Przejdź do zawartości

Ulana/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ulana
Wydawca Bolesław Maurycy Wolff
Data wyd. 1855
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg i Mohylew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

W kilka dni potém, wszyscy byli na polu, a Tadeusz przeciw zwyczajowi swemu kierował się ulicą ku wsi wiodącą, do chaty garncarza. Po co? — sam nie wiedział; a kiedy się sam zbadał i uczuł dlaczego to robi: śmiał się z siebie. Szedł jednak jak zwierzę ciągnione na powrozie.
Jak często w jednym człowieku jest wyraźnie dwóch ludzi? Zimny tylko jednym rozumem i głową rządzący się, nie czuje nigdy tego rozdwojenia w duszy. Dla innych, jest ono cierpieniem nieznośném. Często śmieje się jeden z płaczu drugiego, wyszydza jego czynności, grozi przyszłością, i wśród najżywszéj rozkoszy wskazuje chmury rodzące się na niebie, rozbija rozkosz analizując ją, obnażając ją niedowiarstwem swojém. Zimnyto rozum, co jak strażnik siedzi wysoko, patrzy pod nogi, i ostrzega i szydzi. Rzadko człowiek mu posłuszny i mści się rozum na nim szyderstwy, mści się wyrzutami późniejszemi. Im go mniéj słuchają, tém ostrzéj dojada, tém boleśniéj kąsa, tém więcéj szydzi. O! to męczarnia! Serce leci do świata, człowiek wyciąga ręce, czuje się już szczęśliwym, chwyta swoje szczęście, a ten głos okropny Cassandry, którą w łonie swém nosi, krzyczy mu nad głową nieustannie: zobaczysz jutro to twoje szczęście! Albo: przypatrz się coś otrzymał! — I naówczas człek patrzy, zaczyna nie wierzyć, przestaje być szczęśliwym.
Ten głos ducha zawsze się przeciwi woli człowieka, zawsze z groźbami staje wpoprzek jego drogi. Niestety! on zawsze prorokiem zniszczenia i prawdziwym prorokiem!
A człowiek opuszcza głowę, zamyka oczy, dogadza namiętności i nie otwiera powiek, aż zbudzony szatańskim śmiechem tryumfującego rozumu. Rozumto, czy jak chcesz go nazwiesz, nieznośny, uparty, nieubłagany. Głos jego nieustannie obija ci się o uszy i nie daje spokoju; zagłuszyć go niepodobna: on z tobą wszędzie, jak twoje sumienie, on jest częścią ciebie, ale częścią oderwaną, niezależną, co plwa ci w oczy, tarzając się z tobą w błocie, a nie zwala się; co szydzi z twoich rozkoszy, wyśmiewa płoche zamiary, zuchwałe plany wskazuje rozbite na ziemi.
Któż z was nie zna tego towarzysza nieodstępnego, tego węża, co opasawszy ciebie, ssie z twéj piersi spokojność, i czarną przyszłością jeszcze nim przyszła straszy, ściérając z brzegów osłodzonéj czary życia odrobinę miodu, co przepaści goryczy nagradza??? Któż z was nie zna tego nieznośnego natręta, przed którym nawet w głębinach własnego serca skryć się nie można? Nie uciec od niego, nie przypochlebić mu się; a nieznośny przekora im bardziéjbyś go chciał ująć, tém ostrzéj ci jeszcze dogryza.
Właśnie Tadeusz walczył z tym wrogiem. Dwóch ludzi w nim mówiło: jeden zimny, rozsądny, szyderski; drugi nieopatrzny, namiętny i dziecinny.
I piérwszy nielitościwie wyśmiewał drugiego, męczył go, upokarzał; a drugi jakby nie słyszał, jakby nie czuł, jakby nie rozumiał.
— Cóżto? pokochałeś garncarzychę, prostą wieśniaczkę? — mówił szyderca. — Szkarada! Zgorszenie! Wstyd! Będzieszże śmiał, potrafiszże, odważyszże się, wiész co to wiedzie za sobą?
Na to wszystko Tadeusz nic nie odpowiadał. Szedł, słuchał i milczał.
