Przejdź do zawartości

Wściekłe psy/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVIII.

Przedwiośnie było w rozkwicie.
Szczerem i radosnem sercem powitał je Zaucha. Chwalił sobie szeroki blask nowego słońca, błękit nieba z dniem każdym ciemniejący, zachwycał się ognistemi zorzami, grającemi w niezliczonych szybach ulic, wielbił światłość gwiazd, rozpalających się wieczorem na niebie czystem, podobała mu się nawet żałosna, trupia cisza ulic moskiewskich, puściejących już przedwieczorną godziną, kiedy jeszcze jasno było na świecie. Groza rewolucji, anemiczna bladość tak niedawno kwitnącej jeszcze stolicy, handlowe opętanie ludzi, wiecznie szachrujących po kawiarniach, melancholja milicjanta bolszewickiego, pilnującego pustych i cichych ulic — to wszystko było już dla niego literaturą, czemś zgoła nierealnem, co najwyżej tak nieprzyjemnem, jak — niedostatek pożywienia.
Jeszcze parę dni, jeszcze parę dni — a to wszystko zniknie, jak mara!
Francuzi przyjęli i Chrobaka i Zauchę. Czekano tylko na przybycie jakiegoś statku. Mieli już w porządku papiery, mieli jechać jako Serbowie lub Włosi. Nakazywano im wielką ostrożność, bo bolszewicy nierzadko chwytali się prowokacji. Zaucha z Chrobakiem przysięgli sobie na wszystko święte, że ust nawet otwierać nie będą. Chrobak energicznie wyprzedawał resztki rzeczy swej żony i ujadał się z Tatarami.
Rezerwowy pułk im. Bartosza Głowackiego oczywiście „rozbrojono“ — mimo że właściwie on broni wcale nie miał i nie myślał nawet stawiać oporu. Bolszewicy jednak nie odmówili sobie satysfakcji strzelania z karabinów maszynowych, dzięki czemu mogli się pochwalić jeszcze jednem zwycięstwem.
A pani Luta zachorowała ciężko na tyfus i umarła. Rozchorowała się w dwa dni po poskromieniu anarchistów. Kiedy Zaucha przyszedł ją odwiedzić, zastał ją zupełnie nieprzytomną. Gorączkę miała już od dłuższego czasu. Bredziła coś o liście, którego jej nie oddano.
Zaucha umieścił ją w szpitalu, zrobił wszystko, co było w jego mocy, ale biednej kobiety nie uratował. Umarła. I to był cud. I to była wielka łaska boska, bo umarła, nie przeczytawszy listu, jaki jej pan Piotrowski przysłał z Piotrogrodu.
List ten otwarł i przeczytał Zaucha.
Pan Piotrowski pisał:
— Szanowna Pani! Kiedy Pani, czyniąc zadość swemu gwałtownemu i nieumiarkowanemu sposobowi myślenia, porzuciła swego męża, wspomagałem Panią w miarę sił, a nawet ponad siły, cierpliwie znosząc, iż Pani mnie winę swego kroku przypisywała. Byłem pewny, że prędzej czy później rozum zwycięży. Nie mogę jednakże popierać w dalszym ciągu kobiety, posuwającej się aż do romansowania z anarchistami i kompromitującej się nawet listami. Dwa takie listy, utrzymane w tonie bardzo poufałym lub zagadkowym, są w mem posiadaniu. Dzięki im wiem, z kim mam do czynienia.
Skutkiem swego nieszczęśliwego nałogu nieraz padałem ofiarą niesumiennych wyzyskiwaczy i złych ludzi. Czasy rewolucyjne i powszechne rozluźnienie obyczajów tłumaczą niejedno. Dla tego nie potępiam nikogo.
List piszę na wyjezdnem do Szwecji.

Pani zaś radzę wrócić do męża, który z pewnością przebaczy.
Piotrowski.

