i widzimy dobrze swoje położenie. Ktoby zaś przodem do skały lub bokiem puszczał się na dół, naraża się na wielkie niebezpieczeństwo stracenia równowagi przy lada kroku i potrzebuje daleko więcéj czasu na patrzenie pod siebie i za siebie. Szczęście nam sprzyjało, pomimo kilku fatalnych miejsc, przebyliśmy je wszyscy bez szwanku. Przy jednym źlebie, który się tak kończył, że koniecznie wypadało skręcić się od jego spodu na prawo koło ściany nad urwiskiem, Wala spuścił się tam pierwszy, i swoim grzbietem zastawił ujście źlebu, aby który z nas nie wypadł jak z rynny, témbardziéj, gdyśmy od sterczyny ręką chwyconéj zsuwając się, nie mogli natrafić na żaden punkt oparcia dla nogi. Powierzaliśmy się więc sile przewodnika i zręczności własnéj w przedostaniu się na próg, dopiero nagle w ostatniéj chwili ujrzany. Jeszcze raz dodaję, że tylko po granicie można się tak na los szczęścia spuszczać, bo gdyby Lodowy był z wapienia, ani marzyć o wyjściu nań i zejściu z niego.
Im niżéj, tém lepiéj było schodzić; pochyłość ściany większa i progi szersze, a więc mniéj trudów, że się uwagę dawało zwracać i na widok Tatr od zachodu rozwinięty.
O godzinie 4 usiadłem już na owem piętrze nad stawkiem, gdzie dwaj towarzysze, co się z drogi na szczyt wrócili, spoczywali. Znużenia nie czuliśmy jeszcze wcale, tylko nadzwyczajną sprężystość mięśni jakby po długiéj lekcyi gimnastyki, dopiero w miarę coraz dalszego marszu