Przejdź do zawartości

W czas wojny (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł W czas wojny
Wydawca Księgarnia Wydawnicza J. Czerneckiego
Data wyd. 1915
Druk E. i Dr. K. Koziańscy
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAZIMIERZ TETMAJER
W CZAS WOJNY
NOWELE.
KRAKÓW
NAKŁADEM J. CZERNECKIEGO.




KRAKÓW. — DRUK E. i Dr. K. KOZIAŃSKICH.

W CZAS WOJNY
dwie nowele:





I.
U KRAWCA BACZAKIEWICZA W KUCHNI.


Krawiec Baczakiewicz poznał los. Naprzód owdowiał, pozostając z jedną dziewczynką dziesięcioletnią i dwoma chłopcami lat ośmiu i siedmiu. Potem zapadł na oczy i zaczął niedowidzieć. Skutkiem tego począł szyć wolno i źle. Roboty ubywało, czeladnik go opuścił, pozostał z trojgiem dzieci sam.
Nigdy go zanadto nie szanowano, nigdy bowiem nie przestał być biedny. Jeden miał tylko okres świetności w życiu, kiedy panu radcy miejskiemu Dzielnikowi poprawił spodnie w samym Lwowie zrobione. Wówczas naprzód radca Dzielnik, potem radca Cielątnicki zamówili sobie u niego spodnie. Spodnie wypadły nienajgorzej i przyszedł sam burmistrz Poklepacz. Wszedł osobiście do kuchni, która służyła za mieszkanie krawcowi Baczakiewiczowi, to jest wścibił głowę przez drzwi i zawołał: panie Baczakiewicz, przyjdźno pan do mnie jutro rano...
Sam burmistrz, który miał na jednym rogu rynku sklep z wędlinami, na drugim rogu rynku szynk, a oprócz tego handlował drzewem na spółkę z Żydami. Zdawało się, że krawiec Baczakiewicz wstąpił w okres chwały. Sam znakomity majster Zieliniak, który miał trzech czeladników, raczył na niego spojrzeć zezem i ruszyć czapką w odpowiedzi na ukłon, podczas kiedy dawniej nie spoglądał wcale, a kiwał tylko głową. Majstrowi Zieliniakowi zresztą o klientelę „miejscową“ nie szło — ubierał w okolicy dzierżawców, a nawet niekiedy praktykantów „po wielkich domach“ — lekceważenie więc jego było czyste i wyniosłe.
Krawcowi Baczakiewiczowi uśmiechnęło się słońce — myślał o wzięciu nowego mieszkania z pokojem. Aliści sen o szczęściu nie trwał długo. Czeladnik spodnie pana burmistrza przy prasowaniu przypiekł — powstała żółto­‑czarna plama.
Nadaremnie krawiec Baczakiewicz pracował w pocie czoła nad usunięciem przysmalenia, napróżno pobiegł do Arona Biedla, który miewał materyały, lub próbki materyałów. Niepodobna było takiej sztuki znaleźć. W czem nie było nic dziwnego, gdyż spodnie pana burmistrza miały być zrobione z resztki kupionej na licytacyi we Lwowie przy okazyi przez radcę Dzielnika.
Rozpacz ogarnęła duszę krawca Baczakiewicza.
Gdy przyszedł ów straszny dzień, krawiec Buczakiewicz chwiał się od piątej rano na nogach i kołysał się, jak błędny od ściany kuchni do ściany. Błysk jego chwały zapadł w cień. Wychylił głowę z wody jak karp i jak karp pogrążył się w toni.
Nigdy go zanadto nie szanowano przedtem, a od tego zdarzenia poczęto lekceważyć tem więcej, że wydawało się przez chwilę, iż się wydobędzie nad poziom powszechnej biedy. Krawiec Baczakiewicz stał się poturadłem jeszcze więcej, niż był przedtem.
Jakiemże dopiero, gdy naprzód stracił żonę, która jeszcze jako tako podtrzymywała dom i honor domu, a potem, gdy począł tracić oczy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wokoło miasteczka grzmiały działa. Grzmiały coraz bliżej i coraz okropniej. Zamożniejsi uciekli, ubożsi zostali. Krawiec Baczakiewicz pozostał z dziećmi. Było to w trzy lata po śmierci żony.
Siedzieli zawsze w tej samej kuchni i słuchali. Dziewczynka miała już lat trzynaście, synowie lat jedenaście i dziesięć.
Średni, Władek, chory był na gorączkę. Co mu było, krawiec Baczakiewicz nie wiedział. Był to tyfus, czy febra, czy gorączka z głodu? Nie wiadomo. Lekarza w miasteczku już nie było. Wyjechał przed inwazyą. Chłopiec leżał na tapczanie, czasem majaczył, a czasem był zupełnie przytomny. Jedną oddawał usługę reszcie rodziny, że nie chciał wcale jeść. U krawca Baczakiewicza bowiem nie było co jeść tak dalece, prawie na pół jednej osoby ośredniem zapotrzebowaniu. Natomiast wody pił, ile chciał.
Kanonada przystępowała ku miasteczku wielkiemi krokami. W końcu w samym środku rynku, „jak na amen Opatrzności“ podług wyrażenia baby kościelnej Agnieszki, padł granat rosyjski. Wyrwał okrutną dziurę w gruncie, błotem zachlastał ćwierć rynku i zabił psa. Za tym granatem przyleciał drugi, ale ten już zwalił piekarnię, dwie lipy i zabił troje ludzi. Trzeci zapalił stodołę furmana Krupowskiego i pokaleczył jedenaścioro osób i trzy konie. Za granatami przyleciały szrapnele, siejąc śmierć i rany. Ludzie widząc, że nie przelewki, pomyśleli o schroniskach. Poczęli się kryć do piwnic.
Pomyślał też o tem krawiec Baczakiewicz.
Ale co było robić z Władkiem? Wzięli go oboje z trzynastoletnią Jadwinią z tapczanem, najmłodszy Staś pomagał, wysunęli z kuchni i chcieli nieść do piwnicy domowej. Aliści naprzód przekupka Barbara postawiła veto ze względu na chorobę Władka. Wlazła ona do piwnicy z dwojgiem swoich małych z drugiego męża i z czworgiem swojej najstarszej córki. Za nią poszła sklepiczarka Chaja Kitzlerowa z siedmiorgiem dzieci. Jeszcze zarazę przyniesie. Przyłączył się i mularz Muchała, choć dzieci nie miał. Ot tak, do towarzystwa. Nie pozwolili chorego wnieść do piwnicy. Gdy się zaś Baczakiewicz napierał i prosił, Muchała zawołał:
— Panie Baczakiewicz, o cóż też ta panu idzie! Czy wam też to nie wszyćko jedno z głodu czy od kuli?
— Solche Bettler — krzyczała Chaja Kitzlerowa. — Jak będziemy tu siedzieć tydzień, to nam tu pozdychacie z głodu! Tu wam nikt nie da nic! Ny! Na co sie pchać z zarazą?
— Idźcie psiekrwie z tą zarazą! — klęła przekupka Barbara. — Dzieci ludzkie zapaskudzicie!
Biła was na śmierć nędza, cholery piekielne, co się tych kul tak boicie?!
Słuśnie powiadają kum Muchała! Idźcie, choroby, ciągcie się z tym śmierdzącem ścierwem, bo jak nie, to jak Boga kocham!!...
I podsunęła rękaw nad pięścią, jak pół bochenka chleba.
Krawiec Baczakiewicz pociągnął ku sobie tapczan. Pociągnął, bo musiał. Chaja Kitzlerowa pchnęła w tapczan drągiem szczotki, porwanej ze sklepu.
Krawiec Baczakiewicz cofnął się. Był sam jeden z trzynastoletnią córką i dziesięcioletnim synem. Drżał na całem ciele, a łzy poczęły mu się sypać z oczu. Powrócił z tapczanem i dziećmi do kuchni.
Tymczasem nad miasteczkiem rozszalała się burza ognia i żelaza. Domy gruchotały się, kościół, szkoła i część miasteczka stała w płomieniach. Ktoś uciekając wolał: ratusz zwalili!
Krawiec Baczakiewicz postawił tapczan na dawnem miejscu i siadł na ławie.
— Cóż będziemy robić, tato? — zapytała Jadwinia.[1]
— Będziemy czekać — odpowiedział krawiec Baczakiewicz.
— Na co?
Baczakiewicz nie umiał odpowiedzieć.
— Władek, chce ci się pić? — spytał najmłodszy Staś.
Chory chłopiec nie dał znaku ani tak, ani nie.
— Gorączkę ma — rzekł Staś.
— Źli ludzie — odezwała się Jadwinia.
— Kużden o sobie myśli — objaśnił ją pobłażliwie Baczakiewicz.
— Kużden o sobie — jak tata panu burmistrzowi spodnie robił, to się tacie Muchała kłaniał...
— Ale się potemu ze mnie śmiał.
— Żeby byli choć mnie z Jadwinią puścili — westchnął Staś.
— A opuściłbyś Władka i tatę?! — zgromiła go Jadwinia.
— Nie — szepnął Staś zawstydzony.
— Tato — rzekł po chwili.
— Co?
— A co my będziemy jedli?
— Co będziemy jedli? — powtórzył Baczakiewicz niepewnie, ale właśnie rypnął granat gdzieś niedaleko i w strasznym huku krawiec Baczakiewicz pogrzebał odpowiedź.
— O jej! Ja się boję! — zapiszczała Jadwinia.
— I ja się boję! — zawtórował jej Staś i zaczął płakać.
— Zaraz — rzekł krawiec Baczakiewicz.
Wstał, wyszedł i podstąpił ku piwnicy.
Drzwi miała zamknięte.
Zapukał.
Pukał dość długo, wreszcie poznał głos sklepiczarki Kitzlerowej.
— Co jest?
— To ja, Baczakiewicz, krawiec.
— Co chcecie?
— Puśćcie moje dzieci, zdrowe.
— Won, choroby zatracone! — zahuczała przekupka Barbara. — Nie dość, że strzelają, jeszcze wy, psiekrwie, będziecie skomleć! Dziady!
— Dziadu! — zawołał z głębi mularz Muchała, widocznie coraz mocniej pijany.
— Ludzie! Bójcie się Boga! Zdrowe dzieci!
— Daj się pon wypchać, panie Baczakiewicz! — odpowiedział mularz Muchała.
— Chorobę mogą przenieść! — wołała Kitzlerowa.
— Niech was dunder świśnie, końskie kopyta! — dodała przekupka Barbara. — Przy chorym niema zdrowych!
Poczem nikt już krawcowi Baczakiewiczowi nie odpowiadał. Ale nie stał on już przy drzwiach piwnicy długo, gdyż wobec padających strzałów bał się dzieci zostawić same.
Gdy wrócił, zapytał się Staś chlipiąc:
— Pocoście, tato, chodzili?
Ale Jadwinia dała znak płaczącemi oczami; czy się domyślała, czy nie, krawiec Baczakiewicz nie poznał. Musiała się domyśleć, a Władek oprzytomniał. Patrzał wyraźnie.
— Pić — jęknął.
Baczakiewicz podał mu szklankę.
Chory chłopiec napił się, potem posłuchał grzmotu działa, które właśnie zahuczało i rzekł chrypliwie:
— Armaty...
— Tak — odpowiedział mu krawiec Baczakiewicz.
— Strzelają do nas?
— Strzelają...
Jadwinia i Staś przytuleni do siebie płakali.
— Tato — odezwał się Władek.
— Co chcesz?
— A co nasi robią?
— Nasi? Niby Polacy?
— Tak.
— Jedni się biją.
— A drudzy?
— Siedzą w piwnicach — wyłkał Staś.
— A trzeci?
— Są tacy, jak my — rzekł Baczakiewicz.
Gorączkujący chłopiec powiódł wzrokiem po rodzinie.
— Wy toście biedni, cierpieć musicie...
— Tyś najbiedniejszy, boś chory — szepnęła Jadwinia szlochając.
Piekielny huk rozległ się znowu, ale słychać było słowa Władka:
— Ja? Ja na białym koniu jadę i szablę mam w ręce — —
Jadwinia spojrzała na ojca.
Potem kanonada stała się tak przeraźliwie gwałtowną, że rozmawiać nie mogli. Staś przypadł ze strachu na podłogę do kolan ojca i łkał, a Jadwinia przytuliła mu się do ramienia zawodząc.
W jednym momencie tego okropnego chaosu wydało się krawcowi Baczakiewiczowi, że Władek znowu mówi:
Ja na białym koniu jadę i szablę mam w ręce.
Ale widocznie potem stracił zupełnie przytomność.
Dzień począł się chylić do skłonu, a nic się nie zmieniło. Jakaś potworna bitwa toczyła się w okolicy. Jadwinia i Staś płakali i w końcu usnęli, przyciśnięci do siebie. Zaś krawiec Baczakiewicz siedział na krawędzi tapczana przy chorym synu i czuł, że mu głowa opada coraz niżej. Jakieś sny go opadać jęły, pół na jawie, pół poza jawą. Władek jechał na białym koniu ze szablą w ręce... Rogatywkę miał czerwoną na głowie, białym barankiem obszytą, i chorągiew polską nad sobą... Tak się Baczakiewiczowi wydawało, że on sam szedł przy synu piechotą i niósł ją nad nim. Była taka właśnie jesień, jak była...
Potem ocknął się krawiec Baczakiewicz i spojrzał na twarz syna. Była ona dziwnie blada i ściągnięta, jak nigdy. Oczy miał zamknięte i głowę równo wznak położoną. Dychał wolno i słabo.
— Abo się choroba przesila, abo co — myślał krawiec Baczakiewicz...
Wieczór zapadł o czwartej popołudniu i był długi. Krawiec Baczakiewicz znowu drzemać począł i znów pół na jawie, a pół za jawą, zdawało mu się, że Władek jedzie na białym koniu w rogatywce ze szablą w ręce... Co się ocknął, to uważał, czy armaty biją jeszcze wciąż i jaki ten wieczór długi, długi, bez końca... Bitwa trwała. Wtem brzękło okno i trzasło w ścianie, ponad tapczanem. Krawiec Baczakiewicz rzucił oczyma: szyba była wybita i dziura w ścianie naprzeciwko.
— Kula z karabinu — pomyślał. — Zbliżyli się...
I wśród grzmotu armat odróżniać począł salwy i pojedyńcze strzały karabinowe.
Nagle jakby grad gruby zadzwonił mu w górne szyby i utonął w deskach ściany naprzeciw.
— Po nas — przeleciało po głowie krawca Baczakiewicza, zrobiło mu się gorąco i zimno i dreszcz nim zatrząsł do ostatniej kości.
Po nas... po mnie... po dzieciach...
Uciekać —
Ale gdzie? jak?...
Już zdawało mu się, że słyszy głosy ludzkie, jakby wykrzyki komendy, wrzaski, jęki, wycia... Abo się mi wydaje, abo naprawdę — myślał.
Byłby zapalił lampkę, ale się bał światłem zdradzić. Nie wiedział, co może nastąpić. Godzina za godziną biegła, a on tak siedział w nieruchomości i w mroku, słuchając wrzawy wojennej.
Bił się świat. Krawiec Baczakiewicz wiedział to. O co się świat bił, nie wiedział. Zaczął próbować łamać sobie głowę, aby coś pojąć. Jakie on sam zajmuje stanowisko w stosunku do tej wojny. Słyszał, że się biją Niemcy, Węgrzy, Moskale, Francuzi, Anglicy, nawet Turcy. To mu się obijało o uszy, słyszał. Bili się w różnych wojskach Polacy, o tem słyszał naokoło ciągle. Słuchał o tej wojnie, bał się jej razem ze wszystkimi, ale tyle myślał o swojej własnej nędzy i o dzieciach swoich, że czasu o niej myśleć nie miał. Nagle poczęła go dusić ta myśl: co ma myśleć? Wśród tego strasznego huku i trzasku nieopodal. Że był dziadem, to wiedział — to przekonanie wypełniało mu całe życie i zastanawiać się nad tem nie potrzebował. Był głodny on i jego dzieci były także głodne, poniewierany, lekceważony, pogardzony był i on i jego dzieci tak samo. Teraz właśnie przyszła uparta uporczywa myśl: co on ma myśleć o wojnie?
Nadaremnie wysilał mózg. Gdy zdrzemywał się dwa razy na moment, wydało mu się, że widzi Władka na białym koniu z szablą w ręce, a nawet raz wydało mu się, że niesie nad nim chorągiew, jaką czasem widywał na ratuszu, a którą znał jako „polską“ — ale gdy odbiegła go drzymota, coś zniewoliło go zastanawiać się: co on i co ta wojna? — i żadnego wytłomaczenia nie mógł znaleźć.
A przecież czuł że to wytłomaczenie jest. Że jest coś poza, czy ponad jego nędzą i głodem wiekuistym, jego i jego dzieci, poza, czy ponad wiekuistą poniewierką, w której żył. Coś, ale co? Jak się nazywa? Co to jest? Przecie nietylko jest on takim człowiekiem, który przy szyciu nie dowidzi i zarobić, wiele trzeba, nie może... Jest on jeszcze czemś pozatem, czy ponadtem. I jest coś poza, czy ponad tym brudem, tym niedostatkiem, tą nędzą ostatnią, w której żyje. Jest coś tak, jak dusza obok ciała. Bo niby on jest krawiec Baczakiewicz, ma ręce, ma nogi — mówi: moja noga — ale czyja? Jego. On się składa tak samo z nóg, jak z głowy i z reszty ciała. To jest on. Ale przecie noga jego nie jest własnością tego, z czego on się składa — jak on mówi: moja noga — to czuje, że to nie jest własność ani jego głowy, ani brzucha, ani ręki, ani niczego. Jest zatem dwóch Baczakiewiczów i jeden drugiego ma. A ten drugi to właśnie musi być to, co się nazywa dusza. Ale tak samo, jeżeli wobec tej wojny jest Baczakiewicz dziad, nędzarz, poturadło wiekuiste, to co jest takiego, o czem ten Baczakiewicz ma myśleć? Biją się Niemcy, Austryacy, Węgrzy, Moskale, Francuzi, Anglicy, Polacy, ale to nie jest wszystko, jest jeszcze coś, jest jeszcze coś, wśród tego huku dział i wśród tych kulek karabinowych — —
co?
Mózg krawca Baczakiewicza pracował uparcie. Baczakiewicz miał uczucie, jakby miał skorupę na głowie. A to, psia noga, nieomylnie przez to, że nigdy myśleć o czem innem, jak tylko o swojej biedzie nie miał czasu.
Biją się Polacy, biją się Polacy — w trzech wojskach...
A dy ja tu około czegosik chodze, jak po omacku — myślał. — Ino nie wiem, psia noga, nimoge utrafić akuratnie...
A jednakże coraz wyraźniej, coraz niezawodniej przed kołacącym i bulgotającym mózgiem krawca Baczakiewicza staje wśród huku dział i trzasku kulek karabinowych to przekonanie, że jego osoba jakieś stanowisko wobec tej wojny całego świata zająć powinna, ba, że zajmuje, tylko jakie? Jak się nazywa?
Wtem głęboką zadumę krawca Baczakiewicza przerwało, co nastąpiło: oto syn jego, Władek, dźwignął się z tapczana — siadł, a potem obrócił się plecami do góry na rękach i kolanach.
— Władek, co ci to? — zapytał go krawiec Baczakiewicz, zrywając się z krawędzi tapczana.
Ale gorączkujący Władek nie odpowiedział nic, tylko dźwignął się jeszcze bardziej i wyciągnął rękę ku półce, która była ponad nim —
po co?
Czegoś szuka po ciemku, ale czego? Były tam krawieckie potrzeby, raczej ich szczęty.
Potem, widocznie znalazłszy, czego szukał, wychylił się i po blasze na kuchni ręką wodzić począł. Co on robi? Czy gorączka taka?
Ręką wodził i napowrót pod kocyk, pod którym leżał, wlazł.
Krawiec Baczakiewicz patrzał w mroku na tę robotę i nie przeszkadzał mu. Gdy wlazł napowrót pod kocyk, spytał się:
— Władek?
Ale chłopiec wcale się nie odezwał.
Co on robił? Dlaczego tak wodził ręką po blasze od kuchni? Czego szukał na półce ze szczętami potrzeb krawieckich? I zkąd mu się tyle siły wzięło, że się dźwignął i dość długo się trzymał i to na jednej tylko ręce wsparty?
Krawiec Baczakiewicz począł być ciekawy, jak syn teraz wygląda i co znalazł na półce, co wziął ztamtąd. Sięgnął po lampkę i zapalił ją, a zapaliwszy przysłonił światło marynarką. Spojrzał na syna: leżał głową na wznak, blady z twarzą ściągniętą, oczy miał zamrożone. Obie ręce miał na kocyku. Krawiec Baczakiewicz zobaczył. Władek znalazł na półce i trzymał jeszcze kawałek kredy krawieckiej.
Przystąpił teraz krawiec Baczakiewicz ku kuchni i spojrzał. Przy świetle lampki ujrzał coś — na czarnej spalonej blasze była linia kredą pociągnięta. Było to półkole. Półkole, a pod niem laska. Krawiec Baczakiewicz wiódł oczami po liniach kredą poprowadzonych po blasze, przyświecając sobie lampką i odczytał:

Polska.


