Przejdź do zawartości

Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Teraz już całe prawie koło naszych znajomych znajdowało się w Nizzy. Mieszkali tu stale państwo d’Anjorrant, Granowscy, Rubensonowie we własnych willach. Kobryńscy przenieśli się, także z Monte Carlo, aby bliżej być Jerzego chociaż pilnować go było dość trudno; odosobniał się czasami, przepadał gdzieś, pozorując te ucieczki potrzebą ochłonięcia z wiru karnawałowego i skupienia myśli. Słuszka mieszkał w klubie. W Monte Carlo przebywali tylko zagorzali gracze w ruletę: Schwind i księżna della Robbia. Jak panią Oleską, tak i wszystkich pociągnęła Nizza, miasto większe od sąsiednich, tak blizkie od innych, tak doskonale połączone koleją żelazną i ciosanemi w skale, gładkiemi jak chodniki szosami, że właściwie mieszkając w Nizzy, było się we środku długiego, rozrzuconego po brzegu morza, kosznego miasta.
Gorąco popołudnia nie dochodzi do ocienionego salonu Granowskich; okna otwarte wpuszczają, przez żaluzye tylko zapachy pomarańcz i przygłuszony szum, niby rytmicznego wiatru: gadanie morza. W dużym salonie trzy kobiety: pani Granowska, wyciągnięta na wygodnym fotelu, obok Krysia z ołówkiem w ręce, zawieszonej nad albumem rysunkowym. Obie patrzą na trzecią kobietę, siedzącą niżej, na poduszkach, prawie u ich stóp. Śniade jej ciało, spowite w ognisto-żółtą suknię, układa się miękko; czarne oczy spuszczone nad książką, gdy się nawpół podniosą na słuchające czytania towarzyszki, płoną gorącą wymową, a usta przybierają jakieś lubieżne zarysy. Rzekłbyś, niewolnica iberyjska wysokiej rasy u stóp dwóch patrycyuszek. Głos jej płynie, jak melodyjna fala, a matka i córka słuchają bardziej tego głosu, niż treści książki. Po skończeniu rozdziału lektorka podniosła piękne oczy, a ręce załamała nad książką, prawie do ziemi.
— Ślicznie pani czyta!
— Ślicznie, ślicznie! — powtórzyła Krysia zarumieniona, wpatrując się w panią de Sertonville, której wzrok płynny ślizgał się aksamitnie, nie zaglądając prosto w cudze oczy.
— Uczyłam się czytania i deklamacyi.
— Czy w jakim celu? — spytała wahająco pani Granowska.
— Może być... ale to dla nas niedostępne. Scena jest jeszcze na tym poziomie, że osoba dobrego towarzystwa nie może wystawiać się... Zresztą moi krewni w Hiszpanii, ani mąż mój nigdyby na to nie pozwolili. Teraz już za późno.
— O, cóż znowu!...
Rozmowa wkraczała w nieznane, poufne strefy. Pani Granowska uczuła się nieco zakłopotaną.
— Hrabia de Sertonville zakazał stanowczo?
— Sertonville zajmuje się mną wtedy, gdy to obchodzi jego nazwisko. Ale ja sama nie chcę.
Po twarzy jej przebiegł uśmiech zniechęcony, a głowę wyprostowała z godnością, jakby dając do zrozumienia: »Nie oskarżam nikogo; moja skryta boleść do mnie samej należy«.
— Mówmy o czem innem, kiedy łaska — dodała błagalnie, z tak pieszczotliwem pochyleniem głosu i głowy, że obie słuchaczki poczuły zawstydzenie z powodu swej niedyskrecyi.
— Proszę nam za złe nie brać naszej ciekawości: pochodzi ze szczerej sympatyi — rzekła pani Granowska, wyciągając rękę.
Pani de Sertonville ujęła tę rękę i gwałtownym ruchem przycisnęła do piersi, przyczem kilka prędkich poruszeń brwiami dało poznać jej wzruszenie i walkę z tem wzruszeniem.
— Biedne dziecko!
— Przepraszam bardzo...
— To my przepraszamy...
Chwilę ogólnego zakłopotania przerwało rozpoczęcie nowego rozdziału. Głos lektorki popłynął znowu, głębszy jeszcze, poważniejszy, jakby w nim na dnie jęczała tłumiona skarga na świat i ludzi, a serca pań Granowskich wzbierały litością.
