Przejdź do zawartości

Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tu, na tej czeskiej ziemi pragnę się zbratać z wami wiarą i obyczajem waszym.Pragnę zyskać ufność waszą. Niech nas złączy najświętszy węzeł. Ojcze duchowny, racz mi udzielić komunii pod dwiema postaciami.
Skwapliwość, z jaką młody Korybut chciał się niejako uczeszczyć, obudziła szemranie w rycerstwie, ale za to wielce uradowała polskie zastępy szlachty, pragnące się okryć niby płaszczem husytyzmem. Siestrzeniec przelatywał szeregi i zachęcał oporniejszych, natomiast kniaź Dorohostajski, oburzony, ozwał się do Korybuta:
— Wasza Wysokość przyrzekłeś nakłaniać Husytów do przymierza z kościołem i wyrzeknięcia się błędów... a tu... Jakże to będzie? —
Jam nic nie przyrzekał. Wreszcie ja sam zdam sprawę wielkiemu księciu i królowi z moich czynów. Tak zaś nakazuje mądra polityka — odparł szorstko Korybut.
— Eh, nie mądra to polityka. Farbowane lisy puszczą barwę i zostanie baran.
Zatrzęsło młodym kniaziem, ale powaga wielka, jakiej używał posiwiały rycerz Witoldowy, ochłodziła go nieco.
Tymczasem ceremonia komunii odbyła się uroczyście.
Był to pierwszy krok niefortunny Korybuta. Młoda, zapalona głowa, odurzona wielkością swej misyi, podsycana zapałem, jaki gorzał na