II.
PAN KOPCIUSZYŃSKI.


Pan Kopciuszyński był kawalerem. Był średniego wzrostu, chudy, blady, z ryżemi rzadkiemi wąsami i ryżą rzadką bródką z hiszpańska. Włosy miał również rzadkie i ryże, posłusznie przymoczone od czoła ku ciemieniu. Oczy miał niebiesko wyblakłe, nieco zaczerwienione dookoła. Nos krótki, szyję długą, ramiona ostre, piersi wklęsłe, brzuch cokolwiek wydatny, nogi cieńkie i patykowate, stopy ucięte o bardzo wysokiem podbiciu. Uszy przeźroczyste, wachlarzowe, a wśród nich wyraz twarzy smętny i zastraszony. Chodził prędko i urywanie, bijąc obcasami o kamienie trotuarów.
Oprócz tego był pan Kopciuszyński technikiem. To jest słynął po różnych biurach technicznych jako bałwan. Przelewał się z biura do biura, jak niedobra kawa z filiżanki do filiżanki, wszędy uznawany jako bałwan. Odpowiednie były dochody pana Kopciuszyńskiego. Posiadał garniturek oliwkowy, „marynareczkę“, „kamizeleczkę“ i „spodzieńki“ popielate w paski i „surducik“ czarny ze spodzieńkami czarnemi od uroczystości i starań o „posady“. Ku temu cieńką laseczkę żółtą i parasol w szpary.
Posiadał także pan Kopciuszyński dwie siostry: głuchą Eugenię i przysparaliżowaną Tymonię. Jedna, która prowadziła „dom“, ryczała mu w uszy: cóż tam, ty ośle Hipolicie, masz pieniądze?! — a druga klekotała: zeby Hipolitlek był drobly, to jabym zejadla klebasy... ale Hipolitlek to siwinia...
Zatem pan Kopciuszyński „jadał“ śniadanie na mieście, na obiad dzióbał w domu, podwieczorku unikał „z zasady“, a na kolacyę dostawał szklankę herbaty, dwa kawałki cukru i kawałek chleba z powidłami.
Teatru „nie znosił“, tytoń mu „szkodził“, pasyami lubił, gdy mu woda chlapała przez podeszwy.
— Tomasik znowu awansował, słyszysz, ty ośle?! — ryczała siostra Eugenia.
— Zeby Hipolitlek był drobly, to jabym zejadla kliskli, ale Hipolitlek to pijes — szczebiotała siostra Tymonia.
— Panie Kopciuszyński, albo się pan daj wypchać, albo się pan powieś, albo pan idź do wszystkich dyabłów z pańską robotą! — proponował mu szef biura. Z za drzwi zaś dochodziła potem pana Kopciuszyńskiego gromkie:
A to bałwan!!
Pan Kopciuszyński obawiał się, że niedługo zabraknie biur technicznych w Krakowie.
Nie można też powiedzieć, aby głowę zadzierał w górę. Owszem, wyglądał, pokornie i zahukanie. Ludzi mijał szybkim kroczkiem, kolegom się usuwał, wpadał czasem do kinematografu na przednie miejsca i tam tonął w ciemności i w innym świecie.
Zgoła można rzec, że pan Kopciuszyński zwątpił w fortunę.
Owszem, możnaby prawdopodobnie twierdzić, że pan Kopciuszyński stracił do szczętu wiarę, jeśli kiedykolwiek miał jaką, w swoje szczęście i w siebie samego.
I w godzinach rozmysłu w kinematografie za 40 halerzy — wiadomo, że przy muzyce najlepiej się myśli — pan Kopciuszyński tracąc pokazywane obrazy z oczu, w chwilach skruchy przyznawał racyę szefom biur technicznych, że jest bałwan, siostrze Eugenii, że jest osioł, tylko nie czuł się ani siwinią, ani pijesem.
Cóż jestem temu winien, że jestem głupi, głupszy od innych — mówił do swojej duszy — cóż jestem temu winien?... Cóż jestem winien, że nie mam zdolności, nawet miernych, nawet najmierniejszych zdolności?... Ale przecie robię, co mogę, pracuję, ile mogę, jak umiem i oddaję wszystko moim siostrom, zatrzymując dla siebie tylko tyle, aby móc dla nich pracować...
Nie potrzeba dodawać, że pan Kopciuszyński był pośmiewiskiem, popychadłem, przedmiotem nieustannego lekceważenia, wzgardliwego traktowania swoich kolegów.
— Panie Kopciuszyński, jadeś pan dziś śniadanie, że się panu, panie dobrodzieju, tak ręka trzęsie przy rysunku? — pytał jeden.
— Panie Kopciuszyński, wi pon, psiakrew, co o panu powiedzioł wczoraj dyrektor?
Pan Kopciuszyński spuszczał jeszcze niżej, o ile to było możliwe, głowę nad rajzbret i źrenice w rajzbret.
— Wisz pon, psiakrew?
Pan Kopciuszyński milczał.
— Powiedzioł: żeby tego Kopciuszyńskiego wszy gryźli; jak jezdem, powiada, psiakrew, przy cyrklu, jeszczem takiego cymbała, za pozwoleniem pańskiem, panie Kopciuszyński, nie widzioł.
Cóż pon na to, co?
Pan Kopciuszyński milczał z wyzywającym uporem.
— Garbowali na psie skórę.
Nie zdołali wybić dziurę — rzucił obojętnie muzykalny pan Pieńdziołek, rodem z Prądnika, ciągnąc bezbłędną kreskę czerwonym atramentem.
— Że też to pana Kopciuszyńskiego nie znał nieboszczyk Bałucki, kiedy pisał „Dom otwarty“...
— Panie Kopciuszyński, nie jesteś pon tyż krewny, psiakrew, tygo farmaceuty z Mościsk?...
— Panie Kopciuszyński, gdzie pan pieniądze podziewasz? Nigdyś pan ani szklanki piwa nie postawił...
— Dajże pokój, żeby nie pon Kopciuszyński, toby się nom, panie dobrodzieju, w biurze przykrzyło siedzieć...
— Rzekł gołąbek do gołąba:
Widziałeś ty w polu głąba? — nucił pan Pieńdziołek, kreśląc cyrklem półkole bardzo dokładne.
Idąc do domu pan Kopciuszyński niósł głowę tak nizko, że omal bródką ryżą guzika drugiego u paltota nie sięgał.
— Bydlę! Tchórz! Niedołęga! Smród! Padlec! Krugomdurak! — szeptał sobie do taktu z ostremi uderzeniami obcasów o trotuar.
Gardził sobą tak, aż sobie paznogcie w dłonie wbijał. Porwać rajzbret, rzucić na tę bandę! Albo kałamarzem pierwszemu z brzegu łeb rozbić!...
Ale zastanowić się: cóż oni takiego robią? Pomiatają nim, bo naprzód: daje im do tego powód swoją tępotą, a powtóre: pozwala im na to... Jakaż więc do nich pretensya?...
Sam robiłby to samo, gdyby mógł?
Nie... Choć: kto wie?... Jak można sobie naprawdę wyobrazić, coby się robiło, gdyby się było tem, czy tem, jeżeli się tem, czy tamtem nigdy nie było? Wyobraźnia jest czcza.
Ale w każdym razie pan Kopciuszyński nienawidził biura, nienawidził kolegów, nienawidził swojej pracy — i pogardzał sam sobą więcej, niż wszyscy szefowie i wszyscy koledzy razem wzięci jego mieli w pogardzie. Pan Kopciuszyński miał jedną satysfakcyę: znał do gruntu swoją niewartość, miał bezwzględną, zupełną świadomość swojej nieudolności i niższości, swego upośledzonego przez naturę ja.
Jestem osioł, jestem bałwan, jestem dureń, jestem cymbał, jestem kiep — oto litania, którą sobie szeptał nieraz leżąc na „otomanie“ w nocy, gdy w sąsiednim pokoju toczył się dyalog:
— Ten przeklęty nieporajda Hipolit znowu nic niema! — ryczała panna Eugenia.
— Niema? A jabym tak zejadla glalaletry — klekotała panna Tymonia.
— Osioł obrzydły! Langerowa z przeciwka wzięła służącą...
— Pijes... Nie perlacuje...
— Pan Bóg nas skarał takim bratem!
— Siwinia tlakli berlat...
A że zazwyczaj jedno idzie za drugiem, pana Kopciuszyńskiego mieli w poniewierce sąsiedzi z piętra i z dołu, sąsiedni sklepikarze i rzemieślnicy, szukać musiał handlów, gdzieby nie witano go pogardliwym grymasem ust — o ile miał do handlów potrzebę, czuł lekceważenie naokoło, z dołu, z góry, z przodu, z tyłu, z boków, na wskroś i przez wskroś.
Naturalnie, że o żeniaczce nie mógł myśleć.
Gdy czasem siostra Eugenia wyszła, w niedzielę, a siostra Tymonia drzemała „w karle“ w drugim pokoju, pan Kopciuszyński, mając czas, stawał przed lustrem i podziwiał swą postać: swoje rzadkie włosy, wyblakłą twarz i wyblakłe oczy, wązkie ostre ramiona, wklęsłą pierś, wydatny brzuch, wachlarzowate przeźrocze uszy — i śmiech go brał i rozpacz i ból — oto kawaler — myślał — oto kaduk zamorski! Żenić się! Do romansu! Także...
Nieparlamentarne słowo wypadało z ust pana Kopciuszyńskiego.
I czuł się naznaczonym przez złą fortunę.
Ale nie był pan Kopciuszyński bez ambicyi. I czuł to wszystko, co wypełniało jego żywot, głęboko, a upokorzenie stało się jego drugą połową krwi, jak pierwszą było przeświadczenie, że nie jest zdolen nic uczynić, aby było inaczej. Koledzy pana Kopciuszyńskiego awansowali, dostawali posady etatowe, żenili się, stawali radcami, zdobywali szacunek i znaczenie u ludzi, zyskiwali powagę i mir — on był stale niedołęgą umysłowo­‑życiowym i stale czuł się i znał się niższym od innych paryą.
Ale wybuchła wojna.
Pan Kopciuszyński zadrżał.
Jakaś niejasna myśl, myśl szczególna, zaświtała mu w głowie.
Pan Kopciuszyński nie umiał jej nazwać i nie mógł jej pojąć dokładnie.
Było to coś takiego, o czem nie myślał dotąd, ale co czuł gdzieś w zakamarkach swego jestestwa...
Pan Kopciuszyński postanowił.
Nic nikomu nie mówiąc postanowił.
I pewnego poranku, w „surduciku“ i w czarnych „spodzieńkach“ zameldował się u szefa.
— Czego pan chce, panie Kopciuszyński? — zapytał szef zdumiony, pan Kopciuszyński bowiem nie miewał nigdy żadnych interesów.
— Proszę o zwolnienie, panie dyrektorze — wybąkał pan Kopciuszyński.
Szef zdumiał się, aż okulary na czoło podniósł.
— Zwolnienie? Pan? I tak pana przecież z łask — dlaczego? Czy pan może wygrał na loteryi klasowej?
— Nie. Ja do wojska, panie dyrektorze.
— Wołali pana, co? Przecie pan już ma ze czterdzieści pięć lat.
— Czterdzieści sześć, panie dyrektorze.
— To tem więcej. No więc co? Przecie pana nie wołali. Nikogo w tym wieku jeszcze nie wołali.
Ale choćby do stu lat brali, dość na pana spojrzeć, „Allgemeine Körperschwäche“.
— Ja na ochotnika, panie dyrektorze.
— Pan?
I pan dyrektor ze zdumienia wpadł w szalony śmiech.
— Panie radco Laksikiewicz! — zawołał. — Chodź no pan tu!
— Co jest? Co takiego? — zapytał z drugiego pokoju pan radca Laksikiewicz.
— Pudże pan! Widzisz pan: pan Kopciuszyński chce do wojska, na ochotnika!
— Do polskiego, proszę pana dyrektora — wtrącił pan Kopciuszyński.
— Do polskiego?!
Obaj z panem radcą Laksikiewiczem śmiali się rzeźko.
— I to jest pana postanowienie nieodwołalne?
— Nieodwołalne, proszę, pana dyrektora.
— Ha no to trudno. Dziury w niebie nie będzie.
— Ani w biurze — wtrącił pan radca Laksikiewicz.
— Zwolnienie? Czy urlop?
O cudowne słowo: zwolnienie!... Lecz po wojnie będzie pokój — i to prawda...
— To jest o urlop, proszę pana dyrektora — rzekł pan Kopciuszyński.
— Na długo?
— Do końca, proszę pana dyrektora.
— Czego? Świata?
— Nie; wojny, proszę pana dyrektora.
— Przecież pan możesz być zabity — wtrącił pan radca Laksikiewicz.
— Tak jest, proszę pana radcy — odpowiedział pan Kopciuszyński.
— A więc do końca albo wojny, albo pana cennego życia? — spytał pan dyrektor.
— Weź pan na wypadek jedno i drugie — rzekł pan radca Laksikiewicz.
— Dobrze, proszę pana dyrektora i pana radcy, proszę o urlop do końca wojny, albo do końca mojego życia — oświadczył pan Kopciuszyński.
— A to bałwan, co? — usłyszał pan Kopciuszyński za drzwiami dyrektorskiej kancelaryi.
— Pirramidalny! Osioł mniej...
Dalszy ciąg słów pana radcy Laksikiewicza zatłukł pan Kopciuszyński obcasami na kamiennym korytarzu.
Żegnać się z kolegami? Nie... Jednak — i pan Kopciuszyński wszedł do sali.
— Przychodzę panów pożegnać, rzekł, czując, że odzywa się mimowoli uroczyście.
— Abo co? Wylali pana?
— Idę do wojska.
Chwila milczenia i śmiech, śmiech homerycki.
— Pan?!
— Pon?!
— Pon?!
— Pan?!
— Za Krakowem w polu równo,
Płyną jabłka — — zanucił obojętnie­‑muzykalny pan Pieńdziołek...
— Geniu, Tymciu — mówił pan Kopciuszyński po herbacie w domu — ja jutro rano idę.
— Gdzie?! — wykrzyknęła zdumiona panna Eugenia.
— Do biurela — zaklekotała panna Tymonia.
— Nie, do wojska — odpowiedział pan Kopciuszyński. — Do polskiego... Macie tu siedmdziesiąt pięć koron... Ja wrócę... Będę wam posyłał...
Obie siostry ryknęły śmiechem.
— Hahaha! — ryczała panna Eugenia.
— Hihihi — skrzeczała panna Tymonia.
— Tyś tam potrzebny!
— Peotrznybnybebny!
— Taki mazgaj! Fujara! Taki...
— Tlakli zearaniec!...
Gdy pan Kopciuszyński usnął na „otomanie“, głowa jego pełna była złotego wiru słów pana dyrektora, pana radcy Laksikiewicza, kolegów i sióstr... Za Krakowem w polu równo... Tlakli zeara...
W wojsku od pierwszego momentu, gdy się ukazał, miał pan Kopciuszyński tę przyjemność, że rozweselał kolegów. Kopciuszkiewicz cholera, Kopciuszkiewicz fajtłapa, Kopciuszkowski, ty p... doło! Psiakrew sobacza, panie Kapciuchiński! — huczało koło pana Kopciuszyńskiego wśród wybuchów śmiechu, lub mimowoli wesołego gniewu.
Po kilku tygodniach, ba, po kilku dniach, godzinach nieledwie, poznał pan Kopciuszyński, że i tu nie jest nikomu równy, że i tu jest niższy od innych.
— Podnieśże pan łeb, cholero jedna! Wyprostuj się pan, gały przed siebie, do kroćset fur beczek dyabłów! Nie wąchaj pan guzików, kleparskie nasienie! — okrzykiwano go dookolusieńka. — Po coś pan tu wlazł?! A to wstyd prawdziwy! Zabieraj pan swoją osobę razem z gnatami! Alboś pan jest raz żołnierz, albo —
Tu następowały rzeczy, którychby kto inny nie zniósł i zastrzelił się, ale pan Kopciuszyński znosił i egzystował.
Miał mundur, karabin, strzelali — zresztą się nic nie zmieniło.
Mundur nie zrównał pana Kopciuszyńskiego z innymi. I gdy leżał z karabinem przy oku na wydatnym nieco brzuchu, czując, że nogi ma zbyt cienkie, aby były trafione, szrapnele brzęczały nad nim: Garbowali na psie skórę... a kule karabinowe dzwoniły: tlakli zearaniec...
I czuł się pan Kopciuszyński rzeczywiście nieszczęśliwy — bo jeżeli tu, gdzie wszyscy leżeli równo na brzuchach[2], on jeszcze potrafił być niżej od innych, to już nic dlań w życiu nie pozostawało...
Ale swoją drogą cóż za różnica między kolegami nowymi a dawnymi! Gdy raz na patroli obskoczyło pana Kopciuszyńskiego pięciu Moskali i do niewoli go brali, usłyszał on nagle z krzaków: Łapaj! Pan Kapciuszkiewicz ucieka! — a w mig potem dwie kolby runęły koło jego głowy, w jeszcze jeden mig on był wolny, trzech Moskali nieżywych na ziemi, dwaj zmykali w gęstwinę, a na ziemi leżał kapral, jeden z największych na pana Kopciuszyńskiego cholerników, i stękał: Psiakrew! Żeby też za taką kapcygę w jelita dostać... Żeby pana jedenaście Miechowianek razem kolanami ścisło!... A zdróweś pan?
I zdarzyło się, że pan Kopciuszyński stał na dalekim posterunku, w zaroślach. Coś się stało niespodzianego. Nagle huknęły strzały, zawrzało w tyle opodal, snadź ruszył ze stanowiska nagle oddział pana Kopciuszyńskiego, on zaś pozostał w zaroślach sam, z tym dodatkiem, że mu przestrzelono piersi.
Ukląkł więc pan Kopciuszyński naprzód na jedno kolano, potem na drugie, oparł się na ziemi jedną ręką, potem drugą, następnie usiadł, a ostatecznie się położył.
Krew cieknie po mundurze, coraz więcej i więcej, a pan Kopciuszyński leży i myśli.
Przyjdą sanitaryusze — myśli — i wezmą mnie na nosze...
I w tej chwili przychodzi mu na myśl, że powiedzą: a cóż to za bałwan tu leży? co za osioł? co za „siwinia“?
Wszak nawet kiedy go Moskalom wydzierał ten kapral cholernik, to jeszcze walczył zań i ranę zań odebrał jako za „kapcygę“...
Pan Kopciuszyński nie wiedział wprawdzie, co oznacza definitywnie: kapcyga — ale domyślał się, że znaczy to mniej więcej tyle, co fujara, rura, fajtłapa i tym podobne.
Leży pan Kopciuszyński i czeka sanitaryuszy, nadsłuchuje czy nie idą i czy mu nie urągają, ale nic — cicho, nikt nie przychodzi.
Poczyna się panu Kopciuszyńskiemu robić słabo, coraz słabiej. Krew cieknie i cieknie sobie, a z nią, czuje pan Kopciuszyński, wycieka życie z ciała.
— Zdaje się, że już po mnie — myśli. — Musieli się cofnąć...
Snadź jest zupełnie sam w tych zaroślach.
Owszem — nie sam. Czuje pan Kopciuszyński cień, co się ku niemu przybliża...
Cień — śmierć...
Coraz bliżej, coraz bliżej, powoli, podchodzi ona ku niemu — albowiem nikt jej nie stanął na drodze, nikt nie przeciął jej drogi.
Ano — takie było przeznaczenie.
I życie pana Kopciuszyńskiego poczyna mu przepływać przed oczy.
Ciągną szeregiem: osioł, bałwan, ciemięga, pijes, siwinia, aż do zagadkowej nieco kapcygi — ciągną dziesiątek lat po dziesiątku, rok po roku, dzień po dniu, godzina po godzinie, niesłychana, ogromna procesya.
Otaczają dokładnym orszakiem pana Kopciuszyńskiego.
Niewidzi on z poza nich słońca, nieba, Bożego świata — a wszystkie gaje naokoło zdają się kiwać gałęziami: niższyś był! niższyś był! od innych!...
Taka to jest moja litania śmiertelna — myśli pan Kopciuszyński. I przyznaje, że tak być powinno. Nie zasłużył na nic innego. Był tępy, głupi, niższy...
Aż śmierć naszła tuż, do samego serca.
A wtedy jakaś jasna, świetna myśl przelśniła mózg pana Kopciuszyńskiego: wszakże nie może nikt inaczej umierać, kto umiera za Ojczyznę na polu bitwy... Otrzymuje cios w Jej służbie, pada i, jeśli ma umrzeć, umiera. To więc on, pan Kopciuszyński, czyni tak, jak inni. Poszedł za Ojczyznę walczyć, teraz wie, co czuł, i w tej walce ginie. Dusza jego wychodzi tak samo z ciała, jak wychodzi umierających dla Ojczyzny bojowników innych — jest równy wszystkim, którzy marli dla Niej...

Dumnie odetchnął — pierwszy i ostatni raz. Jeszcze jeden błysk myśli — jest równy wszystkim, którzy umarli za Polskę....


JÓZEF PONIATOWSKI.


Smutny, pełen gorzkich, niepokojących uczuć jechał Poniatowski na czele swego korpusu, wezwany rozkazem cesarskim z Mohylowa pod Smoleńsk. Zwał się pierwszym ułanem Polski, jak Latour d’Auvergne, którego imię powtarzać miano przy każdym apelu z odzewem „padł na polu chwały!“, pierwszym był grenadyerem Francyi. Nie naczelne dowództwo sił polskich, ale to pierwsze ułaństwo Polski kładło na barki Poniatowskiego ciężką, wielką rękę narodu. Bo naczelnym wodzem V-go korpusu mógł być po nim kto inny, ale on był pierwszym żołnierzem ziemi krwi.
Zachodziło przed nim słońce szeroką, ogromną falą koło kręgu. W czerwieni niebios tonęła przed nim kula słońca, złotoognista, za brzozami różowemi i sinoponsowemi, schodziła wolno, w bezmierność. Spokojna, pusta rówień wchłaniała w siebie słońce płomienne i wojsko błyszczące, które prowadził. Zda się, za skraj ziemi, w otchłań płomieni.
Las na widnokręgu, od boku, palił się zorzą zachodu, w szeżodzie purpurowej malował się taśmą olbrzymią — — bez końca.
Tętniło za księciem wojsko...
Jakiż to, jakiż to rycerz ogromny?
Koń pod nim czarny i zbroja na nim czarna... Skórę lamparcią ma przez kark i drzewo w stal okute, jawór Achillesowy, w prawicy wzniesione. Hełm w czarnych piórach na głowie mu się puszy — — jakiż to, jakiż to rycerz ogromny zajeżdża księciu drogę, naprzeciw dąży od pustki?
Wewnątrz zwróconemi oczyma widzi go Poniatowski.
Dziwny, dziwny los wspólny...
I on z obcym cesarzem wojował, obcemu cesarzowi służył...
Poznał go Poniatowski.
Wyolbrzymisz że się ty, o książę, do tej postaci wiekowej, do tej ogromnego rycerza postaci?
I on padł, odwrót cesarski zasłaniając, obcego cesarza.
Oto jedzie pierwszy ułan Polski naprzeciw pierwszego Polski rycerza...
Wzdrygnął się Poniatowski w siodle.
Ręką przetarł czoło, spojrzał przed siebie w step, nie było nikogo.
A jednak jechał był tu, naprzeciw niemu, na karym koniu w czarno szmelcowanej zbroi z czarnemi piórami na hełmie, tu, naprzeciw, Zawisza Czarny.
Wezbrało dumą serce Poniatowskiego.
A! Choćby mu i los podobny padł!
Choćby zasłaniając odwrót Napoleona polec przyszło, jak tam, nad Dunajem, polec przyszło, gdy odwrotu przed Turkami Zygmunta Luksemburczyka dzielić nie chciał, Czarnemu Zawiszy z Garbowa.
Ale znał się pierwszym ułanem Polski, znał się w huf święty wliczon, znał się śród bohaterów. Jeśli padniesz, o książę, a któż cię witać podąży?
Otóż witać podążą dwaj nieśmiertelni, Achilles z Hektorem; oto rękę do ciebie wyciągnie obrońca mostu, rzymski Horatius Cocles; oto Roland róg Ronsewalu zwiesiwszy na wstędze, witać cię przyjdzie; Gotfryd de Bouillon, krzyżowców wódz, Ryszard Lwie serce, król Anglii i sułtan Saladin; oto wyjdzie naprzeciw Cyd hiszpański i twój polski rodny Czarny Zawisza Sulimczyk z Garbowa, pierwsi rycerze świata.
Książę Poniatowski, zali cofniesz się kiedykolwiek?
Zali jest śmierć, zali jest zguba, zali jest strach, przed którym byś wyboczył?
W nieśmiertelny huf wejdziesz rycerzy świata, herosów, z Leonidasowego puhara pić będziesz, a trzystu Spartanów na cześć twoją w tarcze miedziane mieczami uderzy — — Termopylami w echo.
Poniatowski odwrócił głowę. Był sam. Dywizya kawaleryi ciągnęła za nim powoli na zmęczonych koniach. Za kępą drzew, w pustce rzuconych, zabielił się dwór, pobok wsi jakiejś stojący. Nie zwracając uwagi pod ogród mimo jechał książę.
Wtem z za parkanu ogrodu wychyliły się dwie różowe główki dziecinne, potem trzecia, znikły i znów wychyliły ciekawe i zastraszone.
— Dzień dobry! — zawołał Poniatowski.
Główki znikły, jak ścięte, lecz znów się pokazały, z mniej przerażonemi oczyma.
— Swój! Polak! — wołał książę.
— Polak? — zapytał najstarszy chłopczyk.
— Polak.
— Nie Niemiec?
— Ani nic podobnego? — dodała dziewczynka.
— Nic, nic podobnego — roześmiał się książę. — Jest tatuś w domu?
Chłopczyk zawahał się, ale odpowiedział po chwili:
— Jest.
— A mamusia?
— I mamusia.
— I dziadzio, i babcia, i ciocia Bolesia, i mademoiselle. Piją kawę — dodała dziewczynka.
— Pobiegnijcie do tatusia i zapytajcie, czy hrabia Potocki, szef brygady księcia Józefa Poniatowskiego, który tu z wojskiem nadciąga, może odpocząć chwilę i czy kawy dostanie?
— Dobrze! Zaraz! — odpowiedział chłopczyk.
— Ah! To pan jest z wojska księcia Poniatowskiego! — zawołała dziewczynka.
— Pan jest z wojsta tsięcia Poniatowstiego! — powtórzył najmłodszy chłopczyk.
I wszystko troje pobiegli od parkanu wewnątrz ogrodu ku białemu dworowi.
Książę patrzał za nimi: starszy chłopczyk mógł mieć lat dziesięć, dziewczynka dziewięć, młodszy pięć.
Poniatowski podjechał powoli ku bramie podwórza. Stał w niej już średniego wieku szlachcic z wyżłem przy nodze, w kapocie szaraczkowej.
— Mam honor adyutanta jego książęcej mości witać? — ozwał się serdecznie.
— Potocki — odpowiedział książę. — Pozwól waszmość pan, że się zaprosi na kawę.
— Sercem całem! Sercem całem! — odrzekł szlachcic. — Proszę!
Wjechał Poniatowski w bramę, konia mu parobek wziął, a on sam przez pana domu prowadzony, do jadalnego pokoju wszedł, gdzie cała rodzina przy kawie zgromadzona siedziała. Pani, dwoje siwowłosych staruszków i młoda panna. Za krzesłem matki stały dzieci. Wszyscy byli wzruszeni zapowiedzianym gościem i powstali na powitanie.
— Jaśnie wielmożny hrabia Potocki, szef brygady korpusu księcia Poniatowskiego — rekomendował szlachcic.
— Mości panie hrabio — rzekła podchodząc ku niemu pani domu — szczęście to dla nas. Prosimy.
— Pałasz, panie hrabio, choć na moment odepnij — podjął szlachcic.
— Dobrze.
Chciał szlachcic pałasz odpięty własnoręcznie w kącie postawić, ale już stał przy Poniatowskim najstarszy chłopczyk i błagalnie nań patrzał.
Więc Poniatowski odpiętą broń w ręce mu podał, a dziecko w obu rękach małych ją trzymało, rozpłomienione całe i czerwone, zawstydzone i wzruszone do głębi duszyczki.
— Tadziu, postaw — rzekł ojciec.
Chłopczyk spojrzał na ojca z wyrzutem, wahał się sekundę, zaniósł pałasz w kąt i stanął przy nim.
Ojciec skinął nań ręką.
— Ja tu — — ja tu — będę pilnował — powiedział chłopczyk cichutko drżącemi, jak do płaczu, ustami.
Poniatowski dosłyszał, uśmiechnął się doń, a chłopczykowi oczy się zaszkliły.
Podano księciu kawę, a tymczasem dziewczynka wyszła z pokoju. Opowiadał książę, jak na rozkaz Bonapartego po siedm mil dziennie drugi już dzień robią, w dwie dywizye piechoty, szesnastą Zajączka i ośmnastą Kniaziewicza i dywizyę kawaleryi, podczas gdy siedmnasta dywizya Dąbrowskiego z brygadą kawaleryi pchniętą została rozkazem cesarskim na obserwacyę Bobrujska, oraz osłanianie Mińska przed ewentualną dywersyą jenerała Oertela, stojącego w Mozyrze, gdy pojawiła się przed nim dziewczynka z pękiem kwiatów, zerwanych w ogrodzie, świeżych i pachnących róż, narcyzów, lewkonii i rezedy i położyła mu je z dygiem obok filiżanki. Poniatowski cofającą się za rączkę ją wziął i pocałował.
— Charmée — powiedziała dygając powtórnie.
Poniatowski pił kawę, jadł do niej świeżą, doskonałą babę i pachniał mu ten polski dwór, cichy i spokojny. Wisiały na ścianach portrety przodków w kontuszach, zbrojach pancernych i mundurach z herbem „Orlą“ w bokach portretów na tle malowanym. Poznał książę dwa mundury — jeden artyleryjski, drugi mundur lansyera, dwaj ludzie młodzi, a portrety czarną krepą obwiedzione.
— Polegli? — zapytał.
— Bracia moi młodsi — odpowiedział szlachcic. — Jeden pod Ulm, drugi pod Saragossą. Jeszcze tu i trzecią pamiątkę możemy pokazać. Bolesiu.
Bladawa o smutnej twarzy przystojna panna, siedząca naprzeciw, wyciągnęła z za gorsu medaljon, otwarła i podała księciu.
Poniatowski rzucił oczyma na miniaturę i rzekł:
— Tę twarz widziałem — — ale tak! Ten młodzieniec stał obok mnie trzeci w szeregu, kiedy z karabinem prowadziłem pierwszy batalion pierwszego pułku piechoty do ataku w lasku falęckim. On padł —
Cała rodzina otaczała już księcia.
— Dzieci! Wnuki moje! — zawołał siwy starzec. — Patrzcie! Oto wódz z pod Raszyna!
A najmłodszy chłopczyk ukląkł, pocałował wodza w but zakurzony i podniósłszy ku niemu obie rączki, wypowiedział z zachwytem:
— Tsiąze Józef Poniatowsti!...

∗             ∗

Wzruszony wyjechał Poniatowski za bramę białego dworu. W ciężkiej gorzkiej służbie, gdy dla trwania przy Napoleonie odrzuciwszy wszystko, co mu proponował cesarz Aleksander przez Sanguszkę, przez Czartoryskiego, przez pułkownika Tolla, co zdawało mu się spływać tęczowym potokiem pomyślności dla niego, złotym potokiem szczęścia dla kraju, w armii francuzkiej narażony był na upokorzenia, lekceważenie, zaniedbanie i piekące wyrzuty cesarza, że o chleb dla wojska się upomina, kiedy o Polskę walczyć idzie, a plany jego pewne, zbawcze i niezawodne wywołania pożaru w dawnej Rusi polskiej Napoleon jednem zaprzeczeniem zniweczył; gdy duszę jego żarła zmora złych przeczuć i posępnych myśli: te dzieci polskie wyrosły przed nim jak kwiaty na gruzami zapełnionej drodze. Ten chłopczyk tam, pałasza jego w kącie pilnujący, ta dziewczynka ze swoim wyuczonym dygiem i swoją papuzią francuzczyzną, ta polska panna dziewięcioletnia serce mu swoje całe w różach, lewkonii i rezedzie na obrus koło serwety kładąca, ten pięcioletni entuzyasta, ten poeta z wulkanem malutkiego serduszka w piersi dziecięcej; śliczna godzina życia, lilia pamięci. Książę Józefie, ty dla nas, dla nas idziesz walczyć — mówiły te dzieci — my nie mamy rycerza naszych serc, daj nam dźwięk imienia, od którego zawsze zadzwonią nasze serca, jak od srebra czystego. Niech imię twoje, Józefie Poniatowski, stanie się wzniosłą myślą naszych dusz. My chcemy być szlachetne, bądź nam wzorem. Pomnij, że wszystko można ludziom zabrać, lecz szlachetności duszy zabrać im nie można i że udaje nieprzyjaciel, jeśli szlachetnością duszy pomiata. Pomnij, książę Józefie Poniatowski, że jakakolwiek jeszcze przed nami dola, jakąkolwiek tragedyę bytu przyszłe nam wieki gotują: my chcemy mieć ciebie, jak naszą ukochaną gwiazdę na oczach, my dzieci polskie, chcemy mieć swój ideał honoru, męztwa, bezinteresowności, pogardy wszystkiego co nizkie, miłości wszystkiego, co najwyższe, godności i bohaterstwa, niezłomności i ofiary, my dzieci współczesne tobie i te, co po tobie przyjdą, chcemy mieć w tobie rycerza myśli naszej bez trwogi i zmazy. Pamiętaj o tem dziś, jutro i zawsze i aż do końca, pierwszy ułanie Polski...
W tak głębokiej zadumie jechał książę, iż nie zauważył, że żołnierze jego przyśpieszywszy tempa, tuż za koniem jego się znajdowali.
Ocknął się i ujrzał za sobą z boku swego adjutanta Kickiego w ponsowym mundurze.
— Jesteś? — odezwał się.
— Do rozkazów waszej książęcej mości. Na godzinę niemal drogi wyprzedziłeś nas, mości książę.
— Chciałem być sam.
— Myślałeś, mości książę, o krzywdach naszego korpusu, jakich doznawaliśmy pod bratem Bonapartego i jakich zapewne przy nim samym doznawać będziemy?

— Nie — odpowiedział Józef Poniatowski — myślałem o Zawiszy Czarnym i dzieciach polskich.


NEFTZOWIE.