W istocie coś się z nim działo niepojętego. Zaszła jakaś odmiana. W nocy, nie miasto ze swym gwarem, nie las z kołyszącemi się sosny i wonnemi brzozy, ale piękne oczy garncarzychy mu się śniły; a temi oczyma patrzyła na niego z tysiącem obietnic i rozkoszną jakąś tęsknicą.
A! ta co go zdradziła! Zawsze ta jeszcze, taż sama!! I widział ją i widział inną, dwie w jednéj; a gdy się obudził i wyszedł w las, na pole, niespokojny obracał się, szukał oczyma, czy gdzie nie ujrzy znowu Ulany.
Posłuszny gwałtownéj żądzy zobaczenia oczu téj kobiéty, szedł ku chacie garncarzychy. We wsi cicho było, tylko się dzieci na ulicy bawiły: staruszka niosła kaszląc wiadro wody i co chwila spoczywała, maleńkie dziéwczątka w jednych koszulkach, śpiewając, tańcowały po błocie przed chatami, pobrawszy się za ręce korowodem.
Wszedłszy w wieś, zbliżywszy się ku chacie, Tadeusz się wstrzymał i zawstydził sam siebie.
— Szalony! — zakrzyczał mu ten drugi ja, co nigdy nic nie robi, a nieustannie z wszystkich czynności człowieczych się śmieje. — Po co idziesz? co myślisz?
A pokorne drugie ja, wykłamując się ze swéj czynności, któréj rzucić nie chciało, mówiło:
— Dajże mi pokój, jéj pewnie nie ma w chacie, ona być musi w polu.
Na to szyderca paplał do ucha niezmordowany:
— A jeźli ona w domu, a ty do niéj wejdziesz, wszyscy o tém będą wiedzieli; ją mąż obije, choćby nie było za co. A tobie będzież ci z tém lepiéj? swobodniéj, weseléj? Pomoże ci to?
— Wstąpim napić się wody — powiedział drugi ja pocichu. — Cóż w tém doprawdy złego? Nawet bardzo mi się pić chce, tak gorąco!
Już stał przy nizkich drzwiach chaty, poruszył skoblem — wszedł.
A szyderca zaśmiał się sowim głosem i zawołał:
— O! ślicznie! prześlicznie! wybornie! idźże prędzéj po zawód nowy i nowe cierpienie.
Ulana była w domu, stała w sieni około drobiu coś robiąc. Postrzegłszy pana, zaczerwieniła się, pobladła i osłupiała z podziwienia i przestrachu.
Trzeba albowiem wiedzieć, że Tadeusz nigdy po wsi nie chodził, nigdy w chatach nie bywał. Biédna kobiéta to zrozumiała wszystko, zadrżała i milcząc czekała co jéj powié.
— Dajcie mi wody Ulano — rzekł zcicha Tadeusz przestępując próg.
Pobiegła prędko garncarzycha do wiadra do piérwszéj izby i cała jeszcze zaczerwieniona i drżąca, wyniosła kubek z wodą. Tadeusz pijąc ją niby patrzał, ale pił powoli, a patrzał ciągle. Ulana zakrywała się ocierając fartuchem twarz i nie wiedziała co począć. Dworscy tak ją przyzwyczaili do grubiańskich zalotów, od których się bronić było potrzeba pięścią i kułakiem jak od wilka; że nakoniec widząc zimne na pozór lice pana, nieruchomą jego postawę, zaczynała wątpić o tém, co wprzód jéj na myśl przyszło.
— Cóż tu robicie sama? — spytał po chwilce.
— A cóż? zwyczajnie w domu znajdzie się robota.
— Wszyscy w polu?
To pytanie znowu nastraszyło kobiétę i milczała, ale jakby za odpowiedź dały się słyszéć głosy dziécięce z ulicy.
— Możeś mi nie rada w chacie?
— O! i bardzo — odpowiedziała z przymusem i zimno, ociérając znowu twarz fartuchem — ale chata uboga, czémże przyjąć pana?
— Bogata, kiedyś ty gospodynią, moja piękna Ulano — rzekł pomieszany i niewiele wiedząc co mówi Tadeusz.
— Albożto bogactwo! — odpowiedziała garncarzycha wzdychając.
— Wszyscy kochają.
— Tém gorzéj.
— Dlaczego?
