Przejdź do zawartości

Uroda życia/Część III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom drugi
Część III. Łoskot śmigła
Rozdział IV
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Na wybrzeżu północnego morza stowarzyszenie lotników belgijskich dzierżawiło owemi czasy obszerny płat ziemi, niezbędnej do wykonywania wzlotów i ćwiczeń. Grunt w tem miejscu powstał przeważnie z diun morskich. Były to głębokie, lite, bezdenne piaski. Usiłowano je zalesić. Udało się to tylko w części. Nieco opodal od morskiego brzegu las uczepił się gruntu i wyrósł, lecz brzeg pozostał jałową plażą, rozległą, jak tylko oko zasięgnąć zdoła. Nie nadawało się to wybrzeże do zużytkowania w żadnym kierunku. Srogie i straszliwe wichry morskie wyniszczały wszelką roślinność na samem wybrzeżu. Nic tam nie udało się zbudować i nie mogło powstać w tem miejscu siedlisko kąpielowe, gdyż grunty te nie tworzyły zatoki, lecz właśnie cypel piasczysty, wysunięty jaknajdalej w dziki odmęt. Przed przyjazdem Piotra do Paryża rząd wybudował na tym właśnie przylądku latarnię morską najnowszego typu. Przeprowadzono również kolejkę podjazdową, łączącą dwie nadmorskie mieściny z latarnią. Na dzierżawie awiatorskiej obok kolejowego przystanku powstało kilka domków, do których w porze letniej zjeżdżała pewna ilość niezamożnych rodzin z Niemiec i Belgii dla zażywania ryzykownej kąpieli na tem wiatrowisku.
W kołach sportowych Paryża Rozłucki, poszukujący samotnego miejsca dla swej konstrukcyi, powziął wiadomość o tym placu, zaniedbanym przez sportowców tamtejszych, i natychmiast pojechał, żeby teren obejrzeć. Skoro zaś tam przybył, to, po przeprowadzeniu rokowań z dzierżawcami, osiadł na czas dłuższy. Zastał na pustkowiu zwyczajną szopę, zbudowaną na skraju sosnowego lasu a tuż przy ogromnem, nadmorskiem błoniu. Za pieniądze wydobyte w Paryżu przez Wolskiego, za sumy składkowe różnych stowarzyszeń i kółek, nabył poszczególne części swego latawca. W fabryce automobilów obstalował silnik własnego pomysłu i według swoich skonstruowany planów. Ów silnik, obracający śmigło powietrzne, — niewielka maszynka o sile stu koni, — był to rezultat borykań się wielu lat. Klęską tego pomysłu było rozgrzewanie się maszyny. Praca nad pokonaniem tego przekleństwa trwała wciąż jeszcze. Do chłodzenia silnika używał najrozmaitszych sposobów i nad tem właśnie wciąż się biedził. Śmigło obstalował gdzieindziej, a gdzieindziej drewnianą konstrukcyę statku. Dla taniości sam budował, montował, łączył i spajał poszczególne części swego dzieła w szopie, którą mu na pewien czas poddzierżawiono. Była to robota mocna — na śmierć — i dokładna. Piotr wymyślił specyalny przyrząd sterowniczy, który wprawiał w ruch cały aparat za pomocą jednego obrotu koła. Długie lata pracował nad tą sztuką, która miała być nieomylna, sprawna i doskonale działająca, jak przedramię, łokieć, ręka, dłoń i palce zdrowego człowieka. Od jednego poruszenia sterowniczego koła podnosiły się lub opuszczały skrzydła latawca, miała iść w górę lub się zniżać linia jego pędu.