Młody Neftze, siedmnastoletni chłopak, dopadł nareszcie dziewczynę. Chwycił ją z tyłu wpół, pod ręce, i krzyknął: Nie uciekniesz!
Dziewczyna, zadyszana, szarpnęła się i próbowała wyrwać, ale młody Neftze trzymał ją silnie i przyparł już ciało swoje do jej ciała.
— Nie uciekniesz, psiakrew! — powtórzył.
— Puść mnie pan! — stęknęła dziewczyna.
— Oho! właśnie! Masz!
I usiłował ją pocałować w usta, ale dziewczyna wykręciła głowę.
— Nie dasz, nie dasz? — wyrzęził roznamiętniony chłopiec.
— Puść mnie pan — odpowiedziała dziewczyna — jestem chora.
— Nic! głupstwo!...
— Kiedy ja nie jestem tak chora, jak pan myśli — jestem chora...
Taki nacisk położyła na to słowo i tak wzdrygnęła się ciałem, że młody Neftze mimowoli zwolnił uścisk i jakkolwiek zupełnie dziewczyny nie puścił z rąk, cofnął się od niej za plecami.
— Cóż ci jest?
— To już od trzech lat...
— Od trzech lat? A ileż ty ich masz?
— Szesnaście.
— Szesnaście? — wykrzyknął młody Neftze zdumiony. — Szesnaście?! Toś wtedy miała trzynaście lat?!
— A tak, dopiero trzynaście.
— No i co się stało? Jużeś się zakochała?
— Właśnie że to! Akurat! Zakochałam się! Za dwa złote musiałam się dać.
— Za dwa złote? I jakto musiałaś?
— A bo mi ojciec kazał. Nie było co jeść, wszystko się wysprzedało, matka wszystko zastawiła, co było, powiedział mi ojciec: Jóźka, idź na miasto, kto cię zechce, niech cię weźmie; abyś co pieniędzy przyniosła, bo wyzdychamy.
— Czem jest twój ojciec?
— On już niczem nie jest.
— Bo co?
— Bo umarł. On był w pańskiego ojca fabryce robotnikiem; pracował w przędzalni.
Młodego Neftzego dreszcz przeszedł.
— Tak? — bąknął. — U mojego ojca był robotnikiem, pracował w przędzalni? A dla czego nie udał się o zapomogę?
— Albo to tu dawali, czy dają zapomogi?!
— A dlaczego na was przyszła taka bieda — wtenczas?
— Bo się ojciec stawił majstrowi i za karę go wydalono.
— A dlaczego się stawił?
— Bo mu majster powiedział: ty świnio!
— A za co go majster tak przezwał?
— Bo się ojciec upił w swoje imieniny i nie przyszedł do roboty na drugi dzień, aż o trzeciej po południu.
— I ojciec nie apelował?
— Niby skarżył się?
— Tak.
— Poszedł do dyrektora.
— No i co?
— Dyrektor mu powiedział, że mu go bardzo żal, ale musi być dla przykładu ukarany, bo jakby wszyscy tak robili i jakby dziesięć tysięcy robotników po swoich imieninach nie przychodziło rano do roboty, toby fabrykę dyabli wzięli.
— A no — miał racyę chyba...
Dziewczyna popatrzała na młodego Neftzego dużemi oczyma.
— Pan taki sam zbój, jak i oni — warknęła przez nienawistne zęby.
Młody Neftze puścił ją zupełnie z rąk i spytał, udając, że nie słyszy:
— A do mego ojca nie udawał się?
— Nie wiem po co? Chyba, żeby mu kazał bluzę ściągnąć.
Krew oblała młodego Neftzego; zmieszał się i stropił.
— Słuchaj no — ozwał się po chwili. — Ty pewnie potrzebujesz pieniędzy...
— Jużci pewnie — przerwała mu dziewczyna — potrzebować to potrzebuję. Przecie nas jest sześcioro w domu, a matka ledwo co przy fabryce zarobi, mojego i siostry zarobku byłoby też o dużo za mało. Ale teraz to sobie już prędzej dopomożemy.
Uśmiechnęła się cynicznie.
— Każdy nas zna — dodała.
— Jakto?
— A to się pan spytaj gdziebądź o Pasternakówny, Józię i Kasię.
— Siostra twoja także?
— A także. Ja ją sama wyprowadziłam.
— Młodsza?
— Dopiero ma czternaście lat i trzy miesiące.
— I dawno już?
— Ale, pewnie drugi rok, albo i trzeci.
Młody Neftze zatrząsł się pomimo woli.
— No, a jakże, kiedyś chora?...
— A to co? To dlatego mam z głodu skapać? A ten się pytał o to, co mnie urządził? Jeszcze! Może będę opowiadać?! Wszystkie chore zresztą.
— Czemużeś mnie powiedziała?
Dziewczyna popatrzała znowu na młodego Neftzego.
— Jakoś mi się pana żal zrobiło — rzekła po chwili. — Nasz, czy on zdrów, czy on chory, co mu tam? Tak, czy tak, ledwo zipie. Chude to, blade, nędzne. Ale pan, chłopiec, jak malowanie, czerwony, przystojny, bogaty.
— Mogłaś się zemścić na mnie — przerwał jej młody Neftze, spuszczając oczy, jakby pod ciężką nową myślą.
Dziewczyna rzuciła głową.
— A prawda! — rzekła. — Prawda! Mogłam się zemścić!
I trzasnęła w palce u rąk.
Młody Neftze objął ją delikatnie wpół i odezwał się prawie że tkliwie: Siądźmy.
I popchnął lekko dziewczynę ku tramom drzewa za stodołą.
Oparła się.
— Co panu z tego przyjdzie? — spytała.
— Nic. Chodź. Siądźmy. Widzisz, jak ładnie słońce zachodzi. Porozmawiamy.
— Słońce zachodzi? — powtórzyła dziewczyna, jakby nie rozumiejąc. — No to co?
— Ładnie jest.
— Ładnie? Ładnie, tylko się czasu niema na to patrzeć.
— Cóż robisz o tej porze?
— Wychodzę, jak i dziś, na wały za miasto.
— Tędy?
— Tędy najbliżej. Ja idę tędy, a siostra idzie koło studni, pod Farą. Potem, w nocy, schodzimy się w pustym dołku — tak się nazywa to miejsce — i mówimy sobie, ile która uzbierała.
— Dużo wam dają?
— Różnie — pięć kopiejek, dziesięć, złoty — czasem się trafi frajer, co i dwa złote da. To najczęściej z wojska.
— Dużo was tam chodzi?
— Tam, od kolejowego nasypu po łąkę, to tylko my dwie z siostrą i Mania Kluska. Innym niewolno. Zaraz bijemy kamieniami.
— A jakbyście wy gdzieindziej poszły?
— Toby nas bili. Mania raz była pijana i przelazła za nasyp, to jej własna cioteczna siostra skorupą od garnka oko przecięła. Takie jest prawo — ustawa.
Młody Neftze siadł na kłodzie drzewnej i zapalił papierosa.
— Daj mi pan — poprosiła dziewczyna.
— Dobrze, ale siądź.
— No, więc usiądę.
Usiadła.
Szeroko zachodziło lipcowe późne słońce za równią. Brzozowy las na widnokręgu zapłonił się cały fioletowo­‑czerwonem i modroczorwonem światłem. Takież barwy jaśniały na niebie, pogodnem i bezchmurnem, wgłębnie rozgrzanem, bo dzień był skwarny. Zapach szedł i lekki wiatr od zbóż podmiejskich. Rzechotanie żab było słychać i urok letniego wieczoru długiemi, powolnemi, równemi falami spływał na ziemię od strony wschodniej, cicho błękitnej i w niezmierną oddal zawiedzionej.
Młody Neftze puścił kłąb dymu z ust i ozwał się:
— Lubisz się patrzeć na słońce?
— We dnie je mało widzę, bom we fabryce — odpowiedziała dziewczyna.
— A wieczór?
Dziewczyna uśmiechnęła się cynicznie.
— He, wieczór to ja pokazuję, a nie żeby mnie co kto pokazywał!
— A ty zamążbyś nie mogła iść?
— Zamąż? Pójdę tam kiedyś, ale jeszcze czas. Niech se przynajmniej użyję, pókim młoda. Jak sobie czasem uzbieramy w kilka parę rubli, co nam zbędzie, to jazda do Feierówny — tańczymy, pijemy, śpiewamy, nieraz to nas okradną do nitki chłopcy.
— A wy co?
— A to my znowu ich przy okazyi.
— Komu się uda?
— Dobrze pan powiedział: komu się uda. Ale nam to się i to często udaje z kieszeni co wyciągnąć, kiedy facet się zacietrzewi, że o Bożym świecie nie wie.
— Jak ci na imię?
— Józia.
Młody Neftze ujął dziewczynę łagodnie za rękę.
— Nie gniewaj się, moja Józiu; ty masz szesnaście lat, pijesz, sprzedajesz się i kradniesz — począł mówić.
Dziewczyna obraziła się.
— Cóż mnie pan złodziejką robi?! Wszystkie takie!
Chciała wstać z kłody, ale młody Neftze przytrzymał ją łagodnym, ale silnym uściskiem.
— Nie gniewaj się, Józiu. Ty masz lat szesnaście, twoja siostra czternaście. I wszystko to — dlaczego to wszystko.
— Albo ja wiem?
— No — dlaczego?
Dziewczyna popatrzyła na niego.
— Niewiem — powtórzyła.
— Z nędzy.
— Prawda — rzekła dziewczyna. — Tak pan to prosto powiedział. Ale pan mi nie chciał ubliżyć...
Młody Neftze spojrzał na nią, łzy mu się zakręciły w oczach, schylił się i pocałował dziewczynę w rękę.
— Co pan robi?! — krzyknęła, podskakując na kłodzie.
A młody Neftze zsunął się z kłody, przykląkł i pocałował ją w kolano.
— Czy pan zwaryował, czy co?! — krzyknęła dziewczyna. — Pan mnie?!
— Tak, ja ciebie — rzekł młody Neftze, podnosząc się i siadając na dawnem miejscu.
— Co pan chciał? — spytała Pasternakówna przyciszonym, zestraszonym głosem.
— Chciałem cię prosić o przebaczenie — odpowiedział młody Neftze.
— Za co?
— Za mojego ojca — za nas — dodał z naciskiem.
— Ale pan mnie żeby całował w kolano! — ponowiła dziewczyna. — Pan, taki bogaty, tak ślicznie ubrany! Czy pan — ale się pan nie obrazi, za pozwoleniem pańskiem — czy pan niema co tu?
I pokazała palcem na czoło.
— Owszem, mam! — odparł młody Neftze.
— Aha! Widzi pan! — krzyknęła Pasternakówna i odsunęła się gwałtownie, gotowa zerwać się i uciec.
— Nie bój się! — rzekł młody Neftze — nie bój się. Nie jestem waryat. Wiem, co robię. Owszem, ja dopiero teraz zaczynam być mądrym — dodał gorączkowo. Po chwili mówił dalej; — Czy ty wiesz, że w tym zamku, który ojciec niedawno kupił na Ślązku, jest czterdzieści koni cugowych, które razem, jak mi mówił stalmajster, są warte sto tysięcy marek?
— Marek? Cóż to marka? Taka na listy?
— To pieniądze. To będzie ze czterdzieści tysięcy rubli.
— Konie?! Chyba ze świata całego?
— Nie, w naszej stajni w Grabenberg. Nie licząc wierzchowych, których jest pięć, pewnie także z pięć tysięcy rubli.
— Je-je-jej! I pan to wszystko będzie miał?
— Ja, bo jestem jedyny syn.
— To pan będzie strasznie bogaty? A ileż pan ma lat?
— Siedmnaście.
— Szkoda, że tak długo musi pan czekać.
— Ja już przecie teraz jestem strasznie bogaty. Ja jestem w Berlinie w gimnazyum — mam guwernera, kamerdynera, dwóch lokai, kucharza, kuchcika, dwóch chłopców stajennych. Nazywają mnie „der reiche Fitzi“, to jest bogaty Fitzi, albo „bawełniany książę“.
Dziewczyna słuchała osłupiała.
— Wydaję, ile chcę. Ojciec powiedział guwernerowi: niech Filip ciska pieniądzmi. Tylko w ten sposób my możemy wejść w świat.
— Nie rozumiem. Niby w jaki świat?
— Bo widzisz — mój dziad był takim samym robotnikiem, jak twój ojciec.
— Tak, słyszałam nieraz, jak mówią na twojego ojca: on, psiakrew, taki sam dobry, jak i my! Stary Neftze nie dojadł, nie dospał, a syn jaki pan! Z naszego potu i z naszej krwi! Pamiętam nieraz...
— Tak, dziadek z prostego robotnika z przędzalni wyszedł na majstra i już coś oszczędził i zostawił, a ojca mojego do szkół dał. Ojciec się potem ożenił z córką Paukera, tego, co miał kopalnię węgla, i wziął pół miliona rubli posagu. Potem wszedł w spółkę z Luchsami i nie wiem, co się stało, ale stary Luchs umarł nagle na appopleksyę. Filip Luchs — ja po nim imię noszę — się zastrzelił, jedenaście lat temu, a między Karolem Luchsem i wdową po Filipie wiem że był długi proces, ale papa nieraz mówił mamie: co mi te dziady zrobią! Co Wilhelm Neftze wziął w pazury, tego mu dyabeł nie odbierze! A mama nieraz mówiła: możeby im dać co odczepnego, żeby dali pokój — na co papa odpowiadał: dadzą pokój, bo już na adwokatów nie mają. Jeszcze mnie Karol o posadę prosić będzie!
Dziewczyna milczała, potem odezwała się: to też słyszałam, jak ludzie mówili, że na pańskim ojcu dużo krzywdy ludzkiej cięży. Nie pogniewa się pan?
— Nie — mów.
— Mówili — — kiedy się boję — —
— Nie bój się! Mów! Proszę cię!
— Kiedy...
— Każę ci mówić!
— No to powiem: mówili nieraz tak: ten rudy pies — niby ojciec pański — szachrajstwem doszedł do majątku. Mówili na niego: łajdak, złodziej... Inaczej go nikt nie nazwie, tylko „rudy pies“. „Rudy pies“ — to już każdy wie, o kim się mówi.
Młody Neftze trząsł się cały i schował twarz w dłoniach.
— Nie gniewa się pan? — szepnęła przerażona Pasternakówna, nachylając się nad nim.
A z piersi młodego Neftzego wyrywało się, jak gruzły krwi z piersi suchotnika, ciężkie, okrutne szlochanie.
— No, czego pan płacze? — szeptała Pasternakówna. — Czego pan płacze?
Młody Neftze zaś runął z kłody twarzą na ziemię i tarzał się w szlochaniu po niej.
— Panie! Panie! — poczęła wołać w największem przerażeniu dziewczyna, usiłując go podnieść z ziemi.
Po chwili młody Neftze podniósł się i usiadł.
— Mów jeszcze — rzekł rozkazująco, dusząc łzy w sobie — co ludzie jeszcze mówili?
— Kiedy pan płacze...
— Nie będę płakał! Mów!
Krzyknął, a dziewczyna zaczęła:
— Mówili: kto się też i kiedy pomści za wszystkie ludzkie krzywdy na tym łotrze?
— Tak mówili?
— Tak.
Młody Neftze zerwał się z kłody.
— Pójdź! — krzyknął, chwytając Pasternakównę za rękę.
— Gdzie?
— Tam! — i wskazał głową pałac.
— Tam?! Poco? Tam nam niewolno chodzić! Tylko jak deputaci...
— Deputaci! — ryknął chłopiec. — Ty będziesz deputatką! Chodź!
Powlókł ją za sobą, powlókł, jak wicher wlecze pęk słomy po ścierni. Dzierżąc dziewczynę za rękę przeleciał przestrzeń do pałacu, roztrącił służbę, kopnął olbrzymiego doga, który ku dziewczynie poskoczył i wpadł z nią przez salę jadalną i dwa boczne pokoje do kancelaryi ojca.
Stary Neftze pisał coś, siedząc za biurkiem, tyłem do drzwi.
— Kto to? — spytał, nie podnosząc głowy.
— To ja! — krzyknął Filip.
Stary Neftze zwrócił się ku synowi z surową twarzą, lecz zobaczywszy Pasternakównę, otworzył usta ze zdumienia.
— Co to jest? — zapytał więcej zdziwiony, niż oburzony tonem, jakim mu syn na zapytanie odpowiedział.
— Co to jest?! — powtórzył Filip. — To jest nędza!
I pchnął dziewczynę ku ojcu.
Starego Neftzego oblała krew. Porwał się z fotela.
— Co to znaczy?! Błaźnie! Kto jest ta żebraczka? — zawołał w gniewie.
Filip Neftze zaśmiał się dziko.
— Więcej, ojcze, więcej! Dodaj: kto jest ta pijaczka? kto jest ta złodziejka, kto jest ta prostytutka? kto jest?! — krzyczał, a śmiech jego przeszedł w jakiś ryk prawie zwierzęcy. — To jest twoja robotnica, ojcze, to dziewczyna z twojej fabryki, to krzywda ludzka, a patronem tej krzywdy jesteś ty, ojcze, Wilhelmie Neftze, królu bawełniany, milionerze, ty!
Urwał.
Twarz starego Neftzego stała się ceglanej barwy. Stał wyprostowany naprzeciw syna i wylękłej i oszołomionej do nieprzytomności dziewczyny, nie mogąc przemówić. Wreszcie opanował się, a biorąc zachowanie się syna za napad jakiejś gorączki, zaczął łagodnie:
— Fitzi, zdaje mi się...
Ale syn przerwał mu:
— Fitzi! „Der reiche Fitzi aus Grabenberg“! Bawełniany książę! Fitzi, który jadł i pił w Berlinie pot i krew dziesięciu tysięcy takich, jak ta, nędzarzy! O hańbo!
— Chory jesteś! Po doktora! — zwrócił się stary Neftze do lokai, którzy biegli za Filipem i dziewczyną, ale zatrzymali się u drzwi kancelaryi, nie śmiejąc wejść.
— Doktora?! — zawołał Filip. — Naco? Jej — zapóźno, mnie nie trzeba! Jeśli komu potrzeba doktora, to tobie, ojcze, ale ja sam ciebie uleczę! Wilhelmie Neftze, właścicielu fabryki bawełny, wzywam cię, zwróć pieniądze, które wydarłeś nędzarzom, oczyść imię twoje z hańby i padnij na kolana przed tą dziewczyną, przed tą chorą, złodziejką i prostytutką, błagając ją o przebaczenie tak, jak ja przed nią padłem!
Stary Neftze wybuchnął śmiechem — szerokim ogromnym śmiechem prostego człowieka, ale śmiech ten podziałał jak uderzanie szpicrutą na szalejącego chłopaka.
— Ojcze! — krzyknął przeraźliwym głosem. — Krzywdzić jest zbrodnią, ale szydzić z nędzy, którą się wywołało, jest podle!
Twarz Wilhelma Neftzego z ceglastej stała się białą. Przez chwilę drżał, potem poskoczył ku synowi i trzasnął go w twarz. Filip zatoczył się, oparł o kasę wertheimowską i krzyczał w uniesieniu: Bij! A wiesz, jak cię nazywają? Łotrem! Złodziejem!... Ponowny raz zamknął mu usta. Wilhelm Neftze zwinął dłoń w pięść i straszliwy cios byłby spadł na czaszkę syna, ale Józia Pasternakówna uchwyciła go za rękaw, wrzeszcząc cienko: Ludzie! Zabije go! O jej!
Stary Neftze wydarł rękaw dziewczynie i z furyą zwrócił się ku niej.
— Wyrzucić! — zawołał do lokai, wskazując na dziewczynę. — Na łeb!
W tej chwili jednak błysnęła ku lokajom lufa rewolweru, który Filip zdarł ze ściany obok kasy.
— Precz! — krzyknął. — Marsz!
Lokaje cofnęli się w popłochu za drzwi.
Wówczas Filip poskoczył za nimi, zakręcił klucz w zamku, wyszarpnął i włożył go do kieszeni.
— Co chcesz uczynić?! — zapytał stary Neftze, cofając się mimowoli o krok.
Filip blady, z plamą czerwoną koło ucha i koło ust, stał przed nim z rewolwerem w ręku, trzęsąc się cały. Milczeli. Józia Pasternakówna trzymała się za skronie obu rękami, patrząc przerażonemi oczyma.
— Co chcesz uczynić? — powtórzył stary Neftze.
— Co chcę uczynić? Chcę się zemścić, ojcze! Chcę się zemścić za nich i za siebie! Chcę się zemścić za wszystką tę nędzę, której ty jesteś przyczyną, za głód, za ubóstwo, za upadek, za zbrodnię, za hańbę, w których żyją twoi robotnicy. Chcę się zemścić za twoje miliony, za twoje pałace i twoje życie zbytkowne! Chcę się zemścić za te dziesiątki tysięcy marek, które przysyłasz mi do Berlina i za ten przepych, którym mnie tam otoczyłeś! Chcę się zemścić za tę dziewczynę, za twoich dawnych wspólników Luchsów!
— Milcz! Głupcze! — krzyknął stary Neftze. — Co ty wiesz!
Filip wołał dalej: Chcę się zemścić za wszystko złe, jakiegoś dokonał, chcę cię ukarać, tak strasznie, abyś do końca życia wił się z boleści! Ja będę tym mścicielem, którego wzywają w twoich fabrykach! Ja pomszczę dziesięć tysięcy krzywdzonych ludzi, a zemsta moja będzie okropną!

Nim jednak Filip Neftze skierował lufę rewolweru ku swojej skroni, ojciec z krzykiem: Szalony! — uchwycił go za dłoń i skręcił mu rękę. Strzał huknął i Józia Pasternakówna z przestrzelonem sercem zwaliła się na ziemię.


CHRZCINY.


Krzyś szedł walecznego Mardułę ku Janusikowi Nędzy pozwać. Zastał go siedzącego na progu domu, w którym ze starą matką mieszkał, bęsiem, nieślubnym synem, będąc.
Marduła był ponury. Posiadał on bowiem dwie pary portek, jedne nowe, drugie stare, ale się zdarzyło, że gdy wszelki dudek, jaki miał, wymijał po karczmach, poszły za dudkiem i nowe portki.
Krzyś zauważył Marduliną gorycz i zapytał politycznie:
— O cym tak medetujes?
— He, radbyk na kściny iść.
— Kaz to? — zapytał Krzyś ciekawie.
— U Wojdyłów.
— Je coz ta Bóg nagodzieł? Hłopiec, cy dziewka?
— Dziecka niema.
Zadziwił się Krzyś.
— E jako?
— Bo sie urodziło niezywe. Ale kściny som jest, bo syćko béło przygotowione.
— Je prawda — rzekł Krzyś — wtoz go ta wiedział, jakie się narodzi? Gorzałka jest?
— I piwo i wino, syćko. Dy Wojdyła gazda!
— Pytali cie?[3]
— He, i oni, i wcora wiecór jesce przileciała Klarka Ustupska, cobyk ino prziseł. A i Wojdyłówne Marcia i Milcia strycne, mie straśnie pytały. Wtoz hań zatońcy, jak mnie niebedzie?
I Marduła stał się dumny.
— No, kiebyś na kwile poleciał — rzekł Krzyś, zastanawiając się. — Je ale cemuz nie idzies!
— Jakoz pude? W takik portkak nieporada iść...
I wyciągnąwszy długie nogi przed Krzysia z żałością na swoje połatane spodnie spojrzał.
Krzyś pomyślał chwilę i rzekł:
— Wiés co, mom jo nowe portki, końdek som jest długawe i syrokawe na mnie, bedom na tobie. Lejdze duhem do Byrki, oné hań wisom na zyrdce w biołej izbie, a przynieś mi i skrzipce. Niepytanyk na te kściny, ale mie ta ze skrzipcami przyjmiom.
— Haj! — krzyknął Marduła i gwizdnąwszy na psa, puścił się biec, jak to miał zwyczaj, psa galopującego przed nim za ogon się trzymając.
— Jedy by ci tén ksiendza po kolendzie łapiéł — mruknął Krzyś, zajmując Mardułowe miejsce na progu.
Na kściny na malućkom kwilecke wstąpimé, i tak hańtędy dróga ku Nędzy.
Usłyszała stara Mardułka obce mruczenie i wyjrzała z izby do sieni.
— Tuście, swoku — ozwała się przyjaźnie.
— Zy haw. Jak sie ta miéwujecie?
— Ze tak ta, po końdku. Kaz Franek?
— Polecioł do mnie na portki. Skróś tyk kścin.
— E dobrze ze tys! Bo se straśnie markociéł, co nima w cym iść.
— Ale z tyk kścin to on tu jus du domu nie przydzie.
— Zje ba kas pudzie?
Jął Krzyś Mardułkę objaśniać, a ta wysłuchawszy rzekła:
— Je dy dobrze. Moze się ta przecie roz Franek do kupy pozbiéro i na porzomnego, godnego złodzieja, jako i drudzy, wyjdzie. Jo to sama wiem, ze i śniego by móg być złodziej, jaz nie zal, kieby nie té dziéwki! Co sie mu nieroz nagadom: Franek, dojze pokój, posiedź! S temi freirkami nic nie nagazdujes, ba jesce swoje minies! Złodziej byś móg być, jako i Nowobilski wtory na Białce, abo Mateja w Polanak, a tyś co?! Z porwaśnegoś rodu, to ta porwies, ale wto fce sie ze zbójectwa na gazdes prościć, nie musi o figlak, kohaneckak myśleć, ba jedno w głowie mieć: kraść!
— Terazeście wej, Mardułko, dobrze pedzieli — rzekł Krzyś. — Wy macie rozum!
— Ale Franek jako Franek! Co prawom rencom przyniesie, to trzoma lawemi pomiendzy dziéwki ozda, a i pozywać się go bojom, hoć je hłop, bo taki nigda nie pewny, co mu ino to hań w głowie, to cérniućkie, a drobne. Nieraz jo sie i napłacem, bok go przecie na zbójnika howała...
— Przy Janosiku się prziucy. To ociec świenty zbójecki! — rzekł Krzyś z namaszczeniem.
Tak rozmawiali, tymczasem zaś szybkobiegacz Marduła z portkami Krzysiowemi i skrzypcami już wracał.
Psa, nie mając wolnej ręki, za sobą nawet zostawił.
— Ześ tys hytry! — rzekł Krzyś, podziwiając jego szybkość.
Z porozumiewawczem, polecającem spojrzeniem spojrzała Mardułka na Krzysia — coby to z Franka mogło być!...
W mig sie przeobuł Marduła; trochę było ciasno i krótkawo, ale onyckami płóciennemi poowijał kostki wysoko i rzemieniami pookrącał. Było.
Opowiedział mu za ten czas Krzyś, po co poń przyszedł: Mardule się oczy zaśmiały, ciupagę, noże i pistolety zaraz wziął. A gdy matkę całował na pożegnanie w rękę, ta rzekła: — Idzies tak, jak do skoły. Talant ci Pon Bóg dał, od korzenia sie weź!
— Ale sie z moik portek wyobujes? — zastrzegał się Krzyś, ruszając z Mardułą.
— Wyobujem. Ja se ta nie ino portki, ale i buty z holowami najdem!
— Łacwie — rzekł Krzyś. I obliczał, że z godzinkę się zabawiwszy, jeszcze na czas na Nędzów Gronik zajdą, a nie, to dościgną. O tem, że miał i innych chłopów ku Janosikowi pozwać, zapomniał.
U Wojdyłów grali, aż huczało. Gości wdzięcznie Wojdyłowie powitali, a na widok Krzysia poczęto wiwatować, bo to był muzyka nad muzyki.
Wojdyłowa od Karkosów, trzeci dzień po połogu, właśnie tańczyć przestała i szepnęła do męża:
— Uwenerujze Krzisiowom persone, coby zagrał.
Ale Krzyś napiwszy się ponownie wolał naprzód zatańczyć. Chłopi rzędem dookoła izby pod ścianami stali i jeden po drugim przed muzykę wychodził i tańcował, jak było zwyczajem, lecz Krzysiowi miejsce zrobiono dla wieku i wartości muzyckiej.

Wystąpił więc przed muzykantów, dwóch skrzypków i basistego, i wyjąwszy jakieś grosiwo ze supła smatki, którą miał w kieszeni od serdaka i rzuciwszy do basów, zaśpiewał:

Wiśta koniu wiśta, ty dziéwcyno puś ta,
konia do uobory, a mnie do kómory!
Nie uwazuj na to, hociaj głowa siwo,
popod starym bukem twardy korzeń bywo!

Poczem ogromnie głośno począł tupać kyrpcami w dyle podłogi i puścił się dookoła, na ozwodną nutę, Marduła zaś podskoczył ku Capkuli, babie wielkiej i na podziw rozłożystej, i pokłoniwszy się jej pięknie kapeluszem, który miał na głowie, wpół ją ujął i kilkanaście razy wyzwyrtawszy, aż babie spódnice ku kolanom wylatowały, pod rękę ją puścił, jak frygę, aż babie spódnice powyżej kolan wyleciały i pokazała się pod niemi mężowska biała guńka, która dla większej jeszcze urody na biodra zapasała.
— Hej ze ino z Franka pies! — krzyknął rozradowany ojciec Wojdyłowej.
Capkula zaś prawą ręką wdzięcznie z tyłu na biodrze grzbietem dłoni ku ciału, z zagiętemi palcami wsparłszy, wyprężyła się niepomiernie i na palcach się wspiąwszy drobno boczkować wokoło Krzysia poczęła. Krzyś w koło się nosił, a co czas przed muzyką stawał i śpiewał. Choć nogami telo nie doprawdzi, to gardłem dorobi — dokwalowali chłopi.
Głowę na bok zwieszał, włosy odrzucał, a nogami to w tyle tupał, to po piętach się dłońmi na trojako, z lewej strony, z prawej strony i z przodu przed sobą bił, to w obie naraz podskoczywszy, dłońmi uderzał, to jedną piętą, przystanąwszy, powoli mocno w podłogę rąbał.
Nagle stanął i okręciwszy palce wskazujące w powietrzu koło siebie, do okółka, drobnego zakomenderował na nutę:

Hejze ino fidru midru,
jak mi niedas, to ci wydru!

Reszta swawolnej śpiewanki utonęła w śmiechu bab i dziewek.
— Hej, stary! — krzyknął rozradowany ojciec Wojdyłowej, grożąc Krzysiowi palcem na nosie.
Krzyś zaś na ciemieniu ręce zaplótł i krzesać począł, piętą o piętę bijąc, to wartko nogę przed nogę przekładając, to z węgierska piętę za piętę cofał w prostej linii, to drobno kyrpcem przed kyrpcem sunąc w bok szedł, to w przekątną przez izbę z nogi jednej posuwiście, a Capkula to koło niego, to przed nim do linii, to za nim. Jął ją Krzyś gonić, małym korpusem w jej rozłożyste ciało godził, piersiami bez mała w brzuch, nosem w biust, kolanami w golenie, ona uciekała, on jej dopaść nie mógł; znów się cofał, a ona ku niemu zalotnie przybliżała. Z Krzysia pot się lał, Capkula czerwieniała na gębie, jak rak.
Nagle Krzyś stanął, rozkraczył szeroko nogi przed muzyką i zaśpiewał:

Hej baca nas, baca nas,
dobryk hłopców na zbój mas,

jesce byś ig lepsyf miał,
kiebyś se im syra dał!