— Czyżto pan nie wié? Jak ludzie kochają, to mąż nie kocha, a jak mąż nie kocha, nie ma zgody w domu: płacz tylko i biéda — gorzéj głodu.
— A mąż bardzo cię kocha?
— Ja nie wiem, musi kochać.
— Stary on, czy młody, bo wy czasem za młodszych od siebie mężów idziécie!
— O! mój stary!
— Jakto! stary? Któż ci kazał iść za niego.
— Zwyczajnie: ja z ubogiéj chaty, on bohatér.
— Biédna! — rzekł zcicha Tadeusz. — Taka piękna!
— Czyżto na długo! — pogardliwie szepnęła kobiéta.
We wszystkich jéj odpowiedziach był jakiś smutek, który równie jak niepokój w jéj głosie i w postawie się malował. Tadeusz trzymał kubek w ręku jeszcze, jakby na wymówkę swéj przedłużonéj w chacie bytności: nie śmiał wychodzić. Siła wzroku téj kobiéty, wzroku, który w sobie miał coś niepojęcie uroczego, wzroku, co od niéj saméj był piękniejszy, trzymała go przykutym u drzwi.
— I nie wiész nawet, czy cię twój mąż kocha? — powtórzył Tadeusz.
Kobiéta spojrzała, milczała.
— Musi mnie kochać — odpowiedziała po chwili — bo bardzo zazdrosny. Wieleżto razy za to, że ze mną dworski który pożartował, wybił.
— Jakto? wybił! — zawołał Tadeusz zdziwiony — śmiał ciebie uderzyć?
— Cóż to dziwnego? albożto ja nie jego żona?
— Prawda! lecz cóż ty temu winna, żeś piękna i wszyscy to widzą.
— Ja temu nie winna, ale ja za to pokutuję. O! i wieleżto razy modliłam się do Boga i Matki Boskiéj, żeby mię od ludzkich napaści uwolnił!
— I nie lubisz kiedy cię kto pokocha?
— Na co się to zdało! I jeszcze mąż bije za to! A gdyby i nie bił, co to ich za kochanie!
Na ten wykrzyknik zcicha, dziwnym jakimś głosem, z westchnieniem wyrzeczony, zadrzał p. Tadeusz i oczy na nią zwrócił.
— Jakto? a jakież inne wiész kochanie?
— O! wiem — odpowiedziała spuszczając oczy kobiéta — słyszałam o niém będąc we dworze; nieraz słyszałam jak mówili i widziałam jak kochali po pańsku! O! to, to nie tak jak dworacy i my! Tamto pańskie kochanie bardzo jakieś piękne, trochę smutne, a choć smutne to miłe. I kończy się, mówią, zawsze niewesoło. Tak ludzie mi we dworze powiadali.
— Prawda, prawda, to co innego; nie wasze, nie chłopskie zaloty Ulano — odrzekł Tadeusz — ale u was na wsi, kiedy mąż wybije, matka połaje, kobiéta zapłacze, a chłopiec się upije, to i po wszystkiém. Tam na tém nie koniec: za tém pańskiém kochaniem idzie choroba, i śmierć często idzie.
Kobiéta nic nie powiedziała, ale kryjąc jakieś uczucie widoczne na twarzy, czy westchnienie może, odwróciła się do kur, a Tadeusz wyjść musiał.
Wyszedłszy uczuł jak go wstyd ogarniał, razem z blaskiem słonecznym dnia i świeżém powietrzem. Wspomniał z czém wchodził do chaty, a z czém wychodził z niéj. A serce mu biło, a twarz pałała: i wszystko dla jednéj prostéj kobiéty, dla wieśniaczki, dla Honczarychy!
— I ona — mówił do siebie — wié, że jest jakieś insze kochanie, że jest jakieś lepsze szczęście, warte ofiar; że na tymże świecie Bożym, na którym ona pędzi szare godziny między kolébką dziecka, stodołą i chlewem, jest insze życie uczucia: życie serca, obłąkania i szczęścia. Biédna Ulana, na cóż jéj było do dworu zaglądać i bajek słuchać, i bajkom wierzyć. Bajkito pańskie, trucizna!! Nie lepiéjże dla niéj byłoby jak inne, zostać szczęśliwą, zepsutą; zepsutą, jak jéj siostry, niż biédną i czystą, jak niewielka liczba wybranych męczenników, których między jéj równemi nie znaleźć. Terazby się pocieszała z jakim dworakiem, nie dbając o męża, nie czując téj tęsknoty za drugiém jakiémś kochaniem; nie byłoby jéj nudno w chacie! Aleto dzieciństwo! dzieciństwo! marzenie! dziwactwo! Chytrato dworka i nic więcéj zapewne! Cha, cha! i mnie na chwilę podeszła. Filut baba ze swoją rozprawą o kochaniu: musiała go probować!