W rogu szopy była przybudówka, izba sklecona z bierwion. Stała się ona mieszkaniem i warsztatem Piotrowym. Tu po całych dniach pracował przy swym śrubstaku, udoskonalając i udoskonalając bez końca sprawność swej konstrukcyi. Była to robota zarazem najbardziej twórcza i najbardziej mechaniczna. Tkwiło w niej coś takiego, jakby pisanie wierszy według natchnienia, i coś fizycznego, jak praca kowala, stolarza, tapicera i mechanika. Zdarzało się, że nie mógł robić, gdyż opuszczało go natchnienie. Wychodził wówczas w zarośla, tulące się za wydmami i leśnem zachyleniem od wichrów. Były tam wąskie, kręte, naturalnie powstałe uliczki. Brzozy i dziki bez, żarnowiec z żółtym kwiatem i młode półdrzewa topoli, pokonawszy wicher północny, rosły bujnie. Wśród tego młodego gaju leżały szare głazy skał, oplecione bluszczem. Ilekroć Piotr brodził wśród młodej dziczy, budziło się w nim zawsze i to bez zmiany, bez względu na wszelkie okoliczności, coś nad wyraz radosnego. W głębiach liści i traw unosiły się białe motyle, — kędyś w gęstwinie skrzeczały żarłocznie ptasie pisklęta. Osy brzęczały wśród wysokich badylów. Spłoszone kosy kryły się pod najtajniejsze, mokre gałęzie. Ciernisty janowiec pachniał swym błękitnym kwiatem. W powietrzu stał zapach tęgi, jak wino, zapach mięty i macierzanki, żarnowca i niewidzialnych w trawie kwiatów. Po bujnych idąc trawach, wśród latających motylów, czerpiąc oczyma barwy żółte, ponsowe i niebieskie, trafiał nieoczekiwanie w sedno myśli najbardziej zawikłanych i wysnuwał z nich wniosek doskonały, a prosty, jak suma w dodawaniu.
Z jednej strony lasu zwisały nad morzem dzikie skały, czarne u morza, szare w wyżynie, pokryte ostrą powłoką, szorstką siecią uschłych skorupiaków. Skała upodobniała się do fali, naśladowała ją, była przetkana smugami białemi, jak morska fala pianą. Czarna morska trawa ostremi kępami sterczała tu i owdzie. Piotr chodził patrzeć i słuchać, jak bałwany uderzały w niewidzialne lochy, jak głucho nad nimi dudnił skalny ląd, gdy niepostrzeżony przypływ przewalał się ponad kamienne przełęcze i gdy się napełniały żywiołem głębokie misy i stągwie, niezgłębione jamy i płytkie wyboje. Chwiały się w sennym tańcu ponad morzem chodzącem czarne i rude porosty, witając wonny czas. Wstawała piana na toni zielonej, na ziewającej otchłani. Płynęła coraz dalej w ląd wałęsająca się przepaść, głębia obojętna, wiecznie spracowana i wiecznie znudzona, piękna, a nic nie wiedząca o swojej urodzie. Jakaż była potęga, gdy morze chlustało ponad czarne łby zrębów, gdy waliło się dzikie i nie do zwalczenia poprzez najwyższą skalinę i spadało na wsze strony leniwemi kaskady, jakgdyby stopniami grubijańskiego śmiechu! Nadewszystko jednak Piotr czatował na burzliwy obraz morza, gdy w błękitnem aż do barwy granatu topielisku, potarganem przez bryły zielone, wzdęte bałwany ryły się poprzez głębinę ku górze. Piany na nich wystrzelały z zieleni, gładkie, ulane i zatoczone w tył, jak łby delfinów. Wicher rwał je w locie i miotał w tył, tworząc z nich bujne grzywy. Pienne bałwany dymem wówczas pędziły w półokrąg skały, leciały w zawody z wichrem wokoło sterczących wieżyc. Widziało się, że to setnie koni szatana cwałują niewidną głębiną. Po wtóre zrywał wiatr białe bryzgi z zielonego zamętu, przerzucał je w dal, rozpościerał i niósł na sobie, ni to śniade smugi włosów.
Tam, gdzie ląd wydłużał się w cypel piasczysty, wychodzący daleko w morze, fale uderzały z dwu stron. Było to miejsce dzikie, nie porośnięte ani jednem źdźbłem trawy. W czasie morskich nawałnic bałwany przelewały się przez grzbiet tego przylądka, niszcząc na nim wszystko, co żyje. Z obu stron tego miejsca utworzyły się dwie plaże półkoliste, gładkie i doskonale foremne. Piaski te lśniły zdala na słońcu, jak mosiądz polerowany. Gdy bujne fale wbiegały na te swoje wygładzone misy, nieopisanej piękności migotały połyskiem, strzelając światłem nie do zniesienia dla wzroku. Daleko w wody zstępowały piaski pochyłe, obnażające się z fal czasu odpływu, jak kobiece ciało z bielizny. Przypływ uderzał w te niskie lądy z najpierwszą potęgą morskiego nieokiełznania, piętrzył nad tymi pierwszymi zwiastunami lądu najbujniejsze piany...