(śpiewankę dowcipnie skomponowaną przez juhasa z za Wirchporońca na skąpego tamtejszego bacę od Kohutów z Muru).
I podskoczywszy, jak za młodości, w górę, na obie stopy skrzyżowane Krzyś od razu spadł i hajdukować począł, przysiadami „ponad ziem“, dokoła Capkuli; ale Capkula też pokazała, co umiała. Jak się weźmie, jak hipnie! Równemi nogami na stół wypaliła, aż stół jęknął, a co na nim stało, brzękło, szczękło i dźwiękło.
— Wiwat! — krzyknęli chłopi.
Ale Capkula ze stołu zeskoczywszy, przed muzykantów się posunęła i stanąwszy przed nimi, odmieniła nutę „koło ziemi“:

Zagroj ze mi hajduka,
kany noga, tam —

Resztę śmiech pokrył i muzyka rwana, cięta, tak, jakby bretnal o bretnal uderzał. I tak Capkula za Krzysiem i przed Krzysiem hajduckiego szła, aż on przysiady skończywszy, znowu drobnego zakomenderował śpiewanką:

A jo tobie nie rusem,
kie mi kozes, to musem.
Béło tego rusania,
do samego świtania.

Poczem, udropiwszy się ponownie, znowu na ozwodną nutę z fanfaronadą podług słów:

Dyć se jino dyna, przepiło sie, niéma,
przepił sie osiwek skrony ładnyk dziéwek!

jął tańczyć, aż wreszcie zaśpiewawszy:

Zelena lipa tulipan!
Zalecał sja mi mlady pan!

Capkulę w pół do zwyrtu pochwycił i okręciwszy się z nią wielokroć, pod rękę ją, jak Marduła na początku, chciał puścić, ale że on był mały, a ona wielka, ona jego ku powszechnemu śmiechowi puściła.
— Stary je, ale zno tańcować — chwalili gazdowie niemniej Krzysia, a i gaździnę. On zaś był rad i z siebie i z tego i jął pić.
Z kolei Marduła wystąpił.
Chyba Sobek Topór by się z Mardułą w tańcu mógł równać, a Janosik Nędza możeby go przebrał. Boczkowała mu Teresia, Maryny siostra cioteczna, wdzięcznie głowę ku prawemu ramieniu schyliwszy.
Krzyś, gdy się piwem ochłodził, między muzyków siadał i prym Mardule na skrzypcach grał. Ale krótkie i ciasne portki Krzysiowe na rosłym i bujnym Mardule poczęły zdradzać swą nieodpowiedniość. Jęły trzeszczeć, a opięte były tak, że się zdawało, iż we wszystkich szwach pękną. Toż haftki na kostkach, sztucznie w onycki pochowane, powyłaziły nad płótno. Spojrzał Marduła po sobie i zrozumiał, że trzeba ratować stan rzeczy. Huknął więc przed Krzysiem, bo właśnie drobnego tańczył:

Hej ze ino portki moje,
bo mam w doma jesce troje!

Ale Krzyś nie wytrzymał, aby dościpu dościpem nie zagrzać i z nad skrzypców odpowiedział:

Kiedy ty mas w doma troje,
zobuj moje, obuj swoje!

Izba zatrzęsła się śmiechem. Marduła stropił się, ale tylko na sekundę. Skoczył, jak pióro lekki, na skrzypce Krzysiowe i końcami palców skrzypiec mu dotknął z wierzchu, a Krzyś nie przestał grać, tak lekko dotknął.
Gęby się otwarły na tę sztukę.
Zaś za chłopami, co rzędem w koło tańczących stali, na ławach za stołem siedzieli starsi, gazdowe i gaździne. Gaździne prawie ciągle po dwie, po trzy razem śpiewały, gazdowie toż samo i weseleli się. Wódka, piwo i wino potokiem się ze dzbanów lały, a dowcipy, przypowiednie i żarty strzelały jak race.
Tam homerycki śmiech wywołał stary Gahut, opowiadając historyę o żydowskim sądzie — jak wybudowano gdzieś kościół i majster blacharski na wieżę ku krzyżowi wyszedł, pośliznął się spadł, a na dole stała masa ludzi, między nimi kupa Żydów. Na jednego Żyda spadł i zabił go. A jemu samemu się nic nie stało. Wtedy Żydzi zaczęli krzyczeć: ukarać go! zabić go! Ząb za ząb! Oko za oko! Jako to żydowska wiara. Polecieli do sędziego. Sędzia wysłuchał i tak osądził: Ha, moi ludzie Zydzi, on go nie zabiéł umyślnie, jo go — pado — inacyj korać niémogem, ino go héba pod wiezom postawić dam, a nieg jeden s was wylezie na wiezom, spadnie na niego i zabije go. Insej sprawiedliwości niewiem.
— Wyseł tys wtory? — pytał ojciec Wojdyłowej, zanosząc się śmiechem.
W izbie było duszno, gorąco i ciasno nad wyraz. Wiele tam objęć, wiele uścisków, wiele całusów wymieniono, jedne otwarcie, drugie ukradkiem, jak komu wypadało. Gazdowie brali cudze baby na kolana, lub obejmowali przed sobą, cudze baby szczerzyły do cudzych chłopów zęby; kto się ku komu czuł, to z niego wyłaziło.
Tam przystojny, tęgi Wojtek Kujon zaśpiewał półgłosem do przystojnej, tęgiej żony Jędrzka Pęksy: Widziałek cie widział, kieś cesała przédział — a ona mu z wiele mówiącym uśmiechem odpowiedziała: I jo cie widziała, kieś siwe wołki gnał — i tak sobie o sobie pod figurą poezyi znać dawali, co czują. Bo Wojtek miał babę starą, a Pęksa się babie niewidział.
Tam palce bogatej Kasi Symciarówny trzeszczały potajemnie w palcach ubogiego Klimka Bustrzyckiego, a w kącie, za piec wtłoczeni Michał Wyrdzinnik ze Zosią Samkową prawie się rozkoszy oddawali. Tłum falował, kipiał, przewalał się i huczał. Namiętności grały, w jednych do tańca, w innych do trunku, w trzecich do płci drugiej. Wymykały się pary. Dziewczętom płomienie w oczach świeciły, piersi od gorąca i tłoku dyszały prędko. Gięły się do uścisku. Parobków twarze błyszczały, jak z gorącego metalu.
Wtem zrobił się rumor. Pietrek Sawickiego, którego do tańca puścić nie chciano, bo nieproszony przyszedł i Sawiccy z Wojdyłami nie byli dobrze, a za awanturnika go znano, do basów talara srebrnego rzucił i wypchawszy się na pośród izby, skakać począł, pięściami koło siebie wywijając, piana mu zaś ze złości zaraz na usta wybiegła. Nikt mu dziewki wywieść do tańca nie chciał, natomiast brat młody Wojdyłowej Józka Sieczkę pchnął umyślnie, ażeby tańczył. Już Marduła stał blizko. Gdy się Sawicki z Sieczką bok o bok uderzyli, już Marduła był przy nich, a gdy Sieczka dostał w pysk pięścią i zatoczył się na rząd ludzki, już Marduła koszulę skręconą w garść pod gardłem Sawickiego trzymał. Ale Sawicki, parobek nie słaby, tak samo Mardule zakręcił i dławić się zaczęli. Chwilę wszystko ustało z ciekawości, który którego praśnie. Zsinieli Marduła i Sawicki. Niedługo to jednak trwało. Znikł Sawicki pod nawałą napastniczych ciał, a w chwilę potem krwawą masę do sieni wyniesiono i z sieni w smreczki za domem ciśnięto.
Uspokoił się mąt i zaraz się dalej ochota zaczęła. Czy Sawicki był żywy, czy umarły, nikt się nie troszczył.
Upił się jednak ogromnie cioteczny brat panny młodej, Bartek Bachleda, i bałamutę zaczął; wrzeszczał, klął i rwał się do bitki. Więc go kilku poważniejszych chłopów za ręce wzięło, wywiedli go w pole, chałupę z rogu nieco dźwigli i pod podchylony węgieł długie włosy Bartka wsadziwszy, opuścili dom na powrót.
— Teroz se nieg siedzi, pokiel sie nie wysuma...
Darł się Bartek w niebogłosy, ale to w ogólnej wrzawie i przy muzyce głuchło.
Tam tancerz jakiś do drobnego znowu ciął:

Złamała się pościółka,
kany spała frairka,
złamała się na dwoje
na niescynście na moje!

Owdzie starzy gazdowie blaszanemi kwaterkami wódki do siebie zdrówkając, opowiadali sobie dalej ucieszne historye i pokładali się raz wraz w tył ze śmiechu, lub po kilku grubemi basami ryczeli piosnki rozmaite. Baby wywodziły pieśni, przeraźliwie cieńkim głosem, przy drzwiach zaś blizko stanęło kilka dziewcząt, objęły się rękami za szyję i śpiewały ustami w usta jedna drugiej, że ledwie można było zrozumieć:

Jo ci powiadała przijedź hłopce, przijedź,
a tyś nie przijehoł, wolołeś mie nimieć!

Hłopcy moi chłopcy, nie docie mi urość,
poziérocie na mnie, jako na lotorość!...

Ale wnet otoczyli je parobcy. Głosy się zmieszały, głowy przepletły, ciała jęły stykać ze sobą. Wesołość, radość, zdrowie potężne i namiętna ochota i zdolność życia hulały, z hulania przechodziły w szał. Szczepan Ustupski z Ustupu, niemłody już chłop, ale w barach jak wół, Capkulę na ręce porwał i z nią hajdukował za jakimś tancerzem. Jasiek z Podwilcnika w zębach stół ze wszystkiem, co na niem było, probował dźwignąć. Staszek Topór na rękach do góry nogami chodził, a Marduła w miejscu do wścieknięcia nad głowy ludzkie podskakiwał. Zośkę Jacinową, babę dzietną, tak nabrało, że na Maćka Karkosa, parobka, piersiami padła i przygniótłszy go ku ścianie dyszała na nim: tyś mój! tyś mój! Zaś Milcia Wojdyłówna trzem parobkom naraz wynieść się na rękach z izby dała, z pod oczu matki, która wołała pijana:
— Ino hłopcy po młodsemu, po młodsemu!
Stary Wojdyła, dziadek martwo narodzonego, ze starym Byrcarzem, teściem Krzysia, objąwszy się za szyję, na śmierć pijani, pod ławę się zwalili i tam jeszcze nos w nos śpiewali żałośnie ciągle to samo:

Byłaby ja była, cobyk jesce usła,
ino by mie mama gałęziom przehlusła!

Nieopodal zaś młoda Wojdyłowa z matką męża kłóciły się ząb za ząb, coby z dziecka było, gdyby było żyło, czyby się było podało na Wojdyłów, czy na Karkosów, a jej matka własna kiwała się na ławie nad blaszanką gorzałki, zawodząc:
— Oj biedarstwo, kieś tys ty sie niezywe narodziło, kieś ty takie kściny miało mieć...
Wtem nagle Krzyś ustał grać, wstał z ławy i podszedłszy żywo ku Mardule, ozwał się doń surowo:
— Franek, je cos to robis?!
— Abo co?
— Jedy my mieli do Nędzów lecieć!
— He dwaścia zjadło! Iście my mieli!
— No to cos ty robis?!
— A wy?
Zastanowił się Krzyś, jakby mu to dopiero na myśl przyszło, spuścił z tonu i odpowiedział o wiele łagodniej:
— No to podźmé.

I nie żegnając się z nikim wyszli z izby.


POLOWANIE SABLIKA.


Już się ku wiośnie brało, śnieg w dolinach tatrzańskich ginął, w cieniu trwał jeszcze, a w słońcu w błoto się przeistoczył. Dziką i pustą doliną szedł stary Sablik z rusznicą przez prawe, łukiem przez lewe ramię, z ciupagą w ręku i z nożem za pasem.
Czekał on od jesieni zimę całą na ten czas. Ani go straszliwa nędza Podhala, ani bieda we własnym domu od myśli nie odwodziła. Sablik pasem brzuch głodny ściągnął, na gęślikach brzęczał, gdzie się dało gorzałkę pił, śpiewał, gwizdał i wiosny czekał. A gdy się już ile tyle ociepliło, nie powiedziawszy nawet żonie: ostań z Pane Boge! — znikł samotnie.
Rozkosz niewypowiedzianą, radość niewypowiedzianą odczuł, gdy znowu rzemienie od kierpców potężnie przykręcał, nie na chód dzienny, ale na długie dni wędrówki; gdy znowu ciupagę w garści poczuł, która twardą stalą do twardej jego dłoni na długie dni przyrosnąć miała; gdy obuwał się w portki na to, aby może tygodnie całe ich nie ściągać; gdy to, co miał na sobie i przy sobie, na długi czas nieodzielnie z nim być miało, być jego wszystkiem i wystarczającem. Jego nóż doświadczony, jego dobrze obejrzane krzesiwo, które znajdowały się z nim tylekroć w pustkach górskich i znowu tam znaleźć się z nim miały, dawały mu rozkosz, jaką czuć może orzeł, na szpony swoje spozierający. Z radością stanął na zawiązanych kierpcach nie po to, aby do karczmy, albo do sąsiadów zabiec, ale aby śliznąć się na nich, gdzie ludzkie oko często nie sięgło nigdy przedtem. Stanął na tęgich podeszwach ze skóry, wesoły.
Znowu czekały go noce pod niebem gołem, watry ze świeżego rąbania, smolne, pełne dymu i trzasku wilgotnych gałęzi, owo samotne pożywianie się strawą skąpą, lub obfite obłowy polowania, wody pite ustami z potoków, lub ze strug, sączących się między głazami. Sablik cieszył się na ową smolną polepę, którą poróść mu miała twarz, szyja, kark, ręce, że stać się miał nieledwie częścią lasu, czemś dzikiem, odyńcom, jeleniom, i smrekom podobnem i pokrewnem. Znowu oczy jego, ręce i nogi miały mu być wszystkiem. Sablik miał znowu, jak od lat kilkudziesięciu, być sam z sobą, zupełnie i wyłącznie, i radował się na to, jak się cieszyć może orzeł o łowach swoich myślący.
Pogwizdując i pośpiewując oglądał swój sprzęt podróżno­‑strzelecki, badał go i próbował. Szedł wyzywać pustacie, drogi błędne i straszne, lasy i góry, zwierza groźnego i ludzi wrogich, strzelców przeciwników z za Tatr niemniej groźnych; szedł żyć całą pełnią swej junaczej, drapieżnej i rycerskiej duszy, zagrążyć się w Tatrach, które go wychowały.
Szedł na wicher, deszcze, śniegowe fujawice, spiekoty, mroki mgielne i nocne, na znój, pot, na trud swoich kolan, na ślizgie spiczaste kamienie, zdradne upłazy trawne, ostre sęki drzew, spadziste utrudzające ubocze i turnie ziejące przepaściami. I śmiał się sam do siebie. Albowiem w tem wyrósł, to umiłował i nierozumiał życia bez tego. Stary Sablik kochał zdyszenie się swych piersi, spojrzenie szukające oparcia dla stopy, kochał rozciągnięcie się swego ciała na palcach rąk trzymających się ułamków skały i palcach stóp, opartych w szczelinie nad otchłanią, kochał szum piargów uwożących się mu z pod kierpców, kochał wysilony zarzut ciupagi na konar w niechcącym puścić w górę gąszczu, krępującym głowę, ramiona, piersi, kochał wrąb jej w strom wyniosły, aby spocząć obok w kraju rysia i żbika, żmii i kuny leśnej. Drogą mu była ojczyzna jego duszy myśliwskiej i wędrownej, duszy skrzydlatej.
Szedł, aby mu wiatr w oczy i szyję gołą bił, na rozkosz nozdrzy i płuc do zimnego pędu powietrza nawykłych, szedł na radość rąk, gdy w rękawy od koszuli wiatr się wmyka, na pełnię życia skóry, gdy w twarz rzęsny, bystry deszcz siecze i jedna jej cząsteczka niezmyta, nieprzenikniona wodą nie pozostanie. Szedł odwiedzać to, co znał, kąty lasów przepadłe, moczary skryte w gąszczu, spady wód szumiące i koleby myśliwskie, leże ciche i tajemne, gdzie długo po odejściu strzelców ostrożna liszka, albo kuna skalna, wietrząc i spozierając dookoła, resztek słoniny szuka.

W Dolinie Piardzystej, przy tym niżnym stawie,
jest hań kolibecka wyrubana w skale...

Szedł znaleźć to, co zawsze było niespodziane, gdzieś rogi kozicy przez rysia pożartej, lub lawiną strąconej, gdzieś ślady walki zimowej wilków z dzikami, lub pojedynku niedźwiedzia z odyńcem, po którym często dwa szkielety obgryzione przez drapieżników pozostawały; często z pod śniegów wytajał trup człowieka, strzelca, zabitego przez współzawodników, zaskoczonego kurniawą i zawalonego śniegami, czasem skarbów poszukiwacza, co z turni odpadł, z którym się turnia usunęła, że zginął, lub zabitego tajemną ręką — złodzieja, albo ducha, co skarbów strzegł.
Całą historyę strasznej ponurej, niezwładanej i nieowładniętej zimy tatrzańskiej czytał Sablik na wiosnę, gdy śniegi stopniały. Gdzie lody skałę rozsadziły, gdzie śnieg las połamał, gdzie wichry w nim spustoszenie porobiły. Szlakował niedźwiedzia, gdzie spał, jelenia, gdzie ku źródłu chodził, rysia, kędy kwiaty do róż podobne rozwitych łap swoich odciskał.
Cieszył się na świst strzały swojej, na huk swej rusznicy, z której gładkiej lufy kula wartko i śmigle a celnie leciała. Cieszył się na mierność swej ręki, na przykład twarzy do kolby, oka zmróżenie. Cieszył się na stuk swego toporka w ciszy gór i lasów...
Hej! Ciupaga! Z wyostrzonej stali!...
Sablik czuł się cały w sobie, cały przez siebie, skończoną czuł się istnością, tak wcięty w Tatry, jak bywa słup wbity we wodę, nad któremi jedna powierzchnia przepływała.
Tak niknął z wiosną od pół wieku, a gdy po tygodniu, dwóch, trzech, czasem po miesiącach całych do domu wrócił, znowu z Janosikiem Nędzą na wyprawy, lub na przeszpiegi szedł.
Jak gazdowstwo się wiedło, jak sobie żona, niegdyś piękna Tereska od Walczaków ze Skibówki, dawała rady, on o to niedbał. To nie było jego życie.
Rusznicę Sablik wziął, ale prochu tylko na kilka nabić w rogu, bo go koło domu wypsuł, łuk niechybny starodawny przez schylone wiekiem barki przewiesił, i ruszył w góry, orzeł stary na łowy.
Szedł ku dzikiej, pustej dolinie Kościelisk. Ledwo minął las, co ją zasłaniał i drogę nad Dunajcem, kędy owce na hale, na Smytnią, w Ornak, w Tomanową, na Pyszną szły, kędy z hal siano i nawóz zwożono, a za królów Zygmuntów górniczy do kopalni srebra i żelaza trakt był, pośród odciśniętych na śniegu tropów sarn, jeleni, lisów, kun, wiewiórek, wyder i wilków ujrzał ślad przechodniego dzika, który snadź słamaną od kuli lewą nogę zadnią powłóczył i ślady czterech niedźwiedzi, dwa wielkie, zwłaszcza jeden ogromny, i dwa mniejsze, z tych jeden większy.
Popatrzył się i ozwał się sam do siebie:
— Dwa stare, niedźwiedzica z młodym i piastun.
Przypatrzył się bacznie odciskom największych łap na wilgotnym śniegu.
— On!
Poznał go Sablik. Ta sama pięta, te same palce, te same pazury. Przyłożył do śniegu ciupagę, gdzie miał naznaczony znak długości i szerokości tych łap zdłuźć i syrzć. On był.
He, Boze, dajze sie ś nim zejść!
Siedm dyasków zjadło aj zjadło, zéj dy sie mi widzi, że jesce urósł. Hoć temu bedzie moze telo, jako mnie...
Sablik niepamiętał już dokładnie, odkąd za „nim“ chodził: zdawało mu się, że od samej wczesnej młodości, odkąd polować zaczął.
Sablik go widział i uznał, że nie było godniejszego w Tatrach niedźwiedzia, ani nie będzie, chyba za trzysta lat. Jak się Janosik Nędzów trafił jeden na całe Tatry i od czasu Toporów Łamiskały i Walilasa z Hrubego chłopa takiego pod Tatrami nie było, tak się i ten niedźwiedź trafił i drugiego takiego niemasz. Na chłopa i na niedźwiedzia trza czekać. Gawiedzi jest dość, ale chłop coby był jak się patrzy, a i niedźwiedź, czas minie.
Widział go Sablik kilka razy i strzelał doń. Ale czy chybiał zawsze, czy tylko po kudłach kulą osmędził, nie mógł poznać, bo nigdy kropli farby na śniegu, ani na rosie, czy mchu znać nie było.
Sablik w bądź co nie wierzył, ale już czasem przypuszczał, że niedźwiedź przysady, sposoby miał, jak czarnoksiężnik.
Znali go i inni strzelcy, Jędrzej Wala, Sieczka Maciek, Sobczak Staszek i jego ojciec Sobanek, Samek Wojtek, Symcio Tatar, Jarząbek Jasiek z Zakopanego, znali go Tyrałowie, Marduła Józek z Polan, Wojtek Bukowski z Pająkówki, strzelcy najsławniejsi, ale nie radzi nawet mówili o nim. Bo to potwora była tak straszna, że im serce w piersiach miękło i nieraz go koło siebie puścili, nie strzelając, a z widłami myśliwskiemi i toporem, czy maczugą żaden by się przed nim stanąć nie ważył. Woły on najpotężniejsze ciosem łapy zabijał, a tak zuchwały i odważny był, że gdy go w Zuberskiej Dolinie za Rohaczami woły gonić zaczęły i na sporą skałę nagnały, stamtąd ze skały na nie skoczył i po grzbietach im, jak po moście wichrem przeleciał, straszliwe tylko krwawe bruzdy na mięsie zostawiwszy. W ten sposób do lasu uciekł i tej jeszcze nocy dwa woły z tego stada ubił.
Czyniono na niego sieci, stawiano oklepce żelazne, kopano doły — obchodził.
Sablika myśliwska dusza płonęła do tego niedźwiedzia. Abo ja twój, abo ty mój — myślał. A choć towarzystwo myśliwskie lubił, z tym niedźwiedziem samotnie się tylko spotkać pragnął, aby z nim nikt rozkoszy walki i chwały zwycięztwa nie dzielił, a jeśli ulegnie — dziś, czy jutro to jedność.
A nie wątpił, że przyjdzie taki dzień i taka godzina, kiedy się oko w oko zewrą — na śmierć i życie.
Stary Sablik nie bał się potwora, bo wogóle nie bał się śmierci. Urodzisz się bez twojej woli, żyjesz i umrzeć musisz. A co potem, o to się nie kłopocz, bo to darmo, nie dowiesz się, a potem będziesz wiedział. Niebyło o czem myśleć. Zwierz zdechnie, drzewo zgnije, człowiek umrze. Tak musi być.
Dziką pustą doliną Kościelisk nad wodą, aż ku źródłu, gdzie się woda w dwie strony dzieli Sablik tropem niedźwiedzim postępował, a trop to był z nocy. Ale nieopodal za źródłem tropy się dzieliły: niedźwiedzica z młodemi poszła w górę na prawo, w ubocz, on poszedł samotnie dalej doliną. I Sablik poszedł za nim.
Dzień był cichy i mgła górę przysiadła, lecz tak cieńka, że słońce świeciło przez nią przyćmione i ponad nią wysoko widać było koło światła w szeżodze, w oćmie i zatajeniu, jakby w usidleniu zamroku.
Niedźwiedź skręcił na Smytnią, na lewo przeszedł tuż koło pustych jeszcze szop juhaskich, wstąpił na ubocze lesiste, i drąc się między wykroty, przełażąc przez skały, sterczące ze śniegów i w śniegi zapadając, przebrał się ku wieczorowi już do Doliny Kamiennej pod Czerwone Wierchy. Sablik zmiarkował, że człowieka zaczuł i ucieka przed nim.
Uradował się jego duch i miał to sobie za dobrą przypowieść.
W Kamiennej Dolinie trzeba było nocować.
Sablik wynalazł kamień wielki z małem wydrążeniem na wierzchu, ułożył chrustu i drzewa kosodrzewinowego na ognisko, skrzesał ogień i w płonącą watrę włożył skałkę, do dołka zaś w głazie nalał wody i nasypał mąki, której odrobinę z domu wziął do woreczka, a gdy się skałka rozpaliła, wsunął ją we wodę. I była kluska, którą gorzałką popił.
O sól nie pytał.
Potem watrę nabił tęgą, kosodrzewiny naciął na zapas na noc i legł przy ogniu na mchu.
Nad nim zapaliła się noc tysiącem gwiazd i sierpem miesiąca, co z za turni się dobył. Wokoło zaś były olbrzymie kamienne ściany, korytarze i zakręty, nad któremi się piętrzyły pod niebo mury, podobne do twierdz i baszt wapiennych turni. Myśl Sablikowa mimowiednie błąkała się po tych korytarzach, przepaściach, grotach odsłoniętych i pieczarach bez sklepienia niezmiernej wielkości, gdzie mogły spoczywać od prawieków żyły złota i srebra, lub skarby, zakopane przez zbójników. A gdy go, wśród cichego szumu nocy górskiej i grzmiącego od czasu do czasu huku urwanych głazów i spadających lawin śnieżnych kędyś we wysokościach, naszedł sen: śniło mu się, iż ze skrzydłami u ramion wędruje po Kamiennej Dolinie i ciupagą skały rąbiąc, złoto z nich wyrąbuje i pod nogi sobie zgarnia.
Gdy się obudził, jeszcze ciemno było, lecz po zimnie poznał, iż ku dniowi się zmienia. Dorzucił patyków i gałęzi kosodrzewinowych na watrę i ręce zabijać zaczął, by się ogrzać.
A już olbrzymie ciemno­‑modrofioletowe cienie zaczęły się słać po skałach i mrok nocny tajać zaczął, tak, iż gwiazdy zwolna w oczach gasły, a niebo szarzało.
Napił się Sablik gorzałki i świsnął lekko przez zęby.
Warzyć jeść czasu nie było, co zostało z wczorajszej kluski na zimno zjadł, proch pod krzemień podsypał i z pierwszym brzaskiem ruszył z legowiska.
Wiedział on, że niedźwiedź w dolinie nie nocował, ale śnieg nie prószył i oślady nie zakurzył, łatwo ją znalazł.
Het popod turnie Małołączniaka drzeć się Sablik nad przepaściami wisząc po śniegach musiał, ale sobie powtarzał: kiedy nie urwał się on, nie urwem sie i ja, dy ja cięzejsy, a kie sie jemu w głowie nie zawracało, to sie i mnie nie powinno — i koło południa za niedźwiedziem, który znowu na południe ku Węgrom wykręcił, między Małołączniakiem a Kopą Kondracką przez Jaworową Dolinę do Wierchcichej zszedł.
Tu otoczył go tak ogromny las, że niebo ponad nim zniknęło.
Ale dzień był słoneczny, gorący prawie i wiatr ciepły od Liptowa wiał, tak, iż las pachnąć już zaczął, a i śniegu mało w nim było. Rozszerzyły się Sablikowe płuca radośnie, że znowu po długich miesiącach na węgierskiej stronie Tatr się znalazł, na tej stronie pięknej i do miodu podobnej.
Głód był, dało się jednak strzałą śmigłą jarząbka ze smreka strącić, Sablik obdarł pierze i surowo piersi zjadł i barki i udka obgryzł — nie było czasu piec. Albowiem niedźwiedź w las się wszył i Sablik czuł, że nie jest daleko i że poza dolinę nie wyszedł.
Jakoż rysim chodem za ośladą popod konary często na brzuchu się sunąc, nagle zatrzymał się. O jakie pięćdziesiąt kroków w kotlinie niedźwiedź na zadnich łapach wspięty stał i jarzębinę zeszłoroczną zmarzniętą łapami do kupy z gałęzi zgarniał.
Sablik patrzał chwilę z gęstwiny.
Potwornego ogromu, czarny, wyciągnięty prosto zwierz wydawał się jak drzewo. Zasłonił sobą kęs przestrzeni, bo kotlinka była nie zabita smrekami, lecz wolna nieco od lasu. Tram tylko ją przewalił na poprzek spróchniały.
Niedźwiedź nie czuł człowieka; stał poniżej Sablika i wiatr od niego zaciągał.
Sablik odwiódł po cichu kurek, proch świeży podsypał na panewkę i kolbę do twarzy przycisnął, pod łopatkę na komorę wymierzywszy.
Ale nie strzelał. Wiedział on, że drugi raz w życiu tej rozkoszy mieć już niebędzie, jak niemiał jej nigdy dotąd, pół wieku życia przepolowawszy. Rozśpiewała się w nim dusza hymnem mordu, zwycięstwa, tryumfu, potęgi. Z lufą wymierzoną przed siebie pod nawałą konarów do ziemi obrosłego smreka leżąc, przez muszkę na lufie patrzał i był jakoby pijany widokiem niedźwiedzia i świadomością prochu, pakułów i kuli w rusznicy.
Starość od niego odeszła.
W tem niedźwiedź zwrócił ku niemu głowę. Małe jego skośne ślepia zamigotały, przestał jarzębinę zgarniać i łapy zatrzymał w ruchu na gałęziach — w tej chwili Sablik za cyngiel pociągnął.
Niedźwiedź wzdrygnął się, beknął i na przednie łapy spadł.
— Dostał, bo zbecał — przemknęło przez głowę Sablika.
W tym momencie zasłonił mu się przed oczyma świat — olbrzymia czarna masa waliła się ku niemu, łamiąc konary. Ale Sablik z lekkością ptaka z pod gęstwy się wysunął i gałęzi sąsiedniego smreka dłońmi się uchwyciwszy, w susie między nie się dźwignął i wspinać zaczął. Z rykiem niedźwiedź dęba stanął, lecz go już nie pochwycił. Rzucił się więc na pień i włazić zaczął.
Sablik wspinał się coraz wyżej, myśląc: kim sie tyta wygramodlas, to ja jus bede na wiérhu...
A duszę jego przenikała radość walki.
Gdy niedźwiedź w połowie drzewa był, trzasnął pod nim konar i zwierz runął na trawę.
Jak wściekły obiegał drzewo, wspinał się na zadnie łapy, ryczał i pianę z krwią z pyska toczył. Sablik miarkował, że go niedobrze, choć ciężko trafił. Mógł długo żyć.
Rusznicę Sablik zostawił w gąszczu, ciupagę pod drzewem. Ale zdjął łuk z ramienia, strzałę z pod boku ze skórzanej pochwy wyciągnął i wymierzywszy w kark niedźwiedzia ugodził.
Raz po razu z piętnastu strzał, które wziął z domu, trzynaście w cielsku niedźwiedzia utopił, dwie sobie zostawiając, aż wreszcie zwierz, czy raną zmożony, czy pragnieniem spieczony, czy od bólu od strzał z pod drzewa odstąpił i w las zapadł.
Sablik natychmiast zsuwać się ze smreka zaczął.
— Pockaj weredo — mruczał — wlazbyś mi ka, zdechnon byś i zgnił... Nie na to my się pół wieka sukali... Ckaj!
Chwycił naprzód ciupagę, poczekał chwilę, poczem rzucił się ku rusznicy i nabijać ją począł.
— Na niedźwiedzia kula gaździna — mruczał przybijając ją lekko stemplem. — Na niedźwiedzia niémas nad kule...
I odnalazłszy farbę, kroczyć za nią począł.
Przy wodzie, poniżej w jarze, był zwierz i ranę broczącą ziemią z mchem dartą zaciskał. Lecz gdy Sablika ujrzał, ryknął straszliwie i przed siebie się rzucił. Odskoczył Sablik w tył. Nie strzelał z góry, bo w pędzie bał się nietrafić w krzyż, albo w mały mózg, po którego czerepie kula ześlizgnąć się mogła.
Stanął i czekał, aż niedźwiedź wzniesie się przed nim na zadnie łapy.
— Teraz abo ty mój, abo ja twój — myślał przyłożywszy strzelbę ku żuchwom.
Jak kiedy płomień podczas pożaru dach przeżre i z kłębem czarnego dymu z wichrem ponadeń wybuchnie, tak z czerwonym błyskającem biało­‑krwawemi kłami pyskiem, z jęzorem krwawo­‑spienionym i ślepiami lśniącemi wypadł ów czarny niedźwiedź na brzeg, rwąc z pod łap kamienie i widząc strzelca przed sobą, na tylne nogi się wspiął; a w tej chwili z rury Sablikowej rusznicy prysnął ogień i dym i w grzmocie strzału bestya zwaliła się na piersi i jęzor wysunąwszy, rozszerzyła łapy bezwładnie.
Krew buchnęła z paszczęki, posoka spiekła — konać począł.
Naówczas Sablik, o kilkanaście kroków stojąc, oparł rucznicę o smrekę, ciupagę na konarze zawiesił, wyjął z rękawa czuchy gęśle, kołki zawilgłe popluł i zębami przykręcił, smykiem i palcem popróbował i o bok lewy niżej ramienia oparłszy, grać niedźwiedziowi począł.
Napełnił się cichy, nieprzejrzany, samotny las chrapaniem konającego zwierza i Sablikowem graniem. Dzikie, rwane, zgrzypiące, ostre tony drgały i plątały się z sobą ponad głową zwalczonego potwora. Huczała w wąwozie rzeka po głazach, jakoby tło do tej muzyki poddająca.
Zwierz chrapał i charczał okropnie, krew z pyska wylewając, Sablik zaś grał. Oczy jego utopiły się w kudłatym łbie zwierza, jako mgliste gwiazdy w jesieni toną w czarnym stawie tatrzańskim.