W tę melodyę wmieszał się wkrótce fałszywy ton: służący oznajmił przybycie księcia Władysława Kobryńskiego. Ponieważ książę przyznawał się do pokrewieństwa, na co mu pozwalano, miał wolny wstęp do Granowskich. Trudno było dzisiaj wykręcić się od jego odwiedzin. Przyjęto go jednak tak, że zrozumiał swą zbyteczność. Pani de Sertonville, przerwawszy czytanie, utkwiła obojętny wzrok w okno. Ale on chciał się utrzymać na wysokości wytrawnego światowca.
— Dzień dobry cioci i kuzynce. Dzień dobry pani. Wpadam niepotrzebnie, jak widzę. To się zawsze zdarza, gdy mąż goni za żoną. Czy Terenia tu była, jeżeli wolno zapytać?
— Pojechała z Antosiem do Monte Carlo — odpowiedziała Krysia.
— Przepraszam, jeszcze nie. Mieliśmy wyjechać o 3-ej, właśnie za pół godziny; także Słuszka, Dubieński...
— Nikogo tu niema.
— A pani?... — zwrócił się Kobryński do pani de Sertonville z udanem roztargnieniem.
— Ja nie jadę.
— Pani czyta?... O, wiem, jak pani czyta! cudownie!
Chwyciwszy okiem monokl, pochylił się nad książką, którą trzymała w ręku. Fernanda rzuciła mu spojrzenie oburzone, prawie nienawistne.
— Przepraszam. Pójdę ich szukać gdzieindziej. Moje uszanowanie.
Wyniósł się szybko, niepyszny.
Kobiety pozostały znów same.
— Paniby zapewne wolała jechać do Monte Carlo, niż siedzieć z nami?
— Czy jestem tu zbyteczna? — odpowiedziała innem pytaniem pani de Sertonville pokornie i zalotnie.
— Gdzieżby! tylko myślałam, że tamto zabawniejsze. Podobno pani przegrywa?...
Fernanda spuściła oczy.
— Nie trzeba grać. Wstydzę się tego upodobania... Bo nie mam nigdy miłego towarzystwa. Kiedym teraz znalazła tak wyjątkowo przyjemne i wytworne, kiedy mi okazano... dużo dobroci, pragnęłabym tylko, aby to nie zaraz się skończyło.
Musnęła wymijającem spojrzeniem twarz Krysi i przesunęła język po wargach. Gdy to czyniła, przypominała czarną kotkę, łaszącą się do mleka.
— Pani zawsze sama?... czy nie ma kogo z blizkich tutaj? — zapytała hrabina Granowska.
Hiszpanka spojrzała ciekawie i niespokojnie w twarz starszej damy, ale ta wyrażała tylko sympatyczną troskliwość.
— Znam wszystkich, ale z blizkich nie mam nikogo. Tutaj wszyscy są jednego gatunku: rozbawione »snoby«. Nawet ten książę, który wychodzi... Przepraszam, może to przyjaciel?
— O tak, daleki krewny. Jestem pani zdania. Nigdy nie był poważny. Dobry chłopiec, ale niepoczytalny...
— Mam go za porządnego człowieka i znam go nieźle. Ale to nie mój rodzaj, nie mój typ...
Pani Granowska brwi nieco podniosła.
— ...Jak się to mówi po nicejsku dodała śpiesznie Fernanda.
Znowu służący oznajmił przybycie pani Anny Oleskiej. Gospodyni skrzywiła się, szukając wymówki, lecz pani de Sertonville zapytała ciekawie:
— Czy to nie ta ładna Polka, która mieszka w Cannes i przechadza się zawsze ze starszym mężczyzną?
— Zapewne ta sama. Czy pani pragnie ją poznać?
— Taka sympatyczna... Ale jakżebym miała wpływać na rozkazy hrabiny...
— Prosić — rzekła pani Granowska do służącego.
Pani Anna wmieszała się już trochę w towarzystwo nicejskie, zaczem musiała odwiedzić niektóre starsze damy. Wizyta jej dzisiejsza była banalną formą i nicby szczególnego w sobie nie zawierała, gdyby nie spotkanie dwóch wspaniałych kobiet, różnych jak dzień i noc.
Pani de Sertonville była nocą, bladą, bezsenną, nocą południową, pełną gorących westchnień i odgłosów dalekich pieśni hulaszczych. Panią Oleską można było porównać do dnia letniego ze stref umiarkowańszych, lecz zdrowych i kwitnących.