List ten oszołomił Zauchę do tego stopnia, iż przez jakiś czas zupełnie nie mógł myśleć. Nie byłby w stanie wyobrazić sobie tak potwornej podłości. Ale ostatecznie — cios ofiary nie dosięgnął. Piękna pani Luta nie żyła.
Patrząc na jej zastygłą, zamarłą twarz, Zaucha starał sobie uzmysłowić tę nieszczęśliwą kobietę jako małą dziewczynkę. Widział ją, rozbudzoną, żywą, w ogródku, w śród kwiatów, motyli i pocałunków. Wszyscy ją kochali, pieścili, głaskali, wszyscy ciepłemi, dobremi słowami chuchali na małe serduszko. I wreszcie ono rozkwitło miłością, przesłodką wonią czystych wzruszeń, miodem dobroci. Dziewuszka stała się jak promień słoneczny, a czynna i gorliwa jej duszyczka pomagała Bogu w cudzie tworzenia. Przyszła wreszcie dojrzałość ludzka, opadły z duszy pieczęcie, miłość stała się ciałem, weszła między ludzi — i cóż, i cóż?
Jak róża z krzaku zerwana...
Ot! Na marne...
I przypomniały się Zausze owe niesłychanej piękności ptaki rajskie, rozświetlające cudem swych złotych ciał dżungle błotniste, zamieszkałe przez barbarzyńskich, ślepych na piękno dzikusów...
Tak już widać musi być...
On tylko i Chrobak odprowadzali trumnę z ciałem pięknej pani na daleki cmentarz. Zaucha nakupił dużo kwiatów i cieszył się, że ziemia już nie jest twarda i zimna, że rosną na niej nowe, żywe trawki młode, że niebo jest rozpromienione...
A kiedy trumnę spuszczano w grób, szepnął do Chrobaka:
— Ona była piękna...
A to znaczyło, jakby chciał powiedzieć:
— Nie może umrzeć.
Pozostało mu oddać znacznie powiększony legat pani Drozdowskiej.
Wręczył jej pieniądze, powtórzył, co mówił Popiołka, że kazał jej wracać do kraju, uśmiechnął się, widząc, że natychmiast wzięła się do pakowania.
— Niechże pani tu na głupstwa pieniędzy nie wydaje! — przestrzegał ją. — Teraz i tak piekielnie drogie wszystko.
— Ja? Głupiabym była! — oburzyła się. — Ubiorę się jak dziadówka, w łachmany, prędzej mnie puszczą! Nic nie kupię, ani rubla im tu nie zastawię.
A naraz rozpłakała się:
— Dobry człowiek był ten Popiołka, mówię panu! Dobry, ale słaby, jak i mój mąż. Gniewał się niby, krzyczał, za rewolwer o byle co chwytał, straszył! Oczami on nie płakał, tylko sercem! A to są bardzo ciężkie łzy!
Życzył jej szczęśliwej drogi, pogłaskał dziewczynkę po głowie i wyszedł.
A potem przez kilka dni prawie nie opuszczał swego pokoju, czekając chwili odjazdu.
Aż wreszcie pewnego poranku przyszedł ktoś i szepnął po rosyjsku francuskim akcentem:
— Dziś wieczorem, o szóstej, w misji francuskiej z rzeczami.
Serce zabiło Zausze jak młotem.
Wzruszenie było tak gwałtowne, że wywołało ból głowy.
— Nareszcie będziemy czemś na świecie! — rzekł do Chrobaka.
— Jest jeszcze psiakrew, jakieś porządne państwo na świecie! — stwierdził Chrobak z przekonaniem i zawołał z zapałem: — Mazda na Jurman!... Te, przemówiłem się, chciałem powiedzieć „Jazda na Murman!“
Była chwila, w której nieledwie modlili się do Francji z wdzięczności.
— Zawsze mówiłem! — przypominał Chrobak.
Minęło uczucie sieroctwa i opuszczenia, minęło przygnębienie osamotnienia.
— Więc nie jest prawdą, aby nas wydano na łup Niemcom i żydowskim komisarzom sowjeckim! — cieszył się Zaucha. — Teraz byle tylko po drodze nie ugrzęznąć!