Idzie se Sablicek, drózeckom sie wiedzie,
budzie sie prógował z luptoskim niedźwiedzie,
z luptoskim niedźwiedziem, z śpiskom niedźwiedzicom,
w lesie pod Furkotem, popod Krzesanicom.

Niedźwiedzica śpiska swe młode ucyła:
waruj sie Sablika, on gorsy jak stryła!
Co ja sie nachodzieł, potoków nabrodzieł,
zakielak niedźwiedzia na serce ugodzieł.
Co ja nie nahodzieł i tom i tom stronom,
zakiel my sie ześli w ciasnem miejscu oba.
Hucała dolina, dygotał wirsycek,
kie poseł za pasy z niedźwiedziem Sablicek.
Słońce sie pytało, w doline patrzało,
cy sie hań za pasy biere skała z skałom?
Hmury sie pytały, niebe uciekały,
bo sie im widziało świat sie wali cały!
Pan Jezus sie patrzy — pre Boha żiweho!
Sablik to poluje, chroniem go od złego!...

Lekcej się niedźwiedziowi konało.
Zapamiętał się Sablik w swej grze. Jakoby duchy wszystkich pomordowanych przez siebie niedźwiedzi zwoływał na pogrzeb króla Tatr, z Gorców, od Babiej Góry, z Kralowej Hali i przepastnego Dziumbiru o leśnych szczytach, gdzie polował. Z pod Rohaczów i Wołowca, z Jarząbczej, z Pysznej, z Tomanowy Polskiej, ze Strążysk i dalej z lasów Roztoki, z Pięciu Stawów, z Koprowej, z Ciemnych Smreczyn, z Pod Wysokiej, zewsząd z Tatr wołał duch pobitych przez się potworów. I otoczyły kołem swego brata, straszne groźne, posępne.
Przybywały jeden po drugim, bo Sablik wierzył, że duchy ich tam pozostają i krążą, kędy śmierć im zadano. Przybywały i wieńcem otaczały ostatniego, który do nich przybywał. Piąty, dziesiąty, piętnasty i dwudziesty, dwadzieścia jeden widm z czerwonemi ranami w piersiach, na łbach, na grzbietach i w brzuchach poczwarnych.
Witajom go — myślał Sablik.
I zegna go las...
Wtem niedźwiedziowi pysk posunął się po ziemi.
Naówczas Sablik schował gęśle do rękawa, poczekał chwilę, a potem, duży kamień podjąwszy, w łeb nim niedźwiedziowi gruchnął.
Nie drgnął.
Więc ciupagę z gałęzi zdjął i młodego smreczka ściąwszy i okrzesawszy, śmiało przystąpił i z niesłychanym trudem tyle olbrzyma podważył, aby mu nożem brzuch spruć i parę z cielska wypuścić. Poczem szybko watrę złożył, ognia skrzesał i wyciąwszy z boku sztukę, na patyk ją nadział i piec nad ogniem począł, podstawiając kapelusz, by doń sadło kapało. A gdy się naskwarzyło pełno, sadło wypił i jeść, nożem przy ustach urzynając mięso, począł.
Poczem tęgi płat mięsa skórę odzierając, nożem i palcami i zębami ją przytrzymując, iż koszulę i pas krwią ubroczył, z pod grzebietu wyciął i do torby wrzucił, olbrzymie zaś niedźwiedzie ścierwo łamanym i ciętym chrustem, gałęziami, mchem przykrył, aby go ni strzelcy, ni zwierz dziki nie znalazł. Urosła nad zwierzem mogiła. Do wsi się Sablik z powrotem zabrał, by z Tyrałami i Bukowskim powrócić i poćwiartowane mięso, oraz skórę zabrać.
Aby jednak ślady zmylić i strzelcom innym drogi do niedźwiedzia nie wskazać, głazami potoku z pod śniegów i z lodów skalnych płynącego iść począł, kierując się ku przełęczy Goryczkowej, co Polskę od Węgier dzieliła, doliną Cichą od Hali Kondratowej i Kalatowej, w przełęcz wyniosłą między trawiastemi kopicami i szczytami położoną, kędy świstki kopały gniazda i gdzie się lubił pasać jeleń z lasów węgierskich lub z pustek z pod Giewontu i Kopy Magóry wyszły.
Długi czas potokiem, z głazu na głaz skacząc, z kawałem niedźwiedziny we worku, szedł, aż się w las wkroczyć zdecydował.
Wola pérć w gęstwie go wiodła, gdy głos ludzki usłyszał. Zatrzymał się, strzałę i łuk w ręce ujął i w gęstwinę się skulił.
Nie mylił go słuch wyćwiczony — ludzie mówili. Zbliżali się dróżką leśną, w skos z percią się schodzącą.
Sablik przyczaił się. Już odróżniał głośną gwarę — to byli strzelcy liptowscy.
Serce poczęło mu bić mocno, lecz powoli uspokoiło się. Oparł strzałę na cięciwie i czekał. Było ich tylko dwóch.
Niedługo wyszli. Sablika w gąszczu nie zauważyli, minęli go szli dalej. Rusznice mieli na plecach. Szli na kozice, jelenie lub sarny.
Sablik mógł ich przepuścić i poczekawszy ruszyć w przeciwną drogę, by się nie spotkać. Ale wązka twarz jego ściągnęła się, bruzdy na niej wyżłobiły, usta skrzywiły się i zbiegły ku dołowi w kątach, straszliwa nienawiść, zawziętość, a zarazem okrutność niewypowiedziana wymalowała się w mglistych starych oczach. I uśmiech straszny na twarz wystąpił. Niewiedzieli nic, szli spokojni, ufni, bezpieczni. Sablik śmiał się w duchu. Naciągnął łuk, zmierzył do oka i ze świstem wypuszczona strzała w tył głowy między kapelusz a kołnierz barankowy serdaka ugodziła strzelca, idącego po lewej stronie.
Z jękiem zwalił się na twarz, rozkrzyżowując ramiona.
Drugi strzelec zwrócił się, zerwawszy rusznicę przez głowę, ale w tej chwili druga strzałę Sablik wpakował mu w gardziel.
Krew go oblała, zatoczył się, rusznica mu z ręki wypadła i runął plecami na drzewo, poza nim stojące.
Wtedy Sablik z gęstwy z ciupagą w ręku wyskoczył.
W mgnieniu oka przypadł ku wspartemu o drzewo Liptakowi, a temu strach śmiertelny unieprzytomnił lice i szept śmiertelnego lęku wydarł mu się z ust:
— Sablik!...
Jedną chwilę patrzył nań Sablik, któremu siwe włosy zmierzwiły się od igieł smrekowych i polepiły od smoły — chciał widzieć trwogę nieprzyjaciela, błagalne o życie oczy, drżenie ciała wrogiego przed wzniesioną ciupagą.
Napawał się. Pił rozpacz, strach, bezsilność modremi, mglistemi oczyma, poczem śmignął siekierą i czoło Liptakowi rozłupał.
Ten z wrzaskiem się okropnym zwalił i otrzymał pięć uderzeń na ziemi.
Zabitego już Sablik rąbał.
Poskoczył potem ku towarzyszowi, który z mózgiem przebitym martwy leżał.
Wówczas Sablik obrabował strzelców liptowskich: zabrał im rogi z prochem, kule, noże i żywność, a strzelby pochował pod głazy, aby je później zabrać, bo ciężkoby było. Wydarł strzały swoje z ran strasznych, obtarł o trawę i w pochwę schował.
I poszedł dalej.
Raźno mu się szło, lekko, rzeźwo, odmłodniał. Pojadł niedźwiedziny, popił niedźwiedziego sadła, Liptaków pobił...
Wychynął już z lasu w ubocze, a wówczas obejrzał się za się.
Samotny był.
Gołe Wierchy były poza nim, Wielka Kopa, Tomanowa Polska, Węgierska, Czerwone Wierchy od południa wokoło, góry ogromne, pod nim las, a nad nim niebo.
Roztężyła mu się pierś, rozwarła szeroko.
Czuł się królewski, wielki, niepokonany.
Poznają go strzelcy, co towarzyszów swoich pomordowanych znajdą. Poznają go po okropnej celności strzał. I pójdzie znowu o nim wieść na Wyhodną, Kokawę, Prybilinę, Mięguszowce, Hradek, Wielką, — Sablik był, ludzi pobił, Sablik chodzi po górach!...
Roześmiał się.
Jak okiem sięgnąć, samotny był, pan Tatr, kozic, jeleni, niedźwiedzi i strzelców liptowskich.
Nieprzemierzona pustynia powietrza w twarz starą, bruzdami pożłobioną, wiatrem mu uderzyła.
I zwrócił się ku przełęczy w ubocz, do góry, dobywszy gęśliki z rękawa czuchy i nucąc nad opartemi pod ramię:

Sablik se zaśpiewał,
Krywań mu odpedział,
bo o jego sprawie
nik iny nie wiedział...

Nieprzemierzona przestrzeń powietrza słuchała.
A oto opodal, niewietrząc niczego złego, stado kozic igrało. Stare pasły się po odtajanej od słońca ku południowi trawie na uboczy, od czasu do czasu pozierając na młodzież, która cuda broiła. Jedne w szalonem tempie ścigały się po upłazach, inne się bodły, na kolanka przyklękając i pod brzuch różkami celując, jak zwykły czynić capy, walczące w jesieni w czas rui, drugie zjeżdżały po śniegach w dół, na zadach przysiadając i podbijając się nad urwiskami na cztery nogi, jak sprężyny stalowe odgięte. Niejedną śnieg skręcił i zwiózł na grzbiecie, przecie zawsze w porę się dźwignęła i podbiła.
Naliczył ich Sablik jedenaście starych i ośm młodych, godny kerdel, dziewiętnaścioro. Lecz gdy kombinował, czyby je podejść mógł, nagle z góry, jakby z obłoków wypadły, orzeł na stadko uderzył. Nim zbiegły się, nim skupiły i rogi nadstawić zdołały, już na rocznego capiorka runął i szponami mu boki obłapił.
Ale podnieść nie zdołał. Cap zaś w przechodzącym wyobraźnię ludzką pędzie, począł biec na oślep przed siebie, i widział Sablik, jak orzeł skrzydła rozpiął i unoszony gnał nad przepaście. Szponów wyrwać głęboko wbitych nie mógł, dzióbem kuć ofiary wśród rozpacznego pędu po łbie nie zdołał. Sus za susem leciał cap w dół, do skrzydlatego potwora podobny. Już uderzył tak strasznie skrzydłem orlem o turnię, mimo przebiegając, że złamać je musiał, bo skrzydło orłowi zwisło. Lecz snadź w oczy krzywym dzióbem ptak uderzyć potrafił, bo oto bez kierunku, na oślep capa Sablik gnającego zobaczył w urwiska, gdzie gruchnął z krzesanicy na upłaz i toczyć się poczęli w dół wśród olbrzymich wahadeł skrzydeł orlich, aż znikli Sablikowi z przed wzroku.
— No niegze ta — pomyślał Sablik — przydziemé po niedźwiedzia jutro, to ig ta najdziemy w dolinie, jak ig liski i rysie nie zezrejem do znaku.

Kerdel kozic pierzchał wichrem ku szczytom nad Kasprową Doliną.


SABLIKOWA ŚMIERĆ.


Już kurzył śnieg po halach i Sablik uważał, że kozice pouniżać się musiały z grani ku dolinom. Był też grudzień (listopad), kiedy capy gonią za kozami i ścigają jeden drugiego zapamiętale po turniach i upłazach, a zwabić je na strzał nawet się udaje. Pewnego dnia wsypał, jak zwykle trochę mąki do woreczka, wsadził flaszkę gorzałki do torby strzeleckiej, łuk przewiesił przez plecy, gęśle wpuścił w rękaw od czuchy i obuwszy na nogi białe ciepłe kapce sukienne, sparty na swojej ciupażce ruszył w Tatry.
Wyszedł sam. Najlepsi towarzysze, jego bracia Jędrek i Józek, wielcy myśliwi Maciek Sieczka, Samek, Sobczak, Tatar, jedno umarli, drudzy już w domach siedzieli, starzy i osłabieni. Przykrzyło się Sablikowi. Bez Janosika Nędzy osmętniał mu świat. Tak jakby słońce ubyło na niebie; gwiazdy świecą, miesiąc świeci, coz, kie słońca niémas?
Wiedział on, że Jurgowianie, Bukowianie, Białczanie i Porońscy strzelcy polować będą po Szerokiej Jaworzyńskiej, w Jaworowych Sadach, pod Wysoką, we Wołoszynie, po Koszystej, w Pięciu Stawach, Zakopianie w Kozim Wierchu i het po poblizkich górach, wiedział też, że choć go wszędzie za ojca polowania mają, młodszym nie wyrówna, postanowił więc przez Waksmundzką pod Wołoszyn do Roztoki przejść, ku Rybiemu i przez przełęcz Pod Hłopkiem ponad Hinczowy Staw się dostać. Nierad też Sablik polował blizko domu; tam, po drugiej stronie Tatr, wstępował w inny świat, poglądał daleko, a gdy grał, na grani stanąwszy, to mu się widziało, że go na dolinach węgierskich aż po Karpaty słyszą.
Wszedł w las, a duszę mu niosło pragnienie zawisnąć na podciętym głazie nad głęboką, ciemną przepaść, i dać się owiać wiatrowi, który nigdy piersią ziemi nie dotyka.
Wszedł w las ogromny nad Zakopanem, które było powszechnie „udane za dzikie“ z powodu swych dzikich mieszkańców, i sunął się Żelazną Drogą ponad niem, na rówień zakopiańską patrząc z pomiędzy drzew, aż w litym lesie się pogrążył i nad źródło ciepłe, gdzie jaszczury mieszkały, co w ogniu nie gorą, czarne o żółtych plamach, przybył; potem dalej się w górę wspinał, niebo tylko nad sobą widząc, którędy Waksmundzianie i chłopi z Dębna i Ostrowska bydło i owce na halę swoją pędzili na wiosnę, aż zboczami Wołoszyna w karłowate ostatki lasu pod Opalonem wstąpił i góry koło siebie i nad sobą zobaczył.

Pytajom sie góry, pytajom sie lasy,
ka się popodziały starodawne casy!...

Już biały śnieg okwiecał upłazy i wierchy Miedzianego, a słońce się na nim iskrzyło, jak srebro i złoto płonące.

Od orawskiej strony dujom zimne wiatry,
śniezek polatuje, osedziały Tatry!...

Zapach śniegu bił w nozdrza; wilgoć wnikała w usta i płuca.
Stary Sablik stanął i krzyknął:
Eheheu!...
Eheheu! — rozbrzmiało po żlebach, gdzie się kosodrzewina oszreniona błyszczała.
Był sam.
Czuł królewskość tego słowa.
Sam był wpośród wierchów ogromnych, szczytów niebosiężnych, sam wśród lasów czarnych, szumiących, i wśród wód pełnych gwaru, lub cichych i głębokich jak sen duszy potężnej, męża czynu i strzelca niedźwiedzi.
Sablik stał sam w górach, wśród zimy skalnej olbrzymi dech gór wdychał sam w płuca, niedzieląc się nim z nikim, światło słońca po śniegach na jego tylko źrenice padało. Sablik jakby wina tęgiego, węgierskiego tokaju popił — — wzniosło go...
Otupno mu samemu iść nie było. Był strzelec.
Raźno mu się szło pod zachód dnia na noc ku Rybiemu Jezioru.
Leżało ono za wałem, samotne i wielkie.
Pasterskiemi perciami pośród kosodrzewiny Sablik kroczył, na wał wstąpił i na dół pojrzał.
Tam pod ciemnemi, szeroko prostopadle rozległemi, ośnieżonemi ścianami Mięguszowskiego Hrubego Wierchu leżało w kotlinie wśród wieńca zielonej kosodrzewiny, smreków czarnych i ciemnozielonych limb, śniegiem ubielonych, przez pół od zachodzącego słońca krwawoczerwone, przez pół czarnoszafirowe, metaliczne, odbijając w sobie skały nadbrzeżne, Rybie Jezioro.

Łapali Sablika po ziolonyk bukak,
ale sa wybronił, miał ciupazke w rukak!...

Patrzał Sablik, dobył gęśle z rękawa i zagrał. Nie siadł, nie jadł, tylko zagrał jezioru.

Ej! dyna dyna dyna — dyna! dyna dyna,
dyna! — dyna dyna — dy! na dyna dyna...