Obie znały się z ulicy, dawno już zwróciły wzajemnie na siebie uwagę; rade były teraz naprawdę się poznać. Jednak zachowanie się Fernandy dało pani Annie zagadkowe wrażenie. Zalotna uprzejmość Hiszpanki wydała się tej kobiecie przejrzystej nadto błagającą, o jakieś przebaczenie, fałszywie pokorną. Pani Anna patrzała prosto w twarz ludziom, z zaufaniem i swobodą; spojrzenia tamtej nie mogła ułowić, czuła tylko, że promień tych czarnych oczu, gdy prześliźnie się po jej twarzy, pali ją jakimś wstydem. Mimo to z krótkiej rozmowy zdała sobie sprawę, że pani de Sertonville może się bardzo podobać, że to jakaś natura niepokojąca, ale nowa i ciekawa.
Rozmawiano o zabawach, bo rozmawiano w Nizzy. Głównie zaś uczta na jachcie d’Anjorrant’a, mająca się odbyć za parę dni, dostarczyła materyi do rozmowy.
Ta sama uczta wywoływała od kilku dni w innych miejscach dyplomatyczne zabiegi. Ponieważ liczba gości na jachcie musiała być ograniczona i przez miejsce i przez różne zasady, margrabia ukrywał się z listą wybranych i z terminem. Niektórych osób nie mógł pominąć, jak Jego Królewskiej Wysokości księcia Filipa z synem, stałych towarzyszów przy partyi klubowej, oraz arcyksiężny Fryderyki, dla której znowu trzeba było zaprosić pana Ciampi, artystę.
Szczególniej ważny był wybór dam zaproszonych: powinny być piękne i zabawne, a nie wypadać, o ile możności, z ram najlepszego towarzystwa. Census pod tym względem trudny był do przeprowadzenia. Wyłączono starsze, jak panią Granowską i księżnę della Robbia, to jest zaproszono je w taki sposób, że nie mogły przyjąć. Bo chłód morza w nocy mógł być zgubny dla hrabiny, a księżna straciłaby cały jeden dzień gry w ruletę, tem cenniejszy, że była na wyjezdnem. Wprawdzie na wyjezdnem była od miesiąca.
Ponieważ margrabia był z Rubensonem w najlepszych stosunkach, nawet w przyjaźni, którą możnaby nazwać »wzajemnym kredytem«, przyznal mu się, że bardzo pragnie mieć go na jachcie, ale żony jego nie prosi, bo wyłączył wogóle starsze panie.
— Rozumiem odpowiedział bankier: do takiej paradnej fety potrzeba paradnych kobiet, w rodzaju hrabiny de Sertonville.
D’Anjorrant spojrzał bystro na Rubensona, który mówił mało, lecz technicznie. Nazwisko pani de Sertonville nie mogło być tu wymówione przypadkiem.
— Kochany Rubensonie, pan wiesz, że należę do przyjaciół Fernandy. Ale mogę sobie narazić arcyksiężnę Fryderykę.
— Arcyksiężna raczyła sama wyrazić mi życzenie, żeby hrabina była zaproszona.
— Doprawdy?! — odparł d’Anjorrant ironicznie: — pani de Sertonville zaczyna mieć stosunki bardzo rozgałęzione.
O tym przedmiocie nie powiedzieli już ani słowa. Zeszli się bowiem na inną rozmowę. Rubenson oznajmił margrabiemu, że operacya giełdowa, którą dla niego przeprowadzał, może się udać nadspodziewanie pomyślnie. Rozstrzygającej o tem wiadomości oczekuje w tych dniach, może właśnie w dniu przeznaczonym na morską wyprawę.
Jacht d’Anjorrant’a był zatem ciągle celem westchnień i zabiegów; wzmianki o nadchodzącej zabawie zabierały dużo miejsca nawet w rozmowach, nie mających napozór nic z tem wspólnego.
Tymczasem pod gorącem słońcem tutejszem ogromne kwiaty wytryskały z agaw przez jedną noc, jakby zaklęte przez fakira; inne więdły, spalone; owoce dojrzewały lub schły w oka mgnieniu w pożarze słonecznym. Tak samo zakwitały i więdły uczucia, namiętności, a nawet ściśle do nich dopasowane filozofie. Najgwałtowniejsze przewroty zauważyć było można w sposobie życia Jerzego Dubieńskiego. Od kilku dni stał się cichym, zamyślonym i nie bywał w gwarnych towarzystwach; natura poety brała widać górę nad innymi instynktami.