— Nie bój się, nie tacy my jesteśmy! I to już braliśmy w szkole! Mogliśmy żyć z „bałaganów” w bolszewickiej Moskwie, dojedziemy i na Murman... A potem — zachodni front! Albo — albo!
Wyprostował się.
Nie mogąc doczekać się godziny odjazdu, zdenerwowany Zaucha wyszedł po południu na miasto, pożegnać się z Moskwą.
Wałęsał się zamyślony po ulicach, przyglądając się Moskwiczom, Tatarom, Chińczykom i rozpróżniaczonym, sytym jeńcom wojennym, Niemcom i Madjarom. Dawniej tak liczni żołnierze francuscy i angielscy zniknęli z ulic miasta. Chodził po bulwarach, zarosłych sośniną i brzozą, puszczającą już pęki. Szedł ktoś przez ulicę i jadł coś, a każdy kto go mijał, musiał zaglądnąć: Co on tam je? Wszędzie widać było troskę, głód, nędzę.
W ulicy Twerskiej ujrzał żałosny pochód jeńców, żołnierzy rosyjskich, wypuszczonych z niewoli niemieckiej. Była to chmara wynędzniałego, obdartego chłopstwa w łachmanach, na pośmiewisko puszczone do Rosji pułki schorzałych, wyczerpanych żebraków. Jakby na ironję szła ta horda dziadów z pod Łuku Triumfalnego, przez który z biciem w bębny, śpiewem i szelestem rozwianych sztandarów miały wracać z wojny wojska zwycięskie.
Chodząc tak, znalazł się na Placu Czerwonym pod murami Kremla. Ostatni raz rzucił okiem na piękną, choć tak cudaczną cerkiew Joana Błażennego. Skrystalizował w niej duszę rosyjską genjalny Włoch, któremu Iwan Groźny oczy zato wyłupić kazał, obawiając się, aby drugiej takiej cerkwi gdzie nie postawił. I stała ta cerkiew dziwaczna, a pstra, potwór dziwno-kształtny, a przykuwający wzrok do siebie, symbol jakiś czy znak nie do odcyfrowania. Zausze przyszedł na myśl wiersz Słowackiego.
...pomięty
Jak dziwna jaka perła kałakucka,
Tem droższa, że ma kształt nieodgadnięty
I do perły jest niepodobna wcale,
Ale jest, jako monstrum dziwne, drogie —
— A wcale nie potrzeba być ani pomiętym, ani nieodgadnionym, lecz prostym i jasnym! — pomyślał, załatwiając z Moskwą swe rachunki duchowe.
Pod murem byty groby „krasnogwardiejców“, padłych w walce o wolność.
— Nie szkodzi nic, — mówił sobie Zaucha — że chowają ludzi na placach publicznych. Bolszewizm jest potworną zmorą, ale ci prości ludzie, którzy życie swoje zań dali, wierzyli, że biją się o tęczę bożą. Ofiara jest zawsze święta.
Zdjąwszy kapelusz, szedł wzdłuż grobów, zasypanych choiną, prostych, nawet krzyżami nie opatrzonych. Naliczył ich kilka dziesiątków.
— A rezultat z tego będzie taki, że miasto groby wdepcze w proch. No i cóż? Czyż nie wszystko jedno?
Wtem stanął.
Na murze wisiały strzępy wieńców, owiniętych w łachmany czerwonych wstęg. Jedna wstęga, również czerwona, miała jednakże własny, odrębny odcień, ciemniejszy, głębszy.
— To mi nie wygląda na czerwień socjalistyczną! — pomyślał.
Istotnie. Nie bolszewicka to była czerwień i nie bolszewicka wstęga. Na ścianie kremlińskiej wisiał wieniec laurowy, opleciony wstęgą karmazynową z białym napisem polskim:
Za naszą i waszą wolność! PPS.
Nieugięta i niezwyciężona wolność polska pieczęć swą krwawą wybiła na ścianie carskiego zamku.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.