Poczem zeszedł ku wodzie, ku upustowi, urąbał kosodrzewiny, złożył watrę, uwarzył mąki w kotliku i legł spać.
A tak się mu śniło, że wszystko było srebrne i zielone...
Zbudził go ranny mróz, jeszcze gwiazdy skrzyły się na niebie i była ciemność. Popił gorzałki i ruszył, aby się zagrzać. Dzień zwiastował się piękny, nie kurzyło nic, tylko wiatr poranny szumiał po jeziorze i po kosodrzewinie, od Rysów zkądś, z wysoka od wschodu lecąc. Na wodzie błyszczały gwiazdy, Sablikowi pod stopami.
„On“ przechodził nocą nad jeziorem; ślady olbrzymich łap z pazurami na zwilgłej ścieżce owczej odcisnął, ale zaczuł ogień i człowieka i uszedł w las pod Wysoką; godny niedźwiedź, stary i wielki. On je grzecny, bo je tchórz.
Szedł Sablik żywo po lewej stronie stawu i jął się piąć po ślizgiej trawie w ubocz Mięguszowskiego Wierchu, ku przełęczy pod chłopkiem.
A gdy stanął wysoko, z za Siedmiu Granatów strzeliły race słońca wschodzącego i zawisły blaskiem brzemienne nad głuchemi wodami dwóch jezior, które Sablik miał teraz u stóp swoich, jedno spokojne na dole, w wieńcu drzew i krzewów, drugie wśród litych, czarnych skał, w kotlinie, pod spadami Rysów, straszne i groźne.
Rozwidniał się świat i z pomroku wyłaniał. Już szczyty zakwitły światłem, promieniejącą srebrnoróżową bielą, a wnet na wody spłynął błękitny dzień w cienie, gdzie niedawno gwiazdy drżały na głębiach.
Rozświecać się jęła woda, zgarniał się z niej mrok. Świtało.
Sablik popatrzał w górę: od południowego Wschodu ukazywały się obłoki wieszczące śnieg. Wtem gwizdnął cap. W Sabliku zagrała krew. Wytężył oczy. Stał na turni, nieobdalno tęgi cap, czarny. Pozierał w dół, ale Sablika nie widział jeszcze.
Sablik pilno czuchę zrzucił, serdak z czarnego barana wełną do góry obrócił i na czworakach stanąwszy kozę pasącą się udawać zaczął, tu i tam się posuwając. A łuk miał w gotowości.
Wnet spostrzegł go cap i dał sus naprzód. Jeden, drugi, trzeci — zbliżał się i na upłazku ponad Sablikiem stanął.
— Dalekoś, ale ty haw przydzies — szeptał Sablik, ściskając łuk, który pod serdakiem krył i pachą.
Cap stał na wysterku turnicy i patrzał, a od czasu do czasu tupał przedniemi raciami, niecierpliwie i gwałtownie. Łbem też kiwał, zbrojnym w rogi krzywo wstecz rozsadzone. Lecz czy zaczuł człowieka, czy oczyma poznał, gwizdnął przeraźliwie i w górę skoczył, podwyższył się w olbrzymich odsadach, znów stanął za turnią do półwidny i przknął: pszsz! pszsz! pszsz! przeciągle, na Sablika patrząc.
— Poznała wereda! — szepnął Sablik. — Kiedy nieboscyk brat Jędrek béł, abo Maciek Siecka, toby mi go nagnał...
Sablik wyprostował się. Wówczas cap w szalonych skokach począł się znosić wyżej i wkrótce zaczerniał tylko na śniegu, gdzie znów stanął tyłem do Sablika, ale głowę zwrócił po za się i patrzał nań.
— Ciekawa bestyja... Casu se nie sata, bo go ma...
Patrzał długą chwilę, a potem w prostopadłą zda się ścianę nad sobą wspinać się zaczął „jak mys“; piął się szparą w skale, zwisłym w dół żlebkiem i znikł w niewidnych zdala załomach skały.
Lecz znów od lewej ręki ujrzał Sablik kozice, wysoko w górze.
Wytężył oczy. Kierdel, siedm sztuk, w susach pędziło po półce na prawo ku szczytom.
— Darzy się mi — szepnął, jako miał zwyczaj sam do siebie — jus tak cujem, ze mi Bóg nagodzi.
W przepaście niesposób było za niemi iść. Sablik się zejść kozice spodziewał ponad Hinczowym Stawem, w cieplejszej, bujniejszej dolinie od południa, wśród olbrzymich turni Rysów, Wysokiej, Mięguszewskiego, Szatana i Baszt.
Tymczasem spostrzegł, iż z grani i z turni jakoby białe potoki mąki się suły, lub zakwitały nad niemi jakby białe ogony pawie z pyłu świecącego na powietrzu: to śnieg się obsypywał i wzmiatał. Wiatr począł dąć.
— Niegze ta! — szepnął Sablik i piął się dalej po herbikach i zachodzikach, po spasztach, źlebach, zawiesach, półkach i krzesanicach, po upłazkach i dolinkach, aż nad przepaścią koło ściany się sunąc ku przełęczy się dobił i na świat na drugą stronę Tatr spojrzał.
Aliści dolina nad Hinczowym Stawem zawalona była mgłą. Nizko w dole leżało jakby morze mgły, grubej, gęstej, nieruchomej, siwociemnej. Dookoła ponad nią sterczały góry ponure i nie ubłagane jakieś, okrutne, straszne, wysokie do zawrotu oczu, potworny kocieł pomłoką zapełniony.
Cała kraina liptowska zasiana była chmurami białosinemi, nieprzejrzanemi.
Wiatr dął od południowego Wschodu.
— Be śniég — pomyślał Sablik.
I zawahał się: spuścił się w dół ku Liptowu, czy ku Polsce i przeczekać kurniawę?
Lecz kurniawa mogła trwać długo.
— Dyj ja tu bez to nie zginem — rzekł śmiało. On całe życie z górami walczył.
Wtem wicher uderzył nagle, tak silny, iż Sablik za skałę zachylić się musiał. Wiatr podbił mgłę nad doliną, wzruszył ją w nieruchomości.
Naówczas przed oczyma Sablika otwarła się pod dachem chmur czarna otchłań, wgłąb niedowysłowienia, szeroka przepaść, wśród której pod podgiętym jakoby potwornym baldachimem pojawił się Hinczowy Staw i złomy i zręby turni nad nim stojących.
Sablik patrzał i wahał się.
Moze wiater ozezenie gmy...
On zaś z szalonym pędem otwierał widok nad doliną Liptowa. Dźwigał chmury i ukazywał coraz szersze, coraz dalsze widnokręgi, miasta i wsie w bezmierzu, pod baldachimem mgławicy.
— Ozjaśni sie s kąta — myślał Sablik, obserwując.
Wtem ciemny obłok podniósł się od Wysokiej, z za turni, gdzieś z pod Gierlachu, wicher zawył i śnieg począł sypać, zaćmił się świat.
Sablik zwrócił się ku Polsce.
Tam jasno było i Rybie Jezioro błyszczało w słońcu, jakoby góry przecinały na dwie połowy świat szafirowy pozłotą.
Sablik zaklął, zwrócił się w mgnieniu oka i spuszczać się począł, skąd przyszedł.
Lecz chmura ścigała go, dopadła i ogarnęła, waląc śniegiem i słoniąc mu przestrzeń przed oczyma czarnym prawie całunem.
Gdzieś, w przestrzeni przebłyskiwało mu po za kurniawą słońce, ukazywały się plamy wielkie bladego, a rażącego światła, lecz znikły.
— Ogarneno świat...
Ale Sablik schodził śmiało. On to wszystko znał. Siompawice, lejby, naremnice, burze, fujawice, dujawy, kurniawy, pomłoki, gdmy jak ciasto. On to wszystko znał, setki, może tysiące razy przetrzymywał i przebywał, on więcej niż pół wieku z Tatrami walczył.
I wydawał się sam sobie niezwyciężony.
Śnieg zaś sypał się płatami, zalepiał oczy i usta gnany wichrem wyjącym wśród ścian niezmiernej samotnej wysokości skalnej. Sablik schodził w noc.
Niedowypowiedzenia groźna ciemność zamroczyła przestworza. Zda się jakby chmury śniegwały zatoczyły sobą ziemię po krańce, jakby gruby jakiś, obcy mroku żywioł zapanował nad ziemią. Wszelka nadzieja się w nim traci, wszelkie spodziewanie.
Na ramiona wali się ciężar i głowę przygniata, oczy zaś czując prawo wzroku wytężają się gniewne, strwożone i bezsilne, jak jaskółki zaskoczono burzą, gdy ciągną.
— Kieby ja orel béł — myślał Sablik — wyniósł byk sie obwysno nad śnieg...
Wtem ujrzał pod stopami skrzesaną ścianę.
— Tędéjek nie seł — pomyślał.
Zwrócił się na lewo i ujrzał przepaść; na prawo toż samo.
— Ki dyasi aj dyasi, kajek wlaz?
Cofnął się, lecz naokół były skrzesane ściany.
— Pomyliło mie plugastwo...
Stanął i próbował sobie wyzbacować drogę, ale snadź już chwilę szedł błędnie.
— Powrót zły...
— Niémiałbyk matury tu ostać...
— Drzewo ścięte ka bądź żlebem wyprościs, ale cłeka nié...
— Godnie śniegiem przypiérhło — — kapce kiełzajom — — coby nie zjechać...
Ujrzał wązki zachodzik — chwyciwszy się rękami granitu nad sobą i ledwo boki stóp nad urwiskiem na granicie mieszcząc, przesunęły się i dostał pod zawies skały, z pod której go wiatr chciał oderwać i strącić.
Naówczas Sablik zgrzytnął zębami, skupił się w sobie, ściągnął w siebie, napiął mięśnie, wtulił kark w ramiona, wystawił nieco czoło najprzód i oczy mimo śniegu rozwarł szeroko i rozpoczął walkę z wichrem.
— Pojdze podź! — szeptał, miażdżąc wargami mokry śnieg. — Podź! Myślis, ze ja stary? Zruciéłbyś mie?
We mgle uczyniła się niemal noc. Sablik nie wiedział, jak głęboką ma otchłań pod sobą.
Wiatr odpychał go od turni, odrywał, ciągnął w dół.
Wtem Sablik zwrócił się w bok, objął wyzrąb skalny nad swoją głową rękami, dźwignął się i zawisł w powietrzu.
Wiatr kołysał nim, przegibał go na prawo i lewo. Sablik zaś z zaciśniętemi zębami dźwigał się na rękach nad przepaścią i na wyzrąb wydostał.
Postanowił się piąć ku górze, ku przełęczy pod chłopkiem, na siodło. Tam naremnicę przeczekać, lub po łagodnem zboczu od strony południowej w dolinę się spuścić.
Na brzuchu na granicie leżąc czołgał się w górę, piersiami, udami, kolanami, brodą przywierając do skały. Przewijał się jak wąż popod wiszące wpół w powietrzu gzemsy skalne, zwieszony wystającą połową ciała we mgle pełzał po zrębach turnic, po ledwo znacznych półkach; palce w szpary wbiwszy, cały na rękach, prześlizgiwał się po chyłych płytach granitowych rozpękłych, nogami w wietrze pływając nad straszną otchłanią. Walczył.
Nie walczył o życie i o istnienie z bojaźni. Wielki strzelec nie znał trwogi. Oto wicher naprzeciw niego stanął, zastąpił mu, ze śniegiem, z mgłą, ze swoją mocą piekielną. Wicher rzucił się nań, jak orzeł na skalnego capa. Ów, ufny w swoją siłę, rogi pod piersi orła nadstawiał. Sablik na moc wichru odpowiedział swoją mocą, na jego zaciętość swoją odwagą. Nie uląkł się go. On z tym olbrzymem Tatr walczył często, nigdy mu nie ustąpił, nigdy się nie cofnął i zawsze go zwyciężył i patrzał za nim z wierchów, jak na tumanach chmur niósł się het na doliny, gdzie lasy łamał i domy wywracał. Sablik polować szedł i nie znał trwogi. Wicher, czy niedźwiedź jednako mu się więcej niż pół wieku słały pod kierpce. Sablik rzucał się na wiatr, jak łosoś, który progi skalne przesadza.
W suche, zawiędłe ciało myśliwca wicher uderzał, jakby je znicestwić pragnął, ale twarde, zakrzepłe mięśnie i kości opierały mu się z wytrwałą mocą.
Tatry całe wyły, huczały i świszczały. Huraganem napełnił się, wezbrał, przepełnił ich świat. Wicher jakoby się nie miał gdzie w nich podziać, szumiał po skałach, wypływał w górę i w dół spływał, jak fala wody, któraby głazy z hukiem staczała. Lecz Sablik w tem piekle śnieżnem nie drżał. Walczył.
I wydobył się na przełęcz.
— Wis, beskurcyja, — rzekł do wichru. — Niedałek sie.
W drodze tej zgubił wszystko: łuk, kołczan ze strzałami, ciupagę, woreczek z mąką, torbę myśliwską — pozostały mu tylko gęśle, które wyjął z rękawa czuchy, zawdziewając ją i za kark sobie za koszulę na plecach wsunął.
Wiatr od południa był słabszy, droga łatwa: Sablik zestępował w dół w zawiei śnieżnej. Dobił się kosodrzewiny, ale dziwnie czuł się słaby.
Cysto piéknie sie zamordował, widziało sie, co sie hnet i zubami trza bedzie turnie hytać...
Legł na konarach; był bez sił, bez władzy w ciele.
Snadź spał, długo spał.
Albowiem musiało to być nazajutrz gdy ujrzał nad sobą jasne, czyste, śliczne, promienne, błękitne niebo i słońce wysoko. Nieopodal poniżej błyszczał wielki Hinczowy Staw, wysoko szczyty stały pogodne i spokojne.
Dookoła był śnieg.
Śnieg miękki, puszysty, ogromny, tak wielki, iż turnie, kosodrzewina, drzewa w nim ginęły, który byłby zasypał Sablika, gdyby krzak kosodrzewiny, gdzie legł, nie rósł na wyniosłym złomie skały.
Dookoła stały góry spokojne, milczące, wyraźne, świecące się jak srebrne.
Tatry...
Sablik leżał na wznak i patrzał na nie.
Sąż to one, te same?
Sąż to te góry, które przebiegł wzdłuż i wszerz, które nie miały dla niego tajemnic, ani granic dla jego siły?
Którym dumną stopą przystępował grzbiety, ramiona i głowy wyniosłe?
Są to te góry, w których miał izby swoje olbrzymie po dolinach, ściany z krzesanic, które mu były jako dom jego życia?
Sąż to te góry, które żywiły go, poddawały się jego woli, zdawały się go rozumieć i myśl jego zgadywać, które służyły mu?
Sąż to trwałe świadki jego tryumfów, jego zysku, jego radości i sławy?
Które napełniał swojem imieniem od pół wieku, w których zdawały się na wieczność zakute echa jego strzałów, świsty strzał i uderzenia strasznego topora?
Które widziały jego czyny, znały jego sprawy, jakich nie znał nikt?
Z któremi jakoby zaprzysiężenie było, jakoby przymierze zawarte, których on się czuł jakoby duchem, władcą i dzieckiem?
Sąż to te góry, te Tatry jego rodne, które on miłował więcej niż dobytek swój, rodzinę, ojcowiznę i ludzi dookoła siebie?
Które były jego myślą i jego duszą?
W których on żył, jak nigdy nikt, jak nigdy nie żył nikt i nikt nie będzie, choć wieki przeminą?
W które się czuł zaklęty?
Jestże to ten dom jego potężny, ten ogród jego wolności i chwały gród i dom, w którym przemieszkał lata całe, długie i światła pełne?
Albowiem Sablik wiedział, że dlań niema ratunku, że więcej z Tatr nie wyjdzie...
Pierwszy raz nic mu nie dawały: ani wesela, ani zysku, ani upojenia, ani sławy — — nic...
Pierwszy raz obaczył ich grozę i martwotę.
Pierwszy raz patrzyły one nań zupełnie milcząc i zupełnie kamienne.
Pierwszy raz zdały mu się czemś obcem, niezżytem...
Groza — głusza — milczenie — i światło olśniewające...
Sablik wiedział, że gdy wstanie z kosodrzewiny, z głową w śnieg zapadnie, w śnieg miękki, głęboki i przepastny, którego nikt nie przejdzie.
Góry grzebały go w sobie.
Skrzesane, lite, niezmiernej wysokości błyszczące skały otaczały go jak sępy spokojne postrzelonego jelenia, czekając, aż dokończy życia.
Z kątów doliny wyzierały ze srebrnego skrzącego się śniegu dusze pobitych strzelców liptowskich i pobitych niedźwiedzi...
Dusze strzelców zasypane lawinami, odpadłych z turni, zabitych kulą liptowską...
Wesela pełne polany, kędy grał...
Kwietne łączki nad potokami wiosennymi, gdzie wodę pił wśród leluji żółtych i rdzawego szczawiu...
Ciche, ustronne miejsca spoczynku na upłazkach, gdzie pod nogami przepaść była, nad głową, nad miękką trawą skały cień dające...
Koleby myśliwskie kamienne, gdzie w mroku przędły się jego złocone powieści...
Gęśl gra...
Gra to jego gęśl własna. Wyczarowały się ze skał wszystkie dźwięki, jakie przez pół wieku w nie webrzmiały...
Gęśl gra.

Ej dyna! — dyna dyna — dyna! dyna dyna —
dyna! — dyna dyna — dy! na — dyna — dyna...

Sablik słucha.

Ej Sablik se zaśpiewał — ej Krzywań mu odpedział
bo o jego sprawie nik iny nie wiedział...

Góry zwracają mu śpiew.
Co wegrał w nie, dzwoni koło niego.
Jakoby wszystko światło na śniegu rozdzwoniło się w okrąg, po krzesawicach...
Sablik słucha.
Leży na łożu śmierci, na kosodrzewinowym krzaku.
Hłopu nie honornie w pościeli umierać...
Bez sił, zmożony walką z wichrem, osuty śniegiem nie do przebycia, zabójczym, leży na łożu śmierci.
Nie trwoży go nic, nie przeraża.
Od początku swego życia wiedział, że musi umrzeć, że musi przyjść taki dzień, kiedy umrze.
Umiera honorną śmiercią, godną życia.
Nie będzie próbował się ratować — wie, że to próżne.
Zna góry, zna ik dowody i końce...
Zasuło go. Bywa. Bywało...
Miło mu, że gęśl gra — — het dookoła, w powietrzu...
Zna tę nutę, Sablikową nutę, która z wieków poszła i przetrwa wieki.

ej dyna! dyna, dyna...

Przez dolinę śniegiem i słońcem zalaną, przez Dolinę Mięguszowiecką, rozległą nad Hinczowym Stawem, pełnym niewypowiedzianej piękności, idzie Śmierzć.
Biała... Wysoka...
Przez śniegi białe, pomiędzy krzewy kosodrzewiu, między głazy...
Idzie wolno i słucha Sablikowej nuty —

Ej dyna! dyna dyna...

Sablik widzi ją, patrzy na nią bez mrugnięcia powieki.
— Tak musi być. S Pane Jezuse niebees w karty grał.
— Świat je jest taki, tak ułozony.
— Nad kazdem trza poméśléć.
— Wiérhowiec zycia krufki.

— Ze dy kie umreć, to umreć.


WYJŚCIE W GÓRY.


Wzmagał on się poza wierchami i runął w dół, gorący, nieodparty, nawałny, miecąc tumanami chmur i gęstą, rzęsistą siekawicą. Uderzył z taką mocą, aż las pokłonił, ustał i znowu runął. I tak z przerwami, już potem suchy, bez deszczu, obalając jasienie (jesiony) i lipy przy chałupach, rwąc dranice z dachów, krócąc (łamiąc) las, dął przez noc i dzień aż do południa, tłoczył z poza krzesanic kłęby chmur na przewyrt w doliny i krył w pomroce, w mroku chmur, Tatry. A gdy deszcze po nim, mocna wiosenna lić, dwie doby przelały i słońce się zaiskrzyło na niebie, gazdowie z pod Świnnicy i Giewontu uznali, że czas już ku Stawom statek (trzody) wygnać, bo śniegi wyginęły i Kopa Magóry radośnie zazieleniała.
Było to w początku wielkiego maja (czerwca).
Wzięto się więc do mycia i czyszczenia sprzętu szałaśnego, kotłów miedzianych, pucier, gielet (drewniane naczynie z pałąkiem do dojenia owiec), oboniek (płaskie okrągłe naczynie do zwozu mleka), skopców, czerpaków. Juhasi poczęli smażyć w maśle koszule i strugać strzały, naprawiać kołczany; kto miał, to opatrywał rusznicę, lub pistolety na krzemień. Powszechny ruch, powszechna wesołość nastała.
Na wtorek trzy dni przed Zielonemi Świątkami naznaczył baca dzień miesania (mieszania). Ze wszystkich osiedli w pobliżu Hrubego zegnano owce na polankę przed domem Topora Jasicy, gdzie czekali już na nie baca Sobek i juhasi. Tam każdy gazda oddawał swoje stadko, a potem zmieszano wszystkie owce razem do wielkiego zagrodzenia, koszaru. Jeden juhas wziął koronkę w rękę, drugi z zagrody owce puszczał, licząc, a gdy krzyknął z orawska: desat! — juhas paciorek różańcowy przesunął. Owiec było tysiąc dwieście, które bacy gazdowie na lato powierzali.
Osobno stały krowy z pasterkami i młode woły z wolarzami, do szałasu mażącymi. (Szałas nadawał nazwę tylko pastwisku owiec). Stało i kilkanaście koni, mających lato spędzić na hali.
Z mrocznej szarej mgły wyłaniały się wierchy, bystro słońcem złocone, w pełnem obłoków niebie tonące. Liliowo sine i fioletowe były te obłoki, które wiatr po szafirowem niebie gnał. Bo wiatr dął silny w to rano wyganiania na halę.
Wierchy jakoby się ścigały z obłokami, to miały je przed sobą, to za sobą, to ginęły w nich; to znowu ponad szczytami skłębił się tuman kolorowy, a czasem rozbił się w strzępy i rozleciał właśnie w chwili, kiedy blask słońca ugadzał, jak gdyby złotawy ryś wpadł między stado barwistych cietrzewi, sinogarlic i dzikich gołębi na kępach podkrywańskich.
Mnóstwo bab, chłopów, dzieci zebrało się żegnać juhasów, pasterki i swój dobytek. Matki całowały córki, ojcowie upominali synów, ażeby trzody warowali przed wilkiem i niedźwiedziem, bacy słuchali, ze zbójnikami jakby przyszli w odwiedziny, byli grzeczni, co polecali tem więcej, że niejeden z nich sam za młodu „za buczki“ chadzał.
Stara Baganta dawała dziewkom ziela od uroku, od porobiska, tak dla człowieka jedne, jak dla bydlęcia drugie, nieodbyte, gdy się rozdętemu świeżą trawą bydlęciu spałstek (kawałek drewna) w pysk kładzie, a boki gniecie. Brali i juhasi ziela, srebrne pieniążki dając, choć klęte naszyjniki na szyjach nosili.
Ten ów na owce, na statek swój spoglądał, baby krowy po karkach głaskały, osobliwie cielęta przez zimę podrosłe; smutno się im z niemi było rozstawać.
O pogodzie możliwej radzono, lato przepowiadano mokre zrazu, potem aż do jesieni suche i upalne.
Owiec zegnanych do kupy pilnowały już psy wielkie, kudłate, o wilczych mordach, białe, z obrożami kolczatemi na karkach, i obstawili je sobą juhasi zbrojni w ciupagi z brzęczącemi mosiężnemi kółkami na tylcu toporzyska, w kije opalone na czarno, śpierulce, oblaki bukowe, sękowce ze smreka, siekańce nasadzane krzemieniami, buńkosie (maczugi obite mosiężnemi kółkami), wesołe brzękiem przy pochodzie, straszące owce, a straszne jako broń.
Na głowach mieli małe kapeluski czarne, okrągłe, płytkie, z wąskiem skrzelem, wysmarowane tłuszczem, z kostkami z morskich muszelek białych naszytemi na rzemyk, lub z mosiężnemi łańcuszkami owitemi dokoła dla oporu na wiatr. Ten i ów w kołpaku baranim w kształt perski, kostkami, paciorkami, koralikami oplecionym, włosy wymaszczone; na ramiona, od uszu dwie kiecki, huncfuty, we warkoczyki plecione, w paciorki i koraliki zdobne, na szyi brembulce, naszyjniki z kamyków, kulek i kawałków mosiądzu; koszula spięta blachą mosiężną z łańcuszkami, trzpieniem przekłuta, od pasa do pachy pas, z pięciu klamrami, z ciemnej bronzowej skóry, nabijany świecącymi mosiężnemi i srebrnemi guzami, za pasem noże z trzema bulkami (kulkami) z mosiądzu na trzonku, u poniektórego pistolet. Koszula w maśle usmażona, czarna, połyskliwa, z rękawami rozszerzonemi ku pięści, że gdy chłop stanął do kolan opadły kutasikami zdobne, krótka, że ledwie z pod pasa nad portkami rąbkiem wystawała, a często gęsto chłop gołym bokiem i brzuchem błysnął. Portki białe, ze zaszczepkami niebieskiemi i czerwonemi z włóczki, wązkie obcisłe, w onycki wpuszczone i rzemieniem okręcone w pół łydki, na stopie kerpiec z jednego kawałka skóry. Przez ramię torby juhaskie z wełny czarnej i białej plecione, frombijami (frendzlami) zdobne, u niektórego rusznica na krzemień, ale z rzadka, zresztą łuki długie i kołczany strzał pełne, zręcznie z łyka szmerkowego plecione.
Ten i ów zaś to kobza skórzana, to piszczałka z wierzbowego drzewa, to fujera, (fujarka), lub trombita długa niezmiernie, czasem na półtora chłopa zdłuść (na długość), rozszerzona u wylotu; tę osobliwie wolarze miewać lubili. Chłopy same rosłe, smukłe, gdzieniegdzie olbrzym dwie stopy na sążeń, tu znowu chłop, jak pniak, zebrany w sobie, krótki, a z plecami jak ława. Na ramionach serdaki, guńki krótkie, nijako nie wyszywane; ten i ów kożuch na plecy odział.
Przy juhasach młode chłopcy, gońcy, czyli honielnicy, uczniowie na juhasów.
Zaś pasterki miały koszule białe, cyfrowane czerwoną lub czarną nicią grubą na ramionach, spódnice ciemne, wytłaczane w białe kropki, zapaski różowe; nogi w kierpcach tylko nie rzemieniami, ale czarnemi grubemi wełnianemi sznurami, nawłokami owite, na ramionach chustki, stare guńki ojcowe, stare kożuchy macyne (matczyne). Mało która piechotą, ale okrakiem na koniu na drewnianem siodle, na niem przewieszone obońki, garnki, skopce, rajtoki (dzieżeczki na mleko), worki z mąką. Tu znowu koń objuczony kotłami żelaznymi do gotowania strawy, sprzętem juhaskim, przyodziewą męską, dziewecką, zapasami we worach. Przytroczona do siodła tu i ówdzie rąbanica krótka z szrokim obuchem, wygodniejsza od ciupagi do domowej roboty. Dziewki, co pieszo szły, na długim lejcu konie trzymały.
Dziewki bujne, urodne, piersiste i zasadziste, aż się spodnica dzieliła. A twarze rozmaite. Jedne podłużne, ciemnowłose, czarnookie, inne o włosach jasnych, oczach niebieskich, krótkie i kwadratowe z mocno wystającemi kośćmi policzkowemi, nosy najgęściej orle, wspaniałe, o wązkich nozdrzach. A tak u chłopów, jak u bab twarze śmiałe, przytomne, myślące, pełne energii i ochoty.
Ruch był. Juhasi oganiali owce do kierdela (stada), a raz poraz który z radości, że już w hale idzie, pokrzyknął, gwizdnął lub ciupagę zberczącą mosiądzem wysoko ponad głowę rzucił, że zawarczała młyńcem w powietrzu i w rękę mu z brzękotem spadła.
Stał baca Sobek jak buk pomiędzy gromadą. Ruszać już trzeba było, bo słońce wychodziło coraz wyżej.
— No cas! — rzekł popatrzywszy na stado uporządkowane i na słońce i na niebo.
I skinąwszy na starego chłopa, który mu kropidło podał i kotlik miedziany ze święconą wodą podstawił: szedł przed nim dookoła owiec, kropiąc je i modląc się o błogosławieństwo i zachowanie od nieszczęścia, poczem, na czoło pochodu wyszedłszy krzyż ciupagą przed stadem na drodze uczynił i do góry ją ostrzem wzniósł.
Błysnęła stal pod słońce, a to był znak.
— Ostajcie z Bogiem! — krzyknął Sobek do pozostających.
— Boze prowadz! Zegnaj[4] Panbóg! Z Pane Boge! — odpowiedziały mu setki głosów.
Zadęli juhasi i wolarze we fujery i trombity, zabrzęczeli na kobzach, gwizdnęli na piszczałkach, zadźwięczeli na gęślach, zazberczały metalowe kółka przy ciupagach i obijane metalowemi obrączkami maczugi; huknęli ci, co nie grali, krzyknęły na krowy pasterki i klasnęli w bicze wolarze. Szczeknęły psy i zatętniał tupot racic owczych i bydlęcych i tętent kopyt końskich. Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście zagrały tysiące spiżowych dzwonków u szyi trzód. I pochód ruszył. Konno i pieszo otoczone stada, wiedzione przez bacę, naprzód w olbrzymiej wydłużonej gromadzie, potem krowy, potem woły, poczęły się sunąć drogą przez Toporową polanę. A wraz rozległo się wyskanie, wysoki krzyk, pasterek i młodych gońców i kilkanaście głosów, przy jęczeniu fujar i trombit, rzępoleniu gęśli i piszczałek, przy basowaniu kóbz zawiodło:

Hej baco nas, baco nas, podź s nami na sałas,
popod białe skole na ślebodnom wole!
Hej baco nas, baco nas, powiedz ze nas hore,
bo my uzdajali w turnickak obore!
Hej baco nas, baco nas, kielo baranów mas,
kielo mas owiecek, kielo mas dziewecek!

Rozłamał się chór — mężczyźni zaśpiewali:

Hej baco nas, baco nas, nie załuj nam mleka,
my ci przywiedzieme z pod Krzywania byka!

Zaśpiewali mężczyźni, a dziewki odpowiedziały:

Hej baco nas, baco nas, nie załuj nam syra,
co jo cie niebedem do rania budziela!

I znowu chłopi:

Hej baco nas, baco nas, nie załuj zyntyce,
my ci wybiereme uherskie piwnice!

I dziewki:

Hej baco nas, baco nas, podzwól zatańcować,
co ci dam, to ci dam — nie bedzies załować!

I znowu chórem wszyscy:

Hej w polany, w polany — kosiar murowany,
murowany kosiar — baca jako cysar!...
Huuhahahauuu!

Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście, grały tysiące spiżowych dzwonków u szyi trzód.
Szli juhasi, pasterki, trzody, konie z hukaniem, brzękiem, muzyką, śpiewem i cudowną grą tysięcy dzwonków. Rzucane w powietrze i chwytane w rękę migotały ciupagi. Tonęli w lecie.
Wąż jakoby olbrzymi, łuskami migocąc i brzmiąc; wsuwał się w nieprzejrzany, prawieczny las.
Idom...
Aż wschłonął ich głęboki mrok drzew.
Z lasu zaś jeszcze biegła juhaska pieśń:

Hej idom se owiecki, idom se barany,
hej idzie se za niemi juhas porubany!
Hej porubane rence, porubane plecy,
hej wtoze ig porubał? Przi dziewcynie w nocy!
Hej dziewcyno kohana, z tysiąca wybrana,
hej pieknie tobie hodzić we krwi po kolana!
Jej gineni skroś tobie gazdowscy synowie,
hej jaze cie piorunem zatrzaśli bogowie!...

Z coraz dalsza, z coraz dalsza słychać było jęczenie dalekonośnych trombit i zbyrkotanie spiżowych tyrlików i kłapacy.
Powoli wznosił się pochód lasem.
Przepromienne słońce lało się na trawę i pachnące młode liście drzew, wycinane w rozmaity, śliczny kształt, nabrzmiałe soczystą zielonością i tak wesoło, że „hnet byś rzék, ize świergotać zacnom, jako sikory leśne“. Nawet ciemne igły smreków, jodeł i cisów świetliły się pogodnie.
Wiodła droga jeszcze lasem kęs pod górę, a potem na prawo, w perci (na ścieżki).
Tam się owce poczęły wydłużać w nieskończony sznur, bo było wązko, po boku się ledwie juhas pod smreczki przeciskał, albo też w stadzie, pomiędzy owcami z psem szedł. Gęstwa była straszna, drzewo nigdy nie cięte, chraścią, smędlakami (krzakami suchemi gałęziami) zarośnione i zatrzepane. Tysiąc dwieście owiec wyciągnęło się w biały i czarny sznur, kozy w nim, a za niemi jedna za drugą szły krowy i woły, wielkie rogi między gęstwiną przedzierały. Od turlika pierwszej owcy do kłapaca ostatniego wołu dźwięczał i dzwonił spiż na ogromnej śródleśnej, błędnej w zakręty przestrzeni.
Bystrzej i bystrzej pod górę, między stary, choć coraz niższy las, gdzie się już wszelkie inne drzewo traciło, a tylko smreki coraz wyłączniej zostawały, koło potoku, co z Czarnego Stawu szedł, podbijać się począł pochód ku wąwozowi poza Kopą Królową, ku Królowej Hali, od Maćka Króla, co tam pierwszy paść zaczął, nazwanej. Aż sięgnięto kosodrzewiny i po kilku godzinach cienia leśnego ujrzano słońce i wierchy i ostry górski powiew przypłynął.
Naówczas taka radość owładła serce Sobka Topora z Hrubego, że zabrzęczał nabijaną ciupagą swoją nad głową i wzniósł głos:

Hej idom se owiecki tem stawiańskim pyrciom —

drugi wiersz dziesiątki męskich, kobiecych i chłopięcych głosów rzuciły na las:

Hej juhasa nie widać, zwonki zbyrcom!

i powtórzyły raz drugi, jak zwykle.
Baca dobył pistoletu z za pasa i strzelił. Huknęły za nim i inne rusznice i pistolety, zadęto znów we fujary i kobzy, które już nad lasem były, a kto z lasu z instrumentem wychodził, dąć zaczynał, tak, że muzyka rosła i wzmagała się od momentu do momentu.
Wkraczano w dziedzinę szczęścia.
Wtem: is! is! icie go! — ozwały się krzyki.
Czy zaspał w cieple i zbudziły go dopiero strzały i hałasy, czy telo (tyle) miały, a ciekawy był: olbrzymi czarny niedźwiedź z karbu pod Królową patrzał. Stał tak zachylony na ubocz, że mu tylko łeb z karkiem i piersiami i przednie łapy widać było, a cień gruby padał odeń na murawę zieloną.
Przekrzywił łeb, jakgdyby lepiej nastawionemi uszami się przysłuchać i lepiej małemi ślepiami się przypatrzeć chciał, i widniał w górze.
— Hej! Jak to se hań hyrnie[5] stoi! — krzyknął, któryś z juhasów!
— Erezie! — krzyknął inny, niby jak na owce, chcąc go zegnać.
— Nie byłbyś ty telo durny, kieby haw Sabałas nami beł! — zawołał trzeci.
Już jednak sześć, czy siedm srogich psów z okrutnem ujadaniem pod górę się po upłazie (uboczu trawą porosłem) puściło. Niedźwiedź nie czekał, tylko zawrócił się i znikł za upłazem.
— He! To obieś! Myślał, co se tu bedzie wirhował[6], jako bedzie fciał! — ozwał się Michna, wolarz.
— Wójt halom! Sołtys stawiański! — szydzili juhasi.
Jeszcze raz się niedźwiedź wyżej pokazał na wysiecysku, (miejsce wodą z trawy odartem), między kosodrzewiną ku Magórze i znikł.
— Ale ze je chytry[7] — wołano. — Hipce jak jeleń. Stracieł sie psie drewno w pustkak!...
Psy przywołane wróciły, a pochód cały posuwał się po stokach Magóry po pochyłej darni aż znowu na perć między kosodrzewiną i ogromnemi głazami, co ku stawiańskiemu owczemu szałasowi i krowim szopom wiodła, wstąpił. Pomiędzy wyrosłą kosodrzewiną owce poczęły ginąć z widoku. Sobek, poprzodku idąc, wybujałą od jesieni tu i ówdzie gałąź zamachem ciupagi odtrącił i wiódł, aż się szałas i szopy ukazały.