Tego samego dnia, kiedy pani de Sertonville nie pojechała do Monte Carlo, aby dotrzymać towarzystwa chorej pani Granowskiej, Jerzy spotkał się z Fernandą późnym wieczorem w Monte Carlo, w ubocznem małem mieszkaniu, które już nieraz służyło im za kryjówkę.
Rozstał się z nią o świcie i wyszedł na pusty plac przed Kasynem. Świeżość poranka rozrzedzała ciężkie zapachy roślin, jak kiedy powiew ze dworu wejdzie do sypialni kobiecej. Światło zupełnie białe rozkładało się po górach odartych z błękitu, twardziej zarysowanych, po domach czysto umytych przez jutrzenkę, po surowej zieleni drzew, po skałach żółto-rdzawych, po morzu gładkiem jak polerowana cyna.
Dom gry, dziwaczny i pstrokaty, wydał się Jerzemu wytworniejszym w tej czystości, prawie greckiej, powietrza. Wschód zarumienił się nagle, błysły po morzu różowe smugi, różowy dreszcz przebudzenia pobiegł po białych willach, i pierwszy promień ognisty spoczął na szczytach Kasyna. Ta korona złota, w nowym tryumfie dnia, przykula oczy Jerzego i wydała mu się symboliczną.
Przeskoczył myślą do analogii nieprzewidzianej: przypomniał dawne poranki wiosenne w Chojnogórze, łąki srebrne od rosy i siebie samego, wychodzącego ze strzelbą na kaczki. Przypomniał dawną świeżość swej własnej duszy, zaginioną, niepowrotnie.
I poczuł nieokreślony żal do kraju, który go otaczał, do życia, które pędził, do kobiety, z której objęć wychodził. Nie przesyt; życie wołało go, ciągnęło, ale ukazywało mu wyższe jeszcze odurzenia, subtelniejsze pokusy. Te pokusy nie miały twarzy niepokojącej, ani postaci grzechu; przychodziły owszem razem z pragnieniem poprawy, z dumną jakąś żądzą, w poetycznych zarysach.
Na ustach czując świeży smak najpiękniejszej ze znanych mu dotąd kobiet, marzył jednak o innej kobiecie. I tę inną, tę przyszłą pragnąłby teraz mieć przy sobie, paść jej do nóg i przepraszać za życie bez niej spędzone. Ta nowa była inaczej piękna i odpowiadała lepiej jego dumnym pragnieniom. Była też niedostępna, nie tak jak Fernanda, o której poczynał wątpić...
Dość już długo rozmyślał na pustym placu i zapadał w stan rozkosznego pół-pijaństwa, gdy go ocucili zbliżający się ogrodnicy. Był ich cały szwadron w roboczych bluzach. Jęli podlewać i muskać kobierce kwietne, podstrzygać gazony, zagrabiać ślady kół na drogach. Przystrajali wielką otwartą salę na przyjęcie dzisiejsze, zanim stado gości zechce się obudzić po willach i hotelach, zanim nowe stada pierwszym pociągiem nadciągną.
Jerzy poczuł rzeczywiste znużenie i senność. Wynalazł powóz i pod nastawionym kapturem puścił się tęgim kłusem do Nizzy. Rzeźwy powiew od morza skrystalizował praktyczniej jego poezyę. Gdy mijał Monaco, przypuszczał, że trzeba będzie trochę oddalić się od Fernandy. Pod Èze doszedł do wniosku, że należałoby zerwać ten niebezpieczny stosunek, a gdy dojeżdżał do Beaulieu, już się rozrzewniał nad cierpieniem, które sprawi pani de Sertonville, gdy ją pożegna. I to wkrótce wywietrzało mu z głowy; myślał teraz o pani Oleskiej, jak student o pierwszej wymarzonej kochance jak dyplomata o trudnej misyi, na którą się wybiera.
Dojeżdżał do Villefranche, gdy w zbliżającym się naprzeciw powozie poznał szwagra. Co on robi na szosie o tej wczesnej godzinie? Kobryński poznał go również; niebawem zatrzymali rozpędzone konie, wysiedli i zeszli się na drodze pod kapiącą żółtem kwieciem mimozą.
— Dokąd tak pędzisz? zapytał prędko Jerzy, aby uprzedzić to samo zapytanie. — Blady jesteś jak upiór.
