W kraju orangutanów i rajskich ptaków/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

SINGAPOORE. — PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ.

— Chodź-że, chodź, nie bój się, za swoje pieniądze każdy ma prawo tu zjeść.
Pan Ciliński zachęcał w ten sposób Tadzia, który, onieśmielony wspaniałością jadalni aż się cofnął z progu.
Jadalnia była istotnie bardzo piękna, wysoka, cienista, chłodna, opierająca się na kilku szerokich słupach i udekorowana egzotycznemi roślinami i palmami. Niewielu już ludzi siedziało za szerokiemi i okrągłemi stołami przy pierwszem śniadaniu. Jednakże służba biało ubrana wciąż jeszcze kręciła się cicho po salach, uważna i gotowa do posługi. Na stołach wszędzie widać było cudne, rzadkie kwiaty, a prócz tego piękną porcelanę i gustowne, bogate srebrne nakrycie. Do jednego z takich stołów podążył pan Ciliński, ciągnąc niemal za sobą swego nowego towarzysza.
— Siadaj-że chłopcze i jedz czego dusza zapragnie. Nie żałuj sobie. Masz w czem wybierać. Potraw na śniadanie jest conajmniej piętnaście. Cóż byś chciał zjeść, na co masz gust?
To mówiąc podsunął chłopcu kartę, na której widać było bogaty spis potraw.
Tadzio przyglądał się jej przez chwilę, a potem rzekł zniechęcony:
— Nie umiem ja tyle po angielsku, aby się móc w tym raju zorjentować.
— No to ja ci chłopcze poradzę. Kaszę owsianą z mlekiem słodzonem, będziesz jadł?
Chłopak skrzywił się.
— Czekaj-że. To zrobimy tak, łupniesz sobie naprzód bracie beefsteak z przysmażonymi ziemniakami, potem, jeżeli masz gust, rybę smażoną, potem se zafundujesz takie na gorąco ciastka z miodem, napijesz się herbaty i zjesz sobie ze dwie pomarańcze. Będziesz miał dość?
— Może być — odpowiedział chłopak zachęcony.
W krótkim czasie potrawy zjawiły się na stole. Beefsteak był istotnie bardzo smaczny. I Tadzio sprzątnął go w mgnieniu oka. Nie gorszą okazała się ryba, do której podano świeże, jeszcze ciepłe bułeczki, wypiekane z jakiemiś grzybkami. Ciastka, gorące, polane miodem okazały się bezwzględnie znakomite. Herbata, jak herbata, ale pomarańcze były „pierwszej klasy“. Kiedy Tadzio zjadł już dwie, a profesor zauważył, że ma ochotę na trzecią, rzekł z dobrodusznym uśmiechem:
— Nie żałuj sobie chłopcze, nie żałuj, sięgaj śmiało, człowiekowi się przecie coś w życiu należy, a tem to już chyba najmniej zgrzeszysz. Kto dobrze je, ten dobrze pracuje. Kto sobie w najpierwszych potrzebach odmawia, ten widać nie myśli o tem, żeby go na nie stać było. Nie jest tak źle na świecie, jak myślisz. Kto chce pracować, ten na wszystko zarobi.
Po śniadaniu, profesor zaprowadził chłopca do swego pokoju, gdzie mu pokazał swe skarby. Były tam różne przyrządy ze szkła, oprawnego to w mosiądz, to miedź, niby aptekarskie jakieś instrumenty, wszystkie — jak mówił pan profesor Ciliński — bardzo kosztowne i bardzo pożyteczne. Naturalnie nie brakowało też różnych map, atlasów i dziwnie pokratkowanych zeszytów. Było to wszystko jeszcze nowe i przeznaczone do użytku w dalekich krajach.
Najwięcej jednak zaimponowały Tadziowi dwie piękne, malusieńkie angielskie dubeltówki i śliczny 11-strzałowy sztucer belgijski siedmiomilimetrowy.
— Widzisz? Taka mała szelma, a bije centralnie na trzysta kroków — objaśniał pan Ciliński. Tylko, że strzelać z niego trzeba dobrze, bo inaczej ptak raniony ucieknie. W głowę strzelać nie można, ptaka by się w ten sposób zrujnowało, trzeba mierzyć wprost w serce, aby padł od jednego strzału. Kaliber jest mały, więc otwór w skórze robi się nieznaczny, a pióra także nie niszczą się tak, jak od śrutu.
— To z tego ja będę strzelał panie? — spytał uradowany Tadzio. Ja proszę pana nie blaguję, ja strzelam dobrze, oczy mam doskonałe i cel, jak mało kto. Ale takiej strzelby jeszcze nie miałem. Strzelałem z flobertu, a i to udawało mi się bić wróble na 60 kroków.