Dolina, dolina, na dolinie sałas,
cemuz mie dziewcyno do niego nie wołas?...

śpiewał juhas, tańcząc w pochodzie „drobnego“ i wywijając ciupagą nad głową.
Wkroczono w dziedzinę szczęścia.
Poruniło się (zazieleniło z wiosną) pięknie, gdzie okiem spojrzeć, zielono, tylko na turniach śniegu płaty olbrzymie, w źlebach, gdzie do cienia, hrubo go jeszcze na chłopa zwyść (na wysokość).
Jasne białe mgiełki kołysały się nad wierchami.
Zmęczone bydło poczęło się zaraz paść koło szałasu i szóp.
Wiatry halne, a osobliwie ten wielki, co z końca grudnia (z początku listopada) wiał, porobiły szkody, postrząsały kamienie z dachów, a śniegi wielkie, co w zimie, w jagweńcie przed gody (w grudniu przed Bożem Narodzeniem) i potem drugi raz w godniku (styczniu) ku końcu miesiąca spadły, zgniotły szopy dwie krówskie do imentu (zupełnie). Trzeba było naprawiać, ale to się duchem przy telik (tylu) chłopach i wszelkim sprzęcie potrzebnym z domu zabranym robiło.
Koszary jęto stare naprawiać, nowe stawiać, strągi (miejsca do dojenia owiec) w nich grodzić. Ożyła hala.
Zapłonęła watra w szałasie bacowskim; gruby zawaternik (kłat drzewa) z tyłu watry tlał, a smolne drzewo raz po raz dorzucane, trzaskało iskrami i miły, znany, gryzący, gęsty dym szałaśny napełnił wnętrze! Na jadwidze (długim kiju) uwieszonej u żerdzi poprzecznej, pod dachem szałasu z dwu stron przymocowanej, wisiał kocioł, a w nim warzyła się kluska z owsianej mąki, bo jeszcze nie dojono. Filarowego Józka Bronka od Cajki ją gotowała. Na odwiecerz (ku wieczorowi), kiedy owce zegnano do koszarów, poszedł baca do szałasu po żarzące węgle, ziela zbierane na Matkę Boską Zielną i żywicę ze smerków, uzbieraną w lesie w łubek z kory smrekowej wrócił z tem ku owcom, zdjął kapelusz, przeżegnał się i kadząc od zachodu ku wschodu ku wschodowi trzy razy obszedł je w milczeniu, z powagą wielką.
Po trzecim razie wysypał węgle na ziemię przed strągą, korą przykrył i ukląkł, a za nim poklękali na jedno kolano juhasi, w oknach (otworach zagrodowych) stojący i odmówili pacierze do Opatrzności, aby się owce dobrze pasły i doiły i aby im rzucone przez złych ludzi uroki, porobiska, nie szkodziły, osobliwie przeciw zwartogłowianiu, skolerzeniu (chorobie skurłata, czyli wymienia) i tracelinie (gubieniu się w górach).
Gdy się pomodlili, powstał baca i krzyknął na gońców: Goń! Ci zegnali owce ku oknom, a juhasi wzięli się do dojenia i wypuszczali po jednej ze strągi. Gdy podojono, gońcy zawołali: Dość! Nieg bedzie pokwalony Jezus Hrystus! Juhasi przeżegnali się i chuchnąwszy w ręce ruszyli ku szałasowi za Sobkiem bacą. Ten uchylił skrzypiących drzwi i przestąpiwszy próg pozdrowił pustkę: „Nie bedzie pokfalony Jezus Hrystus!“
Potem nad naczyniem, w którem się mleko na żentycę przygotowywało, Sobek, zakasawszy szerokie rękawy koszuli, rozciągnął czystą, cieniutką, lnianą satę, (szmatę), położył na środku jej mały, gruby woskowy krzyżyk, święcony i drobnej cetyny, gałązek smrekowych, aby mleko szło z gielet bez brudu i poświęcone.
Gdy zaś i krowy wydojone do szóp zaparto, woły, konie i capy polegały na trawie, psy koło nich zeszli się pasterze do bacowskiego szałasu.
Było tam towarzystwo przebrane, chłop znał do chłopa sposób, (wiedział, co drugi chłop wart), a i dziewki były nie płone, bo każda obuchem wilka ubić mogła.
Tam oni koło watry siedzieli w dymie dusznym, wędząc w nim gibkie, mocne ciała i pasterskie odzienie.
Na hali zbyrkotały dzwonki, to tu, to tam, to owcze, to wole, to z królewskich szóp, ale nie często, bo stace (bydlę) było zmęczone drogą, więc spoczywało spokojnie.
Pies czasem zaszczekał. Było cicho.
Gwarzyli — musieli się na nowo w halę wżyć.
Opowiadał Wojtek Gdowin, co mu matka mówiła, jako mądry na mądrego trafił. Jechali furmani drogą i strasznie się im chciało pić, bo było prawie właśnie gorkie, gorące, połednie, a juhas owce pasł na upłazie.
Pyta się furman furmana: piłbyś?
— Jybyś pił, kiebyś miał co?
Furman zatrzymał konie, podstawił putnię pod dyszel, sjon (zdjął) huzdę z konia, zawiesił na dyszlu i wzion doić mleko z dyszla z tej huzdy.
Do razu owce staneny (stanęły) na upłazku i zbecały. He! Skoceł juhas! Zrucił cuhe ze sobie, prasnon na ziom, kie zacnie bić po niej toporzyske!
Ustał ten doić, co doił z usty, ba (ale) coz, kie trza było do juhasa jeszcze w pytanie (w prośby), żeby ustał bić, bo się widziało, iże kości w grzibiecie furmanowi wypukajom. Tak wej mądry na mądrego trefił. Wiedział furman owcom porobić, (czarować), coz, kie i ten juhas wybity (doświadczony) chłop był; znał się bronić...
Potem, kiedy gwiazdy na niebo wyszły, nocny wietrzyk w kosodrzewinie i w poniżnej smreczynie zaszeleścił; poszły pasterki ku krowom na szopy, na strych, spać, a juhasi, baraniarze, wolarze ku koszarom i stadu. Pozapalowali watry godne, od wilka, niedźwiedzia i rysia, wolarze w trombity zadęli raz, drugi, trzeci na odstraszenie i gwieździsta cisza od czasu do czasu przedźwiękła dzwonkiem spiżowym, ogarnęła stawiańską halę.
Nazajutrz baca kierdele podzielił: owce, dojki i kozy z najlepszymi juhasami osobno, na najlepsze pastwiska, na Halę Królową, ku Magórze, pod Liliowe, za Zielone, ku Mechom; jarki, jagnięta, barany, capy osobno w Kościelec, w Żółtą Turnię; krowy poszły nad stawki pod Pośrednią i Skzajnią, woły w kosodrzewinę i w las nad potokiem. Konie spętano przy szałasie, aby się nie porozchodziły daleko i wilkom łupem nie stały.
Sam baca warzył żentyce, koło oszczypków (sera) się krzątał.
Zaczęło się doroczne życie pasterskie.
Na trzeci dzień po przybyciu na szałas przyszli gazdowie, właściciele owiec, z dołu do miru (miary). Poszli z juhasami owce paść, a na południe, wróciwszy, sami w strągach owce do swoich naczyń doili. Po wydojeniu każdy do naczynia cienki patyk wetkał i dokąd mleko sięgało, zakarbował, a podług tej miary drugi patyk naznaczył i taki zamirek bacy oddał. Podług obliczenia z tą miarą ser miał baca na końcu lata gaździe odważyć. Niektórzy zaraz popołudniu, niektórzy przenocowali i nazajutrz rano odeszli.

Już teraz przez trzy miesiące blizko nikt się na hali nie spodziewał gości.


O ARNOLDZIE BOECKLINIE.


Trwa przed nami ona wielka, naga, odwieczna. Trwa przed nami w całym swoim majestacie i w całej grozie, olbrzymia, tajemnicza, urocza i straszna. Podobna do ogromnej bogini, która łuk i strzały śmiercionośne w jednej, kwiaty i puhar wina w drugiej trzyma dłoni; podobne do ogromnej bogini o brwiach z błyskawicy i ustach dziecinnych, trwa przed nami.

Szły bogi i w proch padały,
Czas idzie i zmieniają się wiary,
Ona trwa wieczna, jak strach, głód i zawiść
Pierwotna tak, jak one,
Jak one tryumfalna,
Nad wszystko wyniesiona, niepokonana
Niczem i nigdy, tak, jak one,
Pierwotna, dzika potęga
Natury!

Z pomiędzy dzikich, szalonych, okrzesanych skał wylewa się strumień, zdrój cichy i świetlisty, z pomiędzy turni spiętrzonych pod niebo, z pomiędzy chmurami omroczonych skał, wylewa się strumień cichy i świetlisty, jak słowiczy śpiew.
Oto tam w lesie czarnym, w przepastnym borze, wśród wykrotów potwornych, wśród tumanu gałęzi, wśród kurniawy oplątanych korzeni, wśród chaosu i burzy skłębionych pniów: biały kwiat, biały kwiat konwalii, modre niezapominajki, tajemnicza, zielona paproć nad omszonem, przejrzystem jeziorkiem.
Tajne i zaciszne, idyliczne groty w wesołych, puszystych, rozkołysanych wzgórzach, omajone bluszczem, otwierają się w głąb w zawrotne, obłędne, orkanom błądzącym podobne otchłanie, podobne straszliwym dziwom morskim o ośmiu ramionach, z których każde niesie zagładę i śmierć. Strach, śmierć i zguba czyha w tej otchłani. Strach, śmierć i zguba podobna ośmioramiennej poczwarze, złemu dziwowi mórz. A na listeczkach bluszczu, który umaja wejście, słoneczne blaski siadają jak złote motyle...
Mętem powodzi wzbiera rzeka błękitna, na starych gruzach wyrasta soczysta jabłoń, na pożarem wyniszczonym stepie krzewią się zboża, trzęsienie ziemi wywraca grody, a wulkany wygasłe rodzą wino i łagodne oliwki. Do ogromnej bogini, w jednej ręce łuk i strzały, w drugiej wina puhar dzierżącej: podobną jest przedziwna, cudotwórcza, niezbadana, zdumiewająca Matka­‑Natura.

∗             ∗

W sitowiu zagrał Pan. Bożek Pan. Lubi świstać, gdzie trzody się pasą, bożek o koźlich nogach, o koźlich różkach na głowie. Rozkochane w miłości być muszą istoty, co nigdy gajów różowych, ni szumu fal egejskiego morza nie rzucą, nigdy grot leśnych nie odbiegną, błąkają się wśród zacisz lesistych, w zamrocznych alejach krzewów, pod baldachimem bluszczów i powojów. Gdy gra w sitowiu bożek Pan, bożek o koźlich nogach i koźlich różkach na głowie, fauny i nimfy, satyry i najady słuchają i tańczą. Tam zaś centaury olbrzymie tętnią po lesie, cyklopy mury stawiają poczwarne, giganty i tytany, jak zionące z kraterów wulkanicznych gwałty, przeciw niebu podnoszą pięść, przeciw bogu, co niebem włada, przeciw bogom morza i podziemia, przeciw bóstwom piękności i pogody. Ziemia i niebo, morza i chmury zabóstwiają się, żyją, przyoblekają kształt ludzkiemu kształtowi podobny. I oto przedziwny świat — źródła mają swą postać cichych, białych zadumanych dziewic; każdy gaj jest kościołem zamieszkałym przez bóstwo, każda grota dzwoni pieśnią „nimf podziemnych“, w każdym wichrze leci bóg, słońce — bóg wozi po niebie — wszędzie bóstwo! I oto przedziwny świat, świat, gdzie wszystko jest cudem, najpiękniejszy o Naturze sen. Ogromna bogini uśmiechnęła się raz tylko tak słonecznie, tak złociście, raz tylko wieki miały tak złoty, tak słoneczny uśmiech — jak echo fletni pastuszej w górach, jak echo od skały do skały: od tysiąca lat do lat tysiąca — poszło wspomnienie tego uśmiechu, trwa jego czar.
Mistyczna poezya natury raz tylko wcieliła się w pieśń tak wielką i wspaniałą. Uśmiech Piękna, uśmiech raz tylko z nieba zesłanej Piękności, owiał raz tylko na ziemi urodzony lud Greków; owiał im życie całe. Piękno owiało ich radość i ból, smutek i wesele; piękno owiało tragedyę i komedyę życia ludzkiego, wyobraźnię ludzką i odczucie. Wszystko poczęło przyjmować kształt niezrównany. Piękno stało się duszą człowieczą, już on ani cierpieć, ani cieszyć się nie mógł w innej formie. Piękno wrodziło mu się w pierś. Powstała baśń najstraszliwsza, tragedye otaczająca czarem, jak noc księżycowa osrebrza pole bitwy; wesołym, słonecznym południom, kiedy żeńcy śpiewają w polu, dająca urok, jaki paw o tęczowych piórach daje różanym klombom, kiedy się po nich w krasie barw swoich przechadza. Zło i dobro jest legendą, którą sobie ludzie opowiadają, legendą, która po ich śmierci zawisła nad nimi, jak zawisa obłok dymu nad wygasłem ogniskiem; baśnią, która poszła od nich w świat, jak idzie woń lasu poniesiona na wietrze; jak na dalekie wysokie przyłęcze tatrzańskie idzie kędyś w dolinie zawiedziony przez juhaskę śpiew. Na świecie pozostał grecki boski myt.
I przyszedł człowiek, któremu Natura, owa Natura tryumfalna, przedziwna, cudotwórcza, niepojęta, któremu grecka legenda stanęła widomie przed duszą w całej swojej prawdzie, w całym prawdy swojej majestacie; stanęły widomie, jak dwie boginie: olbrzymia Matka, która morza przerzuca i góry obala, i najpiękniejsza jej Córa.
Arnold Boecklin. — Będą o nim mówili, jak o cudownym pielgrzymie, przybłędzie jakimś z zaziemskiego świata, który przed lat trzema tysiącami leśnego Pana podsłuchiwał pieśni, któremu morze odkrywało widomie przez poetów śnione tylko zjawiska, człowiek jakiś, który wszystko widział, wszystko znał, dla którego nic nie było sennem marzeniem, ale wszystko najdziwniejsze, najcudowniejsze, najbajeczniejsze, jawą, realną rzeczywistością, ciałem. Nie jest to poeta­‑malarz, który tworzy — to jest wizyoner, który ma widzenia; to nie są obrazy, dzieła sztuki — to są objawienia. W tem jest siła, w tem jest potęga Boecklina. Jego rozhukana moc twórcza, jest jak rozhukana moc podzwrotnikowego słońca, jego obrazy nie są malowane, lecz wybuchają z płócien, jego pendzel nie kładzie barw, lecz trzaska światłem, jak bicz ognisty; jego dusza nie komponuje, lecz rozstrzela się, jak granat pękający. Michał Anioł, czy Rubens, Beethoven czy Wagner, Mickiewicz czy Byron, nie są więcej potężni w napięciu siły twórczej, więcej w tworzeniu silni, gwałtowni, bohaterscy i boscy.
Wyobraźcie sobie olbrzymi, południowy ogród pełen drzew pod niebo, kaskad o szumie morza, kwiatów nad głową, kolorów, które grzmią, woni, które są powodzią, kształtów, które odurzają, jak pożar; ogród, ponad którym unosi się zadumany, mistyczny, dziwny, kamienny Sfinks...
Jego pendzel jest jako język Słowackiego: od najdelikatniejszych tonów wznosi się do grzmotu, kolosalne wizye, wściekłe walki, potworny chaos odtwarza równie genialnie, jak wiosnę w kwiatach, milczenie pustki, czar rozmarzenia. Pióro, które potrafiło napisać „W Szwajcaryi“, „Anhellego“, „Króla Ducha“, „Balladynę“, „Beatrix Cenci“, „Hymn o zachodzie słońca“: oto pendzel Boecklina. Dodajcie do tego, że ten człowiek zdolny jest tragicznej głębi Ajschylosa, pogody i humoru Odysei, przy mistycyzmie i allegoryi mnichów średniowiecznych: a będziecie mieli jedyny w swoim rodzaju fenomen, jakim jest Arnold Boecklin, jeden z największych malarzów, jakich świat wydał.

„Żyjesz-że jeszcze, żyjesz święta Naturo?...
Ongi rzek brzegi, barwnym słane puchem,
Były czystych dziedziną
Nimf...

Pasterz, co w niepewnych
Cieniach południa nad kwietny brzeg rzeki
Spragniony pędził trzody
Poić: uczonej głos słyszał daleki

Pieśni leśnego fauna
I truchlał, drżące widząc kręgi wodne.
By nie ujrzały źrenice niegodne
Olimpijskiej łowczyni,
Jak chiton zzuwszy, schodzi w pole chłodne
Zmyć, kurzem łowów krwawych oprószona,
Dziewicze piersi i śnieżne ramiona.
Żyły zioła i kwiaty,
I żyły niegdyś bory. O ludzkości
Istnieniu wiedział mięki wiatr i chmury,
I zapalona wysoko nad światy
Lampa Tytana.