— Grałem do tej pory w klubie. Spłukałem się kapitalnie. I różne inne kombinacye pchnęły mnie do Monte Carlo. Jesteśmy braćmi, prawda, Jerzy? liczę więc na ciebie i na twoją dyskrecyę.
— Oczywiście. Ale poco jedziesz o siódmej rano do tej budy, gdzie wszyscy śpią jeszcze?
— Najprzód chcę się tam widzieć z jednym zacnym lichwiarzem... a powtóre... tylko rozumiesz, że to zupełnie między nami...
Jerzy ruszył ramionami.
— Wyobraź sobie, wychodzę z klubu i mijam hotel Fernandy. Miałem jej coś zanieść jeszcze wczoraj, więc mówię z portyerem i dowiaduję się że jak wyjechała wczoraj późno do Monte Carlo, tak jeszcze nie wróciła. Może jej się coś stało?!
Jerzy uśmiechnął się dwuznacznie:
— Ho, ho! co za troskliwość! Uspokój się: widziałem panią de Sertonville: śpi spokojnie.
— Widziałeś ją? Spóźniła się na ostatni pociąg, a powozu wczoraj nie miała. Wzięła numer w hotelu.
— Cóż to za obyczaje! — wybuchnął Kobryński.
— Masz słuszność odrzekł Jerzy poważnie: — kobiety narażają się tutaj darmo na obmowę. Ale ona wytłómaczy się z tego. Ma poranną suknię; je śniadanie z księżną della Robbia i z panią Puckelswart.
Nadzwyczaj ścisłe informacye Jerzego o pani de Sertonville uderzyły nagle Kobryńskiego. On teraz zaczął indagować, po krótkiem milczeniu, z kwaśnym uśmiechem:
— No... a ty skąd wracasz o tej godzinie? Jesteś także dziwnie wyblakły.
— Ja mam swoje kryjówki. Pisałem przez całą noc.
— Pisałeś?!
— Nie masz pojęcia, Władziu, jak Monte Carlo wygląda o wschodzie słońca. Cale jakby pod szybą kryształową.
— Daj mi pokój. Domy publiczne tak samo wyglądają, gdy słońce zaświeci.
— Jest trochę i tego wrażenia — ciągnął Jerzy spokojnie, jak gdyby miał wiele czasu przed sobą — ale właśnie arcy ciekawy jest ten obraz bez ludzi, ten aparat bez...
— Jerzy! nie pozuj przede mną! to nie po bratersku.
— Skoro nie chcesz słuchać, przestanę.
Kobryński kręcił się: miał jeszcze coś do powiedzenia szwagrowi. Założył monokl i patrząc na paznogcie, odezwał się:
— Czy Terenia mówiła ci, że wczoraj otrzymaliśmy dla ciebie pieniądze z Chojnogóry? Nam to zawdzięczasz, bośmy dali świadectwo o twoich lepszych dyspozycyach.
— Bardzo dziękuję. A gdzież te pieniądze?
— Widzisz, Jerzy... chciałem cię prosić, abyś mi co możesz na parę dni pożyczył. Zgrałem się. Jutro ci oddam.
— Mój Władziu! mam długi... Czy przysłano za cały kwartał?
— Tak, 3.000 rubli, około 8.000 franków. Ale wczoraj zabrałem te pieniądze do klubu, niby na wenę. I przegrałem. Naturalnie, masz je u mnie. Tylko właśnie proszę cię, abyś trochę poczekał, najwyżej tydzień.
Jerzy spochmurniał, wiedział bowiem, że książę Kobryński odznaczał się zasadniczą niesłownością w sprawach pieniężnych. Nazywało się to, że Władzio jest niepoczytalny«.
— Daj choć 4.000. Potrzebuję ich natychmiast.
— Dam ci wieczorem. A z całości pozwolisz że potrącę. 600 rubli za tego konia dla twojej damy... pamiętasz?
— Przecie za konia dałem ci parę strzelb angielskich!
— Aha?... to było jedno za drugie?... No, więc masz u mnie 8.000 frankáw. Cztery oddam ci dzisiaj, resztę wkrótce.
— Pamiętaj, Władziu. Ja naprawdę potrzebuję pieniędzy.
— Nie bój się. Nie zapomnę.
»Bracia« rozstali się dość zimno i podążyli w przeciwne strony, gdzie każdego z nich gnało życie niepohamowane.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.