Przejdź do zawartości

Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tu nie leczymy. Idźcie do doktora.
— Powiedziano mi, że tu znajdę pomoc. — Otwieraj.
— Kto wy jesteście?
— Ten, co ci dobrze zapłaci za twoją radę.
Nastąpiło porozumienie z osobą będącą w izbie, a po chwili drzwi się otwarły.
Jakiś zabrudzony pachołek z latarnią w ręku poprowadził księcia na górę.
Było to zwyczajne laboratoryum alchemika... ugarnirowane na sposób średniowieczny.Z owym piecem, wiecznie ziejącym ogniem, na którym się złoto robić miało. Przed stołem zawalonym flaszkami i tynkturami siedział człowiek lat średnich, z bystrym wejrzeniem, mając oczy wlepione w przybyłego. Popatrzał tak, nareszcie powstał, dał znak pachołkowi, aby wyszedł, potem przysuwając stołek Korybutowi, rzekł cudzoziemskim akcentem.
— Książę Korybut. — Co Waszą Wysokość do mnie sprowadza i o tej porze?
— Znasz mnie?
— Oh, znam dawno. Jeszcze na dworze księcia Świdrygiełły. — Czego żąda Wasza Wysokość?
— Chcę wiedzieć, czego chcieli ci ludzie, którzy tylko co stąd wyszli.
Alchemik popatrzał na młodzieńca, uśmiechnął się, i rzekł ruszając ramionami.