— Co tam wróble, tu będziesz co innego strzelał. A jeszcze ci powiem, że ten sztucer zupełnie nie trąca. Gładziusieńko strzela, w rękach ani drgnie.
— A pan dobrze strzela?
— Ja? Ja na polowanie nie chodziłem nigdy, zwierzęcia dla przyjemności ani dla jedzenia mordować nie będę. Żadnej radości w tem niema. Ale co innego dla nauki. Cóż bracie poczniesz? Taki rzadki ptak na ręce ci nie usiędzie, zbadać ci się nie da, ani do muzeum za tobą nie poleci, a przecie znać i wiedzieć trzeba wszystko. Więc jeśli o wiedzę, o naukę idzie, to ja, choć nie jestem myśliwym, sądzę że potrafię być dobrym strzelcem. Ale może chciałbyś się trochę zdrzemnąć?
Jednakże Tadzio nie był śpiący, a ponieważ i profesor nie należał do ludzi, lubiących siedzieć w domu, przeto w najlepszej zgodzie wyszli razem za miasto.
Chodzili po ulicach Singapoore, z obu stron ocienionych wysokiemi i trochę obdrapanemi arkadami, najzupełniej przypominającemi Sukiennice. Szybkim krokiem dążyli tam przed siebie bankowi urzędnicy, lub kupcy angielscy w białych, podzwrotnikowych strojach. Gościńce pełne były uganiających rikszów, a po lewej stronie ulicy znowu jechały dwukołowe, płaskie karetki zaprzężone w konie. Tu i ówdzie na jakimś skwerze, w cieniu szerokich rozłożystych drzew widziało się całe rzędy rikszów, siedzących w kuczki przed swemi wózeczkami. To znowu pojawiali się Malajczycy w pantoflach, w pstrych sarongach i białych, jedwabnych kaftanach. Domy naogół były struktury europejskiej i niekoniecznie gustowne. Jak mówił pan Ciliński — zbudowano je z kamieni przywiezionych z dalekich stron na statkach, ponieważ na wyspie Singapoore kamieni niema. Stały tedy budynki ogromne i bogate, w stylu odrodzenia, czasami angielskiego gotyku, a czasami zupełnie bez stylu i choć bogate i pretensjonalne, to brzydkie, udające wiedeńską secesję, z jakiemiś niby hełmy pruskie spiczasto zakończonemi kopułami i dziwacznemi wieżyczkami, to znów kościoły z ostro zakończonemi wieżyczkami w staroangielskim stylu, lub pomniki wielkich, a mało komu znanych mężów, w europejskich strojach, z butnie zadartemi głowami w górę, a dziwacznych i śmiesznych wśród egzotycznej przyrody. Wyszedłszy z europejskiej dzielnicy weszli w ulice malajskie. Było tam mnóstwo otwartych sklepów, pełnych najrozmaitszych towarów. Na ladach — w europejskiem tego słowa znaczeniu — siedzieli z podkulonemi pod siebie nogami bronzowi kupcy w sarongach i białych kaftanach, tudzież różnobarwnych myckach. Nie widać było wielu kupujących. A mimo to przez całą tę ulicę, jak gdyby nieustannie prąd elektryczny przebiegał. Wszyscy byli ogromnie ożywieni, zbiegali się w jakieś gromadki, radzili nad czemś, znowu rozbiegali się i widziało się, że prowadzą jakieś interesy. Miny kupców nie były bynajmniej uniżone. Choć na pierwszy rzut oka przypominali Tadziowi Żydów, bynajmniej nie ciągnęli nikogo za połę i nie zachęcali do kupna towarów. Przeciwnie, zdawało się jak gdyby im na sprzedaniu towaru zupełnie nic nie zależało. Tadzio zauważył pewną damę angielską, która stojąc przed jednym z takich sklepów perswadowała coś kupcowi. Kupiec siedząc na ladzie na skrzyżowanych nogach, patrzył na nią niemal z wyniosłym i lekceważącym uśmiechem. I z tonu jego głosu widać było, że nietylko Angielki na kupno nie namawia, ale raczej żartuje z niej sobie. Delikatny, drwiący uśmiech okalał jego wargi, a oczy czarne, niemal agatowe błyszczały i lśniły jak żywe kamienie.
— Jak się tym ludziom dziwnie oczy świecą — rzekł Tadzio do swego przewodnika — ma się wrażenie, że oni wszyscy są tutaj bez trosk, bez zmartwień i w jak najlepszych humorach, że sobie z niczego nic nie robią.