W tem miejscu zażywali kąpieli młodzi chłopcy przyjezdni i piękne dziewczęta. Piotr lubił patrzeć z okna swojej pracowni na młode plemię, nurzające się w morzu. Z uciechą patrzał, jak młodzież czatuje na najwyższe bałwany, ażeby z wyciągniętemi rękoma, z pochyloną głową skoczyć w nie na obraz rzuconej lancy, ażeby przebić idący wodny wał i z drugiej strony wychynąć. Zachwycał się, gdy młode kobiety i dziewczęta w czarnych kostyumach pląsały w żywotwórczej głębinie, co przychodziła z niedocieczonej otchłani hodować zdrowie człowieka. Kobiety te, bawiące się z radosnym krzykiem w ruchomym żywiole, gdy się w nim nurzały, jak kwiaty, i pieściły jego wiekuistą potęgą żywot i potęgę ludzkich pokoleń w swych łonach, — były dla niego, jak mocna pieśń o szczęściu minionem, które już nigdy nie wróci.
Rozłucki sam pływał w morzu bardzo daleko. Znali z widzenia rybacy w łodziach i przyjezdni goście samotnego człowieka, który zdala od wszystkich wypływał w swój własny sposób. Polubiły go piany i chłodne, obce fale. Poddały się jego woli i siłom. Pływał w nich na wznak i bokiem, zginając tylko kolana, albo odtrącając fale podeszwami stóp, wreszcie bez żadnego niemal pomocniczego ruchu, unosząc się na powierzchni. Probowali z nim walczyć na wytrwałość młodzi, nieznajomi współzawodnicy. Wypływali, gdy on się w morzu ukazywał, i mocowali się z odległości.
Jakże piękne na to wybrzeże schodziły wieczory! W zachodniej fali tonął spłaszczony krąg purpurowy i wielobarwne odblaski mknęły po wodach. Fijoletowa stawała się fala daleka i mgłą niejasną zaciemniał się przestwór. Schodziła noc tylekroć przeżyta i tak znana, a oto nowa, jak po raz pierwszy widziany, prześwietny, boski cud...
Po forsownej i długotrwałej pracy nareszcie Piotr wykończył wszystko. Wyszedł ze swej budy o zmierzchu. Przez cały dzień panował był upał nie do zniesienia, a nawet po zagaśnięciu słońca jeszcze nie ustał. W lesie trudno było odetchnąć. Na polach stał duszny czad. Sucha mgła spływała na nizinę ziemi. Piotr wyszedł na długi przylądek, minął go i z rozkoszą zbliżył się do morza. Raz wraz dopełzało do ziemi sennemi zalotami. Za przylądkiem. otwierał się brzeg piasczysty, jałowy, miejsce bezpłodne litego piasku. Zdziar posępny ciągnął się tam na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Nie widać było księżyca, lecz miał wzejść, — późny, odchodzący księżyc, którego smutne zjawienie Shelley tak nieśmiertelnie przyrównał do samotnego cierpienia chorej kobiety, co w nocy wstała i bez nadziei, bez pociechy znowu za chwilę upadnie w łoże boleści...
Latarnie morskie poczęły miotać na nieskończoność wód skrzydła ogniste, długie na kilkadziesiąt kilometrów. Jedna z nich rzucała w dal śmigi błękitnawe, a druga w przestrzeni zdawała się przywierać i odmykać oczy. Leniwe morze wydawało jednostajny głos. Odpływ pociągał je w dal. Odsłaniały się mokre piaski, twarde jak asfalt i gładkie, jak polerowany marmur. Rozłucki szedł, czując w kościach i mięśniach konieczność ruchu. Pchły morskie, zostające po odejściu fali w nieskończonej ilości na plaży, pierzchały spod jego kroku. W masowej ucieczce swojej wydawały przyciszony, niespokojny syk. Ten syk rozlegał się w ciemności i niepokoił ucho, jak ciche wołanie z ziemi. Noc zeszła czarna, duszna. Brzask wstającego księżyca zamajaczał w topielach ruchomych. Piotr poczuł znowu wielkość swego pragnienia i niezgłębioność tęsknoty swej za duszą Tatjany. Śniło mu się na jawie, że to ona głosem morskich żyjątek woła z ziemi, pieszczotliwie powtarzając jego imię. Stanął. Nędzną i smutku pełną wydała mu się ziemia, siedlisko tyranii człowieka, — pochłaniająca umarłych, — ze swemi żywiołami — piaskiem i morzem, rośliną i żyjątkiem. Zapragnął wyrwania się stąd, odtrącenia nogą bryły świata i ucieczki w inne przestworze. Wyciągnął ramiona do świateł niebieskich, wybłyskających w czarnej wyżynie. Siła niestrzymana, jakoby skrzydła rozległe, wyrosła mu z ramion. Wola, rozkazująca powietrzu, strzeliła z nich na wschód i zachód.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.