Tak „wieść prastara niosła“ wielkiemu poecie Włoch (Leopardiemu), budząc mu „dawnych odgłosy wierzeń“. Ale dla Boecklina to wczoraj jest dziś, ta „wieść“ jest świeżą, bieżącą historyą: on niemal, zda się, wierzy, że „brzegi rzek słane puchem są czystych nimf dziedziną“, że pasterz „słyszy głos dalekiej pieśni leśnego Fauna“, że „przepaście górskie pełne są jęków człowieczych i skarg“.
Twórczość Boecklina obejmuje w swoich przeszło trzystu obrazach najróżniejsze światy malarstwa i pod względem rozmaitości, różnorodności tematów, nie wiem, czy jest drugi malarz, któryby z Boecklinem współzawodnictwo wytrzymał. Jak Szekspir stworzył cały świat, tak, iż jak on brał wzór ze świata przez Boga stworzonego, tak bóstwo jakieś mogłoby świat stworzyć podług Szekspira: tak i Boecklin.
Poganizm i chrystyanizm, romantyzm i klasycyzm, idealizm i realizm, mitologia, sagi germańskie, symbolistyka, świat starożytny, średniowieczny, współczesny, prawda i zmyślenie — wszystko objął. Leonardo da Vinci w swoich rozlicznych umiejętnościach był nie więcej różnorodny, niż geniusz Boecklina w malarstwie.
Największym, najdziwniejszym i najwięcej godnym podziwu, najsłynniejszym i najbardziej znanym, jest Boecklin — malarz bajeczny, malarz legend, jest ten Boecklin, który iście słuchał pieśni leśnego fauna, dla którego „żyła jeszcze święta natura“, który przedziwną władzą widział co niewidzialne, znał co mityczne, któremu moc jakaś niepojęta otwierała na ściężaj bramę tajemnic Natury, Natury tryumfalnej, kiedy wydaje się dzieckiem uśmiechniętem i bóstwem grozy, kiedy podobna jest do bogini, dzierżącej w jednej dłoni łuk i śmierć noszące strzały, w drugiej kwiaty i puhar winny.
Stary centaur, któremu się kopyto zdarło, przybył do wiejskiego kowala z prośbą o poradę. Co za wyraz tego potwora! Musiał to być pomiędzy swymi „chłop na schwał“ i zapewne „pierwszy raz w życiu zachorował“. Jak on mógł zachorować i że mógł, taki chłop?! Ma w twarzy i troskę i niepokój i zdziwienie i smutek i obawę. Państwo duńskie się psuje, lęk ogarnia mieszkańców! Przed centaurem stoi kowal pod kuźnią i z miną znawcy patrzy na kopyto. Trochę opodal, z boku, trzy figury ludowe włoskie: matka z dzieckiem na ręku, chłop i dziewka.
Opowiadał mi nieboszczyk stary Wala z Zakopanego, że za jego młodych lat był góral Gałajda, zbójnik, tego wzrostu, że mu wysocy ludzie głowami pod pachę sięgali. Słowem: olbrzym.
Otóż wyobraźcie sobie, że taki Gałajda wyłazi z góry i zjawił się na rynku w Nowym Targu, gdzie musiały podówczas krążyć cudowne powieści o bandytach z Podhala, a gdzie wydawać się oni musieli czemś bardzo ciekawem i zdumiewającem, strasznem trochę, a niezmiernie osobliwem, ale cokolwiek bądź — dosyć blizkiem, znajomem, a nawet pokrewnem. Każdy, coby koło takiego olbrzyma Gałajdy przechodził, zatrzymałby się, co drugi otwarłby gębę, tak, jak to robi środkowa figura na obrazie, ale niktby nie uciekał, jak uciekanoby przed Gałajdą w Łowiczu, lub Nowomińsku, lub jakby przed centuarem uciekali dzisiejsi Włosi, albo Grecy. Wyobraźcie sobie twarze Nowotarżan, do których lat temu sześćdziesiąt przybył olbrzymi zbójnik podhalański kupić na przykład prochu, lub skóry na kierpce, a będziecie mieli wyrazy twarzy wieśniaków, przechodzących mimo kuźni.
Obraz ten ma wszystkie cechy Boecklina: jest fantastyczny, jest realny, jest grą imaginacyi opartą na prawdzie, jest bogaty w plastyczną psychologię figur, ma fabułę, która u Boecklina jest zawsze — (mimo to jego obrazy nie są „literackie“, czego się tak boją zwolennicy bezmyślnego kopiowania natury) — jest kompozycyą i jest przykładem genialnego wczuwania się, wżycia w swoje dzieło. Bo istotnie ten obraz, jak wszystkie zresztą Boecklina, robi wrażenie, że on musiał widzieć i obserwować to, co namalował, tego centaura, tego kowala pod kuźnią i tych wieśniaków z boku, i on ich istotnie widział i obserwował w swojej wyobraźni, „oczyma duszy“. On ich zna: ci ludzie, ten centaur, to jest on sam, Boecklin, to są cząstki jego ducha, którego on przecież zna. I tylko ten artysta jest wielki, który nam ducha swego w odtworzeniu daje. Goethe był równie Faustem, jak Wagnerem, Małgosią, Mefistofelem i Froschem; Mickiewicz równie Konradem, jak Skułubą.
Artysta musi być swojem własnem dziełem: szczerość jest pierwszym warunkiem porządnego człowieka i porządnego artysty, prawda pierwszą podwaliną cnoty i sztuki. Ale dla Byrona sferyczne geniusze Alp są prawdziwsze, niż dla pierwszego z brzegu powieściopisarza jego ludzie, bo prawda i szczerość w sztuce nie zależą od tematu, tylko od zdolności wczucia się we własną wyobraźnię, ta zaś zależy od stopnia władzy twórczej.
Geniuszem może być tylko geniusz, zaś szkoły sztuk pięknych, akademie muzyczne i uniwersytety znajdują się po znaczniejszych miastach Europy.
We Włoszech rozkwita geniusz Boecklina. Błękitne morze mu gra, bijąc falami w brzeg o tę ziemię, na którą przelało się całą falą morze artystycznego geniuszu Grecyi, po której, zda się, nocami stąpa jeszcze w tajni omrocznej srebrnostrzały Foibos Apollo, pan muz dziewięciu, niosąc echa rzeźbiarskiego dłuta i rytmu liryki greckiej; o ziemię, której wiecznie świeża, wiecznie młoda, wiecznie żyjąca, jak słońce do dnia świeże i młode: świeci sztuka odrodzenia. Pogańska, grecka dusza Boecklina, tego jedynego człowieka XIX wieku, który pogańską, starożytną pogodę, pojęcia życia posiada i ujawnia, otwarła skrzydła. Zda się, jak orzeł urodzony i wychowany w klatce w nizinach, gdy się wyrwał i w góry wyleciał: tu poczuł, że jego ojczyzna.
Boecklin się uczy. Staje się fantastycznym, jak pasterz attycki, — kolorystą, jak Tycyan.
Wyobraźnia Boecklina nie żywi się samą, odrodzoną w sobie przedziwnie i cudownie, tradycyą poprzedzających kultur, jak wyobraźnia Goethego; wyrzuca on z siebie rzeczy zupełnie nowe, jeżeli zaś z jednej strony widziane we Włoszech obrazy i rzeźby pozwoliły mu stworzyć swój odrębny świat mitologiczny, to z drugiej — zrobiły z niego tego kolorystę, o którym Witkiewicz powiada, iż jest tak nadzwyczajnym, że z trudnością możnaby znaleźć w całej dawnej i nowej sztuce równego mu, że jest „może największym kolorystą, jaki istniał“.
W nowej Pinakotece monachijskiej na ogromnej ścianie, wśród mnóstwa obrazów, wisi sławne „Im Spiel der Wellen“; spróbujcie się od tej ściany cofać. Jeden po drugim, w miarę oddalenia się, obrazy będą gasły, ale „Im Spiel der Wellen“ jeszcze do trzeciej sali z ukosa świeci granatem swego morza i rozmaitą barwą ciał w niem płynących.
Kolor jest główną i decydującą wagą wartości malarstwa, jak plastyka rzeźby, a „wszystkie zalety genialnego malarza kolorysty cechują obrazy Boecklina. Transponuje on kolor natury na najwyższy dostępny malarstwu ton; harmonizuje go w sposób bezprzykładny: przetapia farby na powietrze, skały i wodę — tak, że obraz jego robi zupełne wrażenie natury, — i, dzięki temu — jest jednym z największych artystów, nie tylko dziewiętnastoletniego stulecia“ — mówi Witkiewicz.
Starałem się, ile potrafiłem, zupełny dyletant, dać wyobrażenie ogólne o malarzu, wyobrażenie, które chcę zillustrować przykładami z jego dzieł, powołałem się na Witkiewicza, aby temu, co pisze, dodać wagę.
Mówić o wszystkich obrazach Boecklina jest niepodobieństwem; jest ich cała galerya, przeszło trzysta, będę się więc starał wybrać ze znanych mi te, które mi się wydają najcharakterystyczniejsze i najlepiej illustrujące jego twórczość.
Jak Natura, która ma dziewczęce spojrzenia i lwi cios ręki: tak Boecklin w swojej fenomenalnej, nadludzkiej prawie zdolności koncepcyi, uśmiecha się naprzemian i uderza młotem o tarczę spiżową, rwie kwiaty i stacza głazy ze zrębu w przepaście. Oto olbrzymim Prometeuszem zawalił górę całą. O górę bije morze, mieniące się od purpury do czarności prawie morze. Porosłe zbocza góry, drzewa oliwne o srebrzystych liściach gnie wicher. Nad Tytanem szaleje burza, straszna, ponura, której dziką grozę w dziwny i nadzwyczajny sposób potęgują blaski słoneczne, przedzierające się przez chmury. Pejzaż fantastyczny: Szekspir malarstwa jest sobie wierny — stworzył górę, jak stworzył Prometeusza. Kolosalność tej kreacyi dorównywa kolosalności Makbeta, a żaden z poetów, ani Ajschylos, ani Byron, ani Goethe, ani Shelley nie pomyśleli wspanialej tego, który się w obronie ludzkich praw porwał przeciw woli Zeusa. Obraz huczy i wyje burzą, a zarazem grzmi tak niebywałą potęgą geniuszu, że zdaje mi się, iż nie większe natchnienie miał Michał Anioł, kiedy ujrzał przed sobą Mojżesza.
U stóp góry, w morzu, Nereidy, owa Jona i Pantea i Azya Shelleya, strwożone i stroskane. Straszliwa tragedya duszy ludzkiej, tej duszy olbrzymiej, która zawala sobą świat cały, a jednak nieruchomo w więzach swoich leży. Odwieczna tragedya myśli ludzkiej, jej woli, jej pragnień, jej samowiedzy, jej zdolności czynu wobec władzy fatalnej. Odwieczne cierpienie, odwieczny ból, odwieczna skała Kaukazu — i odwieczne zdumienie przed tym ogromem ducha, przed tą jego potęgą, przed tą jego dumą nieugiętą, przed tym bogiem ziemskim, który się duchem ludzkim nazywa. Odwieczna tragiczna, najtragiczniejsza walka między człowiekiem i władzą fatalną, między tem, co jest bezsilne i tem, co wszechmocne, co stworzyło świat, stworzyło człowieka, wraz stworzyło śmierć, ból i niewiadomość. Odwieczny majestat bólu — odwieczne: cierpię, więc jestem duchem.
Drobne, małe, nikłe cząstki psychicznej istoty ludzkiej strwożone i stroskane tulą się do tej skały, którą zawalił sobą nieskończony, bezwieczny, rozumny, czujący i myślący duch ludzki. Patrzą nań w podziwie i grozie. Pojąć go nie mogą — jest dla nich za wielki. Tylko łkanie ich słychać, łkanie tych Nereid, drobnych, małych i nikłych, zawodzących nad losem Tytana.
A oto, z koźlą nogą założoną na nogę, pstrzykając dla taktu w palce, odłożywszy na bok nuty i flet, wygodnie oparty o kępę trawy i kwiatów, brodaty Faun gwiżdże i uczy gwizdać kołyszącego się nad nim na badylu szpaka, czy kosa; albo gdzieindziej dzieci tańczą nad potokiem w wiosenne rano, dziewczyna bawi się kwiatkiem, czułe pary szepcą miłośnie, Pan gra na formindzie nad przejrzystą sadzawką między ruinami korynckich, w liść rzeźbionych akantu, kolumn, albo ów sławny Pan w sitowiu, w Pinakotece monachijskiej, przed którym dusza się roztapia w zadumę i przepada w uroku — — spokój, cisza, harmonia.
Ile jest „idylli“, „wiosen“, „ranków wiosennych“, „obudzeń wiosny“, „idealnych krajobrazów wiosennych“ — nie wiem, ale sądzę, że można o Boecklinie powiedzieć to, co powiedział o Goethem Napoleon wielki: Voila un homme — oto cały człowiek, oto cała dusza ludzka, w najwyższem swojem napięciu od największej pogody do najstraszliwszego tragizmu, przez całą gamę uczuć, wrażeń i myśli, przez całe życie. A to życie jest krótkie, jak sen. Więc patrzcie:
Nad ruczajem, nad którym płynie kwiat, dwoje nagich dzieci, zajętych nim i rozbawionych, z bukietem w ręku, na prawo od nich, półnaga, a zdradzająca cały kształt, rozmarzona, „stworzona do pocałunków i uścisków, na rozkosz i miłość“ dziewica; na lewo rycerz średniowieczny w męskim wieku, z lancą i w szyszaku, jedzie konno w świat, mężny, dzielny, pewny siebie, odważny i stworzony do czynu pan świata; na górze, wprost nad dziećmi, szkielet śmierci ułamanym gdzieś sękatym kawałem drzewa uderza w kark sędziwego starca, który zgarbiony siedzi na kamieniach.
Pośrodku obrazu marmurowe wgłębienie, gdzie przez usta Sfinksowej głowy toczy się woda, tworząc później ruczaj, ponad nią zaś na marmurze napis: Vita somnium breve — życie sen krótki. Trawa, kwiaty, drzewa, marmury. Dzień na łące wiosennej; dziewica, pośród drzew idylicznych, róż i słońca; przed rycerzem otwarta przestrzeń i drzewa nad nim poważne; nad starcem chmury. Symbol życia. Coś jest tak niesłychanie wysokiego w tej kompozycyi, tak niesłychany nastrój daje ta głowa Sfinksa, z której woda ciecze: że aby to wypowiedzieć, trzebaby być Beethovenem, czy Mozartem.
Wieczność życia szeleści w tej sączącej się strudze wody z ust symbolu tajemnicy, jakim jest Sfinks, jakaś nieskończona, bez dna i brzegu, początku i kresu, pogodna melancholia.
Oto jest życie tak, jak je ogólny zdrowy, powszechny umysł klasycznego człowieka powinien i musi pojmować.
Życie, widziane z góry, takie, jakie być powinno, klasyczne, ma w sobie tylko tajemnicę początku i melancholię śmierci. Skąd wyszło życie? dokąd dąży? jaki cel jego? Z ust Sfinksa płynie struga wiecznej wody...
Gdyby życie było takiem, jak Boecklin je myśli, byłoby szczęśliwem, byłoby szczęściem. Starzec czeka na śmierć, ale trzy generacye przed starością są szczęśliwe. Życie rzeczywiste nie jest takiem, ale o takiem powinno się marzyć i o takie starać. I oto Boecklin, ten fantastyczny, obłąkany prawie fantazyą Boecklin, staje przed nami, jak mądry i dobry nauczyciel, jak jakiś mędrzec platoński, pogodny, rozumny i wysoki mistrz życia.
Jest gdzieś na morzu, na pustem, nieskończonem, zaświatowem morzu, wiecznie milczącem i wiecznie uśpionem, wyspa skalista, pełna cyprysów, do której jakiś geniusz wieczności wykował wchód, w skałach wykował mieszkania, i tam to przez tę milczącą, wiecznie senną wodę, na długiej łodzi czarny przewoźnik przeprawia duszę zmarłych.
Spokój zupełny, można patrzeć wieczność całą, nie ujrzy się na tem morzu żagla białego, ani łodzi wesołej. Tylko raz po raz w cichej, niemej łódce czarny przewoźnik przywiezie tu duszę ludzką, w białe płótno owitą, która schylona, z rękami na krzyż złożonemi, pokorna i milcząca wobec milczenia śmierci, wpływa w tę przystań, aby już nigdy za mrok ten, za to morze nie wrócić. Jest coś religijnego w tym obrazie i nigdy, bez wątpienia nigdy, — żaden malarz dając główną, przeważną wagę pejzażowi, nie wywołał tak głęboko wzruszającego duszę nastroju, nie namalował pejzażu, któryby budził tak głęboko wzruszającą duszę myśl.
Taka śmierć nie jest ani dramatem, ani tragedyą. Obraz ten jest smutny, ale ten smutek nie ma w sobie nic rozdzierającego: jest to idylla śmierci.
Wielki poganin, najbardziej helleński umysł XIX wieku, może najbardziej helleński od istnienia samych Greków, nie namalował za przykładem Michała Anioła, czy Rubensa — sądu ostatecznego, nie odtworzył za przykładem Danta trzech kontygnacyi chrześcijańskiego po śmierci: wymalował zacisze, przystań spokojną, bez kar i bez nagrody, bez szatanów i bez chórów anielskich, wieczny, milczący wypoczynek istot, które tak żyły jak musiały, jak je zmusiła „tryumfalna, nad wszystko wyniesiona pierwotna potęga Natury“...
Niema tam nawet żalu greckich cieniów elizejskich. Duch Achillesa nie tęskniłby tu do światła dziennego, choć państwem cieniów rządzący. Tu jest niepamięć, zapomnienie wszystkiego, co było życiem. Pewna cicha przystań, wiekuiste zatopienie się w bezkres, wpatrzenie się w siność morza i siność obłoków jednotonną, niewzruszoną, niezmierną. W tej tragedyi, jaką jest śmierć, jest to najpogodniejsze pojęcie jej, jakie kiedykolwiek w duszy ludzkiej powstało. Obłąkany prawie fantazyą Boecklin, jak był nauczycielem mądrym i dobrym, kiedy życie malował, tak jest wielkim i mądrym pocieszycielem, kiedy maluje śmierć. „Wyspa umarłych“ uspokaja i ucisza. Może tam jest tak, a więc jest dobrze. Ludzie odpływają, jak mgły z łąki na jezioro. Idą odpocząć.
Dwadzieścia kilka wieków zdmuchniętych jak opar, przez wiatr. Jak łoś przez gąszcz, nie czując gałęzi, idzie ku polanie, tak wielki malarz szwajcarski przez epokę chrześcijańską wraca wstecz w głąb czasów mitologii greckiej, w jej głąb najrdzenniejszą, bez wysiłku i trudu. I rozpoczyna się cały szereg arcydzieł: fauny, nimfy, trytony, centaury, najady, potwory i widziadła morskie, fantazya w tym stylu może najwyższa, jaka istniała od czasu tych, którzy te mity tworzyli.
Brodaty więc Pan, wieczne bóstwo trwogi, przeraża głupiego arkadyjskiego pastucha, który ucieka wraz z kozami na złamanie karku wąwozem górskim; inny Pan, w sitowiu grający na piszczałce powietrzu, niebu błękitnemu, trzcinom wodnym, żabom i sobie, jedno z arcydzieł Boecklina i opokowy w jego życiu obraz. Do tej chwili Boecklin był nieznany, nieuznawany, przymierał nawet głodem razem ze swoją cudowną Rzymianką. Krytyka usiłowała go zabić, krytyka ta sui generis, tak skora do zabijania, do pamfletu i paszkwilu, jak nędzne i głupie są te głowy, które ją wytwarzają. Ale Boecklin szedł dalej. „Pan w sitowiu“ otwarł mu świat. Zwyciężył, jak Wagner, jak Ibsen — i obraz szedł za obrazem.
„Cisza morska“ — na skale, wśród zupełnie, zwierciedlnie spokojnego morza, pół kobieta, pół ryba, z rozpłyniętą falą włosów; na rybim jej ogonie mewy, pod skałą zaś, w morzu, na wznak, potworny wodnik z płetwiastym i kolczastym ogonem, wystającym z wody; wokoło pusto.
Na tym obrazie da się może najlepiej widzieć, jak Boecklin stwarza swój świat. Twarz tej nereidy jest kobieca, ale nie ludzka. Tu jest właśnie dziwny geniusz Boecklina, aby nie czyniąc nic wbrew naturze, potrafić uwidocznić różnicę między światem ludzkim a nadludzkim, czy raczej pozaludzkim; ta nereida nie tylko dla tego nie jest kobietą ziemską, że ma rybi ogon, lecz oczy jej, rysy, wyraz, całe ciało od pasa, choć jest bardzo piękna, nie są kobieco­‑ludzkie. Zdaje mi się, że w tej mierze nikt Boecklinowi nie dorównywa. Kiedy Rafael namalował swoją Galateę ze stylizowanemi, jak do ornamentu, delfinami: namalował cudownie cudowne kobiety, które mają tę własność, że żyją w wodzie.
Cudowna również np. „Diane chasseresse“ Beniamina Constant’a, gdyby nie była naga i z łukiem, lecz w sukni — byłaby wspaniałą, potężną kobietą. Byłyby kobietami również wszystkie nimfy Rubensa, byłyby niemi Wenus z Melos, bogiem pozostałby Zeus z Otricoli — i nie mogłyby być ludźmi trytony i nereidy Boecklina.
Inny obraz — „Tryton i Nereida“; ona leży na wznak z ręką założoną pod głowę, bawiąc się dziko, namiętnie i lubieżnie z kolosalnym, świecącym się od barw wężem morskim, jak się bawią z kotami nerwowe, zmysłowe i podrażnione zmysłowo kobiety; tryton dmie w konchę w pomroku wieczoru.
„Idylla strasznego i tajemniczego żywiołu, jakiem jest morze, idylla, gdzie zamiast motyla jest wąż, zamiast cichej łąki, brzęczącej owadami, ponury ryk ciemnej fali“ — mówi Witkiewicz.
Jeden z najsławniejszych arcydzieł Boecklina, a zarazem najpiękniejszy z morskich obrazów, jest monachijskie „In Spiel der Wellen“. Centaur zapędził się w morze za nereidą: ta bryznęła mu w fale, stopy tylko z drobną płetewką i trochę różowego tyłu pokazując napastnikowi, cała zresztą tonąca w przezrocznej wodzie.
Centaur opasły, ogromny, bronzowy, już, już chwytał z rozkoszą zdobycz — osłupiał, oczy wybałuszył, grube wargi rozwarł, ręce kosmate rozpostarł...
Na froncie nereida o nogach, przerosłych w rybie ogony, lubieżna, leniwa, z koralami we włosach, płynie z ręką na ramieniu trytona, który ją wpół objął, brodaty, w wieńcu kwiatów na głowie; śmieje się — nereida ma ciało, jak wiosna, a w oczach i ustach pragnienie... Za nimi wynurza się coś strasznego; zielona głowa o wyłupiastych, potwornych oczach, o rozdętych policzkach i wargach, łysa, z grzebieniem kolczastym, jak u niektórych ryb, na czaszce. Ta głowa, to jest to, co Sienkiewicz lubi pisać: „nagle stało się coś dziwnego...“
Tajemna, niezbadana Natura nie ma dla Boecklina tajemnic i skrytości. Morze pokazało mu swoje cuda, pokazało mu widomie, o czem poeci tylko śnili.
„Milczenie w lesie“ (Das Schweigen im Walde). Na jakiemś dziwnem zwierzęciu, które ma nogi jakby konia, ciało jakby lamy o barwie żyrafy, na głowie potwornego przeżuwacza jeden długi prosty, stożkowaty róg: jedzie kobieta zamyślona, milcząca, w koszuli, z nagiemi rękoma, założonemi na kolanie. Zwierzę jest wysokie, jak koń. Wkoło pnie leśne, pomiędzy które lśni powietrze.
Dlaczego to jest „milczenie w lesie?“ Dlaczego Bürger napisał swoją „Lenorę“, Poe „Czarnego kota“, Maeterline „Siedm księżniczek?“ Któż to wie? Taka im przyszła myśl. Skąd? dlaczego? co znaczy? co mówi? Czy jest to właściwie myśl, czy raczej pomyślenie? Kwestya jest tylko jedna: czy robi wrażenie? — mówiąc bieżącym językiem; czy wywołuje nastrój?
Nastrój ma tylko jeden obowiązek: wprawić duszę w stan niezwykły, „nastroić ją“. Dlaczego się Boecklinowi cisza leśna tak wyobraziła, a nie np. jako pusty zupełnie bór — na to nikt nie odpowie, z pewnością i on sam nie. Fakt jest tylko ten, że ten człowiek nietylko greckie mity odczuł, jak nikt drugi, lecz i swoje własne tworzy, bo taka kobieta, jadąca na swym dziwnym wierzchowcu, zupełnie jest warta centaurów, albo Pana, jako plastyczne pojęcie. Fakt jest także, że obraz rozmarza i wprawia w zadumę, czyni więc to, co las, kiedy milczy, a zatem dopina celu.
Melancholię, tęsknotę, zamyślenie przedziwnie umie Boecklin odtworzyć. Taka „Willa nad morzem“ malowana dwa razy, w szarym matowym tonie, raz podczas zachodu słońca, jest jednym z najsmętniejszych obrazów, jakie znam. Nad morzem, które się płytko rozlewa, a w nieskończoność idzie pośród cyprysów, które gnie wiatr od morza, wśród bujnej, dziko zapuszczonej roślinności, stoją ruiny willi; nad samą wodą, oparta o stary mur kobieta, w długiej szacie, z układem rąk i nóg, jak zwykle spostrzedz można u ludzi popadłych w smutną zadumę. Mewy unoszą się w powietrzu — zresztą jest absolutna pustka.
Głęboką, przygnębiającą tęsknotę tego obrazu równoważy może, jeżeli nie przewyższa — „Odysseusz u nimfy Kalipso...“
Kalipso, prawie naga, z harfą, siedzi u wejścia groty; Odyseusz na zrębie skały, plecami do widza, patrzy na morze w przestrzeń. Wysoka, podobna do słupa, postać bohatera, w długiej draperyi, na podwyższeniu i na tle nieba, jest efektem malarskim niezrównanej mocy.
Tu jednak działa i bajka, którą znamy; wszyscy wiemy, jak ogromną jest tęsknota tego człowieka.
Mówi nam o tem najpiękniejszy, najdoskonalszy poemat, jaki jest na świecie:

On siedział tam na brzegu, płacząc; jego oczy
Nie osychały od łez; a pobyt uroczy
Truła ciągła tęsknica, bowiem do bogini
Serce stracił...
Na urwisku więc siedział w dzień osamotniony
Serce trapiąc wzdychaniem, lamentem, żałobą,
Wzrok topiąc ciągle w morze pustynne przed sobą.

W galeryi hr. Schacka w Monachium pierwszy z Boeklinów na ścianie: jest szturm jesiennego wichru tak straszny, że liście lecą tumanem z poprzyginanych ku ziemi drzew. Wśród drzew aleja, na lewo morze, na prawo ruiny. Wszystko złotoczerwone, jesienne, w płomieniach zachodzącego słońca. Płomień bije z obrazu; jest to taka potęga koloru i jaskrawości, iż oślepia. W aleję, na karym koniu z ogonem do ziemi i olbrzymią, zwichrzoną grzywą, idącym w jakimś dziwnym, szalonym ruchu — okręcony draperyą wjeżdża szkielet. Jest to „Ritt des Todes“ — jazda śmierci. Wśród tego huku wichru, tych liści, które się palą na powietrzu krwawem od słońca, — w tej pustyni, w tej ryczącej martwocie morza i ziemi, ten konny kościotrup: to jest szarpnięcie nerwów, jak szarpnięcie ręki olbrzyma za gardło.
Nieopodal tego obrazu wisi drugi, który opisuje Witkiewicz. Pozwolę sobie przytoczyć część tego opisu: „Nad bagnami zarosłemi oczeretem, wśród którego płynie strumień, stoją wierzby — przelatuje ciemną, porozrywaną błyskawicami chmurą burza, kołysząc gałęzie drzew i chyląc badyle trzciny. Na ziemi leży trup, którego zabójca obrabowuje — wszystko prawdziwe. Ale za strumykiem, na którym leży kładka, stoją trzy straszne, wstrętne wiedźmy — wyrzuty sumienia, czy wogóle emblematy potworności i okropności zbrodni. Jedna z nich na cieńkich, jak patyki, łydkach, z ogromną napuchłą twarzą, owiniętą wieńcem zielonych żmij, patrzy jakąś straszną, rozwartą, krwawą źrenicą; drugie miotane gniewem, szamocą się, śmigając w ręku wężowymi biczami“. Tyle Witkiewicz.
Obraz w tragizmie nie ustępuje Makbetowi; ustęp w Balladynie po zabójstwie Aliny:

„Wiatr za mną goni i o siostrę pyta;
Krzyczy: Zabita! zabita! zabita!“

jakkolwiek potężny, prawie blady jest wobec tego obrazu. Potrzeba jakiejś miary Ajschylowej, aby tak zbrodnię pojąć i przedstawić.
Jeżeli teraz przypatrzymy się takiej np. rzymskiej winiarni, takiemu obrazowi „Vinum bonum“, gdzie wśród róż i bluszczów, w pełnem słońcu i w jasnym błękicie, zataczają się, śpiewając i tańcząc, napół pijani Rzymianie; jeżeli spojrzymy na idylliczną „Skargę pasterza“ podług ody Horacego, lub na przepiękną — w wieńcu amorków, na łagodnym morskim potworze — płynącą Wenus Anadyomene, której zmysłowy kształt przypomina Tycyanowskie kobiety; jeżeli przypomnimy sobie obrazy, o których mówiłem poprzednio: zaiste zdumienie musi wywołać taka skala fantazyi u jednego człowieka.
I nie tu koniec jeszcze. Boecklin jest także malarzem religijnym.
Z prerafaelistyczną prostotą wymaluje grającego na skrzypcach eremitę w kaplicy, z aniołkami, którym da swoją odrębną, naturalistyczną, realną cechę, aby obok tego wymalować anachoretę, biczującego się na urwisku skalnem pod krzyżem, nad którym krążą czekające na trupa starca kruki; aby nakoniec sięgnąć do najwznioślejszych tematów nowożytnego malarstwa, namalować „Zdjęcie z krzyża“ i „Pietę“.
Opisywać tych obrazów nie będę; dla mnie najpiękniejszą postacią jest postać Matki Boskiej upadłej na ciało Chrystusa, której twarzy nie widać, a której boleść jest wyrażona z niezrównaną siłą w ruchu ciała i rąk. Obrazy te zresztą mogą się różnić zaletami kolorystycznemi od innych podobnych, są już jednak „na dany temat“, i jeżeli wartość ich może być nawet bardzo wielka, a istnienie nowym dokumentem wszechstronności wyobraźni Boecklina, to jednak nie one stanowić będą fundament jego nieśmiertelnej sławy.
Nie wiem, czy wymieniłem trzydziestą część obrazów, które Boecklin ogółem wymalował. Wielu rozproszonych po całym świecie, od Szwajcaryi aż do Azyi, naturalnie nie mogłem widzieć; nie o wszystkich mówię, które znam, starałem się wybrać ze znanych mi najcharakterystyczniejsze i najpiękniejsze.
Boecklin wywarł ogromny wpływ na współczesne malarstwo w Niemczech. Możnaby wymienić cały szereg malarzów — zaczynając od najzdolniejszego z nich autora „Wojny“, „Grzechu“ i „Sfinksa“, Franza Stucka — którzy wyszli z jego szkoły. Ale ta szkoła jest obosieczna, bo jeżeli ten „może największy kolorysta jaki istniał“, może, jak nikt drugi, wskazywać, do jakiego ideału dążyć i dojść powinna malarska technika, to z drugiej strony, jako twórca, jest on tak samoistny, tak oryginalny, że naśladować go niepodobna, aby go — nie naśladować, to jest, mówiąc wyraźnie, nie kopiować, lub nie przerabiać.
Wielkie talenty, zaczerpnąwszy tchu u mistrza, idą w swoją drogę; małe kręcą się w zaczarowanem przez niego kole. Nie tylko jednak w Niemczech, lecz po całej Europie rozszerzył się powoli Boecklinizm; u nas najwięcej znać go może na zmarłym nieodżałowanej pamięci Pruszkowskim.
I nietylko w malarstwie odcisnął wielki Szwajcar swoją lwią łapę; zarówno w rzeźbie (widziałem np. w Berlinie wodnika nad utopioną kobietą, żywcem w gips skopiowanego z Boecklina), jak i w poezyi (Waldschrat i Nickelmann w „Dzwonie zatopionym“ Hauptmanna) jest już, a wywrze niewątpliwe wrażenie na muzykę. Czy „Wyspy umarłych“, „Vita somnium breve“, „Willi nad morzem“, „Odysseusza u Kalipso“, „Pana w sitowiu“, idylli morskich nie mógłby doskonale illustrować muzyką jakiś Chopin, Schumann, albo Grieg, który tak cudownie zillustrował w swojej suicie fantastycznego ibsenowskiego Peer­‑Gynta?
Boecklin jest do dziś najpotężniejszym malarzem nowej sztuki. Jakiekolwiek, gdziekolwiek przybiera ona kierunki, chyli przed nim głowę, albowiem Boecklin nie należy do szkoły, lecz do sztuki, nie do chwili, lecz do historyi. Pozostanie na zawsze, jako fenomen, jako bezprzykładna fantazya i bezprzykładna samodzielność, pozostanie zawsze wielkim malarzem dla tych, dla których, sztuka jest wielką.
Takim jest Boecklin, takim jest ten człowiek, którego urodziła olbrzymia Matka­‑Natura, co morza przerzuca i góry kołysze, i najpiękniejsza jej Córa: Grecya, grecka legenda, grecka baśń. Takim jest ten człowiek, przed którym Natura stanęła wielka, naga, odwieczna, przedziwna, w całym swoim majestacie i przepychu, olbrzymia, tajemnicza, cudotwórcza i straszna, podobna do ogromnej bogini, z łukiem i kołczanem strzał śmiertelnych w jednej, z kwiatami i puharem winnym w drugiej dzierżonym dłoni. Takim jest ten człowiek, przed którym z pomiędzy dzikich, szalonych, skrzesanych skał wylał się strumień, zdrój cichy i świetlisty, przed którym otwarły się groty, tajne, zaciszne groty w wesołych, puszystych, rozkołysanych wzgórzach, omajone bluszczem, o uroczych wejściach, zawrotne, obłędne, podobne straszliwym ośmiornicom w głębi przepastnej. Takim jest człowiek, dla którego niema dziwów niepojętych, tajemnic niezbadanych, skarbów zanadto zaklętych i zanadto strzeżonych; człowiek, dla którego jak dla z przed trzech tysięcy lat attyckiego pasterza, Pan gwiżdże w sitowiu, ziemia i niebo, morza i chmury zabóstwiają się, przyoblekają kształt ludzki, dla którego rzeki, jak ongi, były czystych dziedziną Nimf, a zwierciadłem źródła tajemnicze, któremu w każdym wichrze leci bóg, w każdej fali bogi igrają.
Życie objawiło mu się, jak się objawia oczom alpejski szczyt, z którego chmury opadną. Straszliwe otchłanie przepaści lecą w dół, dyszą gdzieś w zawrotnej wyżynie turnie i iglice, fale pąsu, szafiru, srebra i złota olśniewają, otumaniają oczy. Objawiło mu się życie, jak chaos w dniach stworzenia, potworne swojem bogactwem, swoim przepychem, bujnością. Kaskadą runęło mu przed oczy, lawiną barw, kształtów, myśli i czuć.
Tryumfalnym duchem ludzkim jest Boecklin.
Tryumfalny duch! Jest coś w duszach ludzkich wyższego nad ziemię, wyższego nad istnienie ziemskie; jest coś w duszach ludzkich, co się gdzieś za ziemią poczęło, nad ziemię rwie, nad nią unosi. Jak Prometeusza Zeus przykuł do skały Kaukazkiej, ale mu myśli skrępować nie zdołał; tak nad życia klęski i boleść wznosi się duch, duch za ziemią, nad ziemią zrodzony. Tam jego ojczyzna! Jest jakiś kraj, gdzie klęska i ból ziemski dojść nie mogą, jest jakaś łąka mistyczna, gdzie między zioła, między kwiaty polne

I lilie, srebrnym świecące się puchem,
Czyste i ciche chodzą dusze wolne,
Czujące rozkosz najwyższą: być duchem.

Jak bóstwo duszy ludzkiej gdzieś wysoko, wysoko, gdzieś w zawrotnej wyżynie, wśród turni i iglic przepastnych, wśród obłoków i łuków skał najwyższych... Wytężmy oczy, a potem wytężmy ramiona, wytężmy piersi nasze... Czy je widzicie? Oto kędyś, wysoko, wśród skał najwyższych, gdzieś wyżej, wyżej jeszcze, gdzieś wśród gwiazd, gdzieś nad gwiazdami jeszcze — — czy je widzicie? W ogromnej, w nieskończonej, w bezkreśnej Przestrzeni, w wieczystej Ciszy, w wiekuistem Świetle: tam krąży to, co jest boskie w duszy ludzkiej, to, co jest w niej tryumfalne, to, co jest jak Natura nad wszystko wyniesione, niepokonane niczem i nigdy.

Boecklin urodził się w Szwajcaryi; u nas Jan Matejko.


POCHÓD
KSIĘŻNICZKI PRZEZ OGRÓD.


Księżniczka miała ośm lat i wyszła do ogrodu. Było rano i miała białą sukienkę.
Że było rano, więc rosa świeciła się na kwiatach, na trawie i na listkach i igłach drzewnych.
Księżniczka ziewnęła i przeciągnęła się, a słońce błyszczało mgliste i różowe w seledynowem niebie.
Następnie poczęła iść alejami.
I napotkała wielki krzak róż.
— Zerwij ze mnie kwiaty — ozwał się krzak — są pąsowe i pachną mocno. Będą ci zdobiły włosy. Złote masz włosy, będą ci je zdobiły pięknie.
Księżniczka wyciągnęła rękę i ukłuła się w kolec.
— Kolesz — rzekła.
— Zerwij mnie — odpowiedział krzak. — Moje kwiaty pachną.
I znów ukłuła się księżniczka.
— E fe, brzydki jesteś! — rzekła. — Kłujesz!
— Zerwij — mówił krzak.
Księżniczka popatrzyła na kwiaty, wetchnęła woń, zastanowiła się trochę, postąpiła krok, odwróciła głowę.
— Kłujesz — powtórzyła z niechęcią.
I odgarnęła lekko złote włosy, cokolwiek jeszcze pomyślała i poszła dalej.
Na trawie rósł cały klomb fijołków.
— Urwę — pomyślała księżniczka.
I poczęła zrywać fijołki, wszedłszy na klomb z bucikami i depcąc kwiatów wielkie mnóstwo.
Rwała i skubała i gniotła fijołki.
Potem z bukietem w ręku poszła w dalszą aleję.
Tam był dębowy las. Wiatr szeleścił w konarach i ogromny, uroczysty hymn kołysał dęby wilgotne od rosy. Księżniczka poczęła słuchać. Dębowy szum przepływał nad jej głową ogromnemi, potężnemi falami.
— Oto są organy archanioła ogrodów — rzekła kapliczka murowana z cynowym, poczerniałym dachem, która stała wśród dębów.
Księżniczka przeciągnęła ze snu ramiona i poszła.
Ogród się kończył i wstąpiła między inspekty, dobrze uprawne; wyjęła z ziemi kilka grubych, tłustych marchwi i poczęła je wtykać w usta, drobne i wiśniowe, bardzo urocze.
A za inspektami było pastwisko, na którem się pasły krowy, byczki i cielęta i parę prosiąt.
— Bydło! Prosięta! — krzyknęła księżniczka i pospieszyła przed siebie.
I usiadłszy na płocie, trzymając w ręce zmięte, zgniecione fijołki, jadła surową marchew i przypatrywała się żerującej trzodzie.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu; uzupełniono na podstawie innego wydania zbioru.
  2. Pan Kopciuszyński widocznie wojował zaraz w początkach wojny 1914 roku.
  3. Prosili.
  4. błogosław.
  5. wspaniałe
  6. broił
  7. szybki





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.