— To moje dziecko jest słońce. Nie wyobrażaj sobie, że ci ludzie nie mają żadnych zmartwień, ani też namiętności. Zdarza się nieraz nawet, że dostają poprostu napadu szału. Ten sam, tak wesoło uśmiechnięty kupiec malajski, z pod przymrużonych powiek patrzący na Angielkę, która ma torebkę nabitą funtami srebrnemi, może ni stąd ni zowąd dostać krwawego szału, chwyci za nóż i zupełnie już obłąkany rzuci się w ulicę, mordując każdego, kto mu w rękę wpadnie — mężczyzn, kobiety i dzieci. Zdarza się to jednakże rzadko. — W codziennem życiu ci ludzie żyją więcej słońcem, aniżeli swojemi interesami, o które zresztą bardzo a bardzo dbają. To samo zresztą mógłbyś zauważyć i we Włoszech. Im silniejsze jest światło słoneczne, tem pogodniejsza jest dusza ludzka i tem mniej potrzebują.
Rozmawiając szli dalej, póki nie stanęli nad wielką przystanią, całą pokrytą łodziami krajowców. Była to rzeka, przez którą w dal prowadzi żelazny, pięknej konstrukcji most. Cała rzeka od brzegu do brzegu pokryta była najrozmaitszego kształtu galarami, łodziami i łódkami. Z jednych żółci kulisi chińscy wyładowywali wielkie, kwadratowe skrzynie drewniane, na innych krzątały się całe rodziny, które gotowały sobie obiad na ogniu, rozpalonym w środku łodzi na specjalnem płomienisku. To znów widać było skryte matami sampany malajskie, z pod których wyglądały czarnookie i brunatne twarze półnagich dzieci. Gdzie indziej widziało się na łodzi całe stosy zielonych bananów, albo też włochatych, brunatnych kokosów. Tuż wiózł Chińczyk piramidy żółtych cytryn, t. zw. pomolo, większych od głowy dziecka, a niewypowiedzianie miłych w smaku. Słyszało się najrozmaitsze dialekty wschodnie. Czuło się wstrętny odór bobowego oleju, jakiego kulisi chińscy najchętniej do swych potraw używają, widziało się nieustanną bieganinę i krzątaninę robotników żółtych i bronzowych z ciałami wysuszonemi przez słońce, przewiązanemu w biodrach niebieskiemi przepaskami i w niebieskich chustkach na głowie. Ludzie ci, jak gdyby z wody zrodzeni śmiało ślizgali się po krawędziach łodzi, przeskakiwali z jednej na drugą, lub przebiegali tam i napowrót po cienkich żerdziach, w przedziwny sposób utrzymując równowagę.
A dalej pokazał pan Ciliński Tadziowi świątynie chińskie.[1]
Był to przecudny budynek prawie cały z laki, ze złotemi literami nad głównem wejściem. Dach zrobiony z zielonej, żłobkowanej dachówki, a złocony pięknie na krawędziach, podgięty był w górę. Nad nim sterczał drugi, takiż sam dach z bokami jeszcze bardziej podgiętemi, a kształtem przypominający arkę Noego. Przed świątynią pełno było pięknych wazonów z porcelany chińskiej, różnobarwnej i cudnie polerowanej, zaś w wazonach rosły rzadkie, niewidziane kwiaty. Obu boków świątyni strzegły małe kapliczki trochę kształtem przypominające nasze kioski uliczne. Od strony podwórza, gdzie świątynia otoczona była murem, widać było pełzające po dachu prawie jak żywe rzeźby, przedstawiające przedziwne zębate smoki, jakieś okropne potwory i straszliwe węże.
Weszli później w dzielnicę chińską. Tadzio wiele słyszał o nieczystości i niechlujstwie Chińczyków, tu jednak niczego podobnego nie zastał. Szedł ulicami zabudowanemi po obu stronach wysokiemi, kolorowemi domami z licznemi werandami i balkonami. Gęsto zwisały z domów wielkie znaki cechowe, sporządzone przeważnie z papieru, a przypominające jak gdyby kolorowe żyrandole, obwieszone fantastycznemi pomponami. Tu i ówdzie znów sterczał z domu szyld — niby deska ustawiona pionowo i polakierowana na czarno, a na której złotemi i czerwonemi charakterami wypisane było niezawodnie nazwisko Iksa i to czem on handluje. W sklepach podobnych do werand, ale wciśniętych w głąb domu piętrzyły się olbrzymie stosy owoców, a także ogromne pęki białej, grubej i długiej jak ramię rzepy, niebieskich słodkich ziemniaków, rzodkwi, grzybów dziwnego kształtu, dalej zasuszonych po japońsku na kamień ryb złocistych oraz cukierków z grochu i innych tym podobnych wschodnich łakoci. Czasami można było spotkać dziewczynę niosącą na głowie kosz pełen zielonych liści, ubielonych niegaszonem wapnem. Był to betel, narkotyk wschodni, który ludzie tamtejsi żują bezustannie, spluwając po nim, czerwoną śliną. Brudu i niechlujstwa nie było. Pewne zaniedbanie jakie można było na ulicach zauważyć pochodziło niewątpliwie stąd, iż domy były gęsto zamieszkałe przez robotników, a po ulicach kręciło się mnóstwo ludzi a zwłaszcza dzieci, krzykliwych, lecz nie natarczywych.