Tak myśląc, szedł p. Tadeusz brzegiem jeziora ku domowi, ze spuszczoną głową; niekiedy poglądał na dwór samotny, cichy, jak było jego nowe życie; to znów na wieś i na czarną cerkiew starą, a w głowie jego zwieszonéj jakby ciężała, plątały się dumania wieczorne i niespokojne pytanie przyszłości o jutro.
Bo każdy człowiek ma trzy życia w sobie: jedno, po którém płacze; drugie, w którém żyje i stęka; trzecie, którego się spodziewa. Temi trzema żywotami w pełni dopiéro żyje człowiek; z tych trojga zwija się wieniec jeden, a gdzie brak z nich jednego, tam srogie miejsce jego zastępuje cierpienie: i zarówno płakać przeszłości, i tęskno się do niéj odzywać, boléć na ciężar teraźniejszości i spoglądać w przyszłość jaśniejszą potrzebujemy wszyscy. Tego trzeciego brakło w téj chwili Tadeuszowi, i dlatego tak dumał smutnie. Jedna kobiéta, jedno wejrzenie, słowo, już mu obrzydziły to życie, które przed kilką dniami jeszcze za najspokojniejsze, najszczęśliwsze uważał. Jedna kobiéta, i jakaż kobiéta?
A wieczór zstępował na ziemię cichy, spokojny, wiejski; słońce czerwieniało za lasem sosnowym, bydło wracało z pola i samo szło z spuszczonemi głowy do swoich obór i chlewów, skakały kozy, których tyle Poleszucy trzymają; niewiele owiec z długą wełną na cienkich nóżkach, biegły becząc ku chatom, leciały dzikie kaczki nad jeziorem, wiatr podnosił jego fale i rozbijał je o brzeg nad drogą, dając im głos jakiś niezrozumiały, a drażniący jak wszystkie dźwięki otaczającéj nas natury. W tém widoku tak pospolitym, tak codziennym, był jakiś urok tęskny, było życie; lecz życie, którego widok nie wystarcza cokolwiek szerszemu sercu: może zbyt ciche, może zbyt bez celu.
Tadeusz patrzał, widział to, co go otaczało pięknem, a razem coś tak smutnego biło w jego sercu, że się zatrzymał i usiadł czując potrzebę smutku, potrzebę tęsknoty.
Cały ten ruch wieczorny wsi przeszedł drugim brzegiem jeziora naprzeciw niego, i posunął się mimo karczmy do sioła. On siedział i patrzał, a mimowolnie oczy jego zwracały się na chatę Ulany, z któréj dymnika czarny, smolny dym się unosi. Słychać tam było w téj stronie z rykiem bydła pomieszane głosy wracających z pola, i dzieci witających matki, i śmiechy! Są jednak szczęśliwi w tém życiu, pomyślał: — może prędzéj i mniejszym kosztem niż w inném. Chléb dla nich wszystkiém, a dzięki Bogu, nie są głodni i nie będą.
Jakiś szelest dał się słyszéć za nim, ktoś przeszedł mimo. Jakby naumyślnie na rozdrażnienie go, byłato Ulana. Tadeusz powstał, chciał ją zatrzymać. Ona biegła z wiadrem wody, spojrzała, uśmiechnęła się i uciekła. Nie chciał jéj gonić, bo z drogi widać ich było, mógłby był kto zobaczyć: a mąż! Wówczas byłoby piekło w chacie.
Wstydząc się i sam sobie różnego rodzaju robiąc wyrzuty, Tadeusz wrócił do dworu. Nikt na niego nie uważał, nikt do niego nie przemówił: poszedł i zamknął się w swoim pokoju.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.