Przejdź do zawartości

Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłopak wyszedł i po chwili wrócił — powiada że jest mistrzem Andrzejem.
— On? o tej porze? Idź otwórz i wprowadź go tu.
— Cóż on nam powie? — spytała Elżbieta.
— Ważna to będzie jakaś sprawa.
Przybyły miał na sobie suknię duchownego, głowę mu pokrywał biret doktorski. Postać to była wysoka, chuda. Na twarzy bladej, pergaminowej, ściągłej, świeciły się ciemne oczy, nad niemi brwi ściągnięte. Nos kształtny, zaciśnięte wargi, broda i włosy ciemno kasztanowate. Mógł mieć lat trzydzieści kilka.
— Pozdrawiam was i błogosławię darom bożym, które spożywacie.
— Witamy.
Głos jego był dźwięczny, metaliczny, wyrazy wychodziły czysto i okrągło, jak u ludzi, których rzemiosłem wymowa.
Aktora, prawnika i kaznodzieję poznać po ust otwarciu. Wszakże ich usta, to instrument. Przez wprawę i ćwiczenie nabiera on pewnych właściwości. Tony i słowa, które zeń wychodzą, są czyste, poprawne. Mówią zwykle okresami skończonemi, niekiedy przenośniami i obrazami.
— Czy raczycie zająć miejsce i spożyć z nami wieczerzę? — zapytała Elżbieta.
— Usta moje w tej chwili nie dla pokarmu, ale dla spraw bożych.