Tak idąc powoli i rozmawiając doszli wreszcie do przepięknego parku.
— Jest to słynny ogród botaniczny w Singapoore. Słynny na cały świat i jak mówią, urządzony nawet lepiej aniżeli sławny ogród botaniczny na Jawie, opowiadał pan Ciliński Tadziowi. — Uczony może studjować w nim całą niezmiernie bogatą florę wysp archipelagu malajskiego. Są tu rośliny kształtów nieopisanych. Niektóre z nich wyglądają jakby były z lanego żelaza, są to ogromne, ciemno purpurowe krzaki, z liśćmi twardemi a obwiedzionemi szkarłatną obwódką. Inne znowu są tak delikatne, że wyobraź sobie, nawet w tym gorącym klimacie musi się je przecież hodować w cieplarni. Zato jednak masz tu wszystko czego dusza zapragnie. Począwszy od roślin klimatu indyjskiego a skończywszy na kwiatach dalekich wysp Polinezyjskich.
Mógł sobie opowiadać uczony profesor co chciał, ale Tadzio nie słuchał go. Prawie z otwartemi ustami przyglądał się przepięknemu szpalerowi palm, oplecionych u dołu powojem, a rozczapierzających szeroko swe kosmate gałęzie. Gdzie indziej znów rosły palmy, które widywał czasami w mieszkaniach zamożniejszych kolegów, ale o ileż większe i wspanialsze, o ileż śmielsze w swoim bujnym rozroście wyglądały nie jak palmy, lecz jak olbrzymie jakieś potworne paprocie. To znowu szli brzegiem wielkiego stawu, po którym pływały niby tace zielone wielkie, półmetrowej prawie średnicy liście lotosu. A tu i ówdzie widać też było białe kwiaty tej świętej, czczonej przez cały Wschód rośliny. Staw otoczony był gęstą, prawie nieprzeniknioną zielenią drzew, rosnących bujnie, a powiązanych ze sobą pnączami i lianami. Gdzie niegdzie jakieś drzewo obsypane było drobniutkiem, czerwonem kwieciem. Tu i ówdzie z gąszcza jak pióropusze jenerałów austrjackich wystawały jasno-zielone korony wysokich palm. Wyniośle pięły się w górę olbrzymie australijskie eukaliptusy, naogół jednak oko zachwycała zieleń wszystkich, rozmaitych odcieni, poczynając od delikatnego turkusu, a kończąc na mocnych i ciemnych tonach głębokiego szafiru. Była to jakby niesłychanie kunsztowna dekoracja, złożona z grup zieleni najrozmaiciej cieniowanej, a połączonej festonami i girlandami pnączy, które owijając się dokoła drzew opadały ku wodzie w fantastycznych skrętach, niby pełzające powoli węże.
Po przechadzce Tadzio zmęczony wracał ze swym przewodnikiem do hotelu, gdy naraz zatrzymał się przed niewielkim stosunkowo sklepem.
To co w nim ujrzał olśniło go tak, iż przez chwilę słowa wymówić nie mógł. Był to sklep jubilerski, zaś cała wystawa podobna była do olbrzymiego skarbca, w którym mieściły się istne stosy kosztownych kamieni, wyrobów ze srebra i złota, nożów drogocennych o cudnych damasceńskich klingach, przekunsztownie żyłkowanych, o rękojeściach wysadzanych jaspisem, turkusami i rubinami, zaś dalej kołysały się w powietrzu zrobione z cieniutkich, złotych kręconych nitek napierśniki dla tancerek i znów między kamieniami klejnoty kosztowne, pantofelki pięknych mahometanek z jedwabiu, brokatu, aksamitu różnobarwnego, wyszywane złotem, srebrem a niejednokrotnie wysadzane przedziwnie lśniącym kamieniem księżycowym.
— Jak można tyle skarbów zebrać za dwoma oknami! — zdumiał się Tadzio.
— Zapominasz mój chłopcze, że jest to właśnie w kraju, z którego pochodzą wszystkie cuda jubilerskiej i szlifierskiej sztuki. Tuż niedaleko na Cejlonie jest Colombo słynne z handlu kosztownemi tkaninami, branemi z Cejlonu lub z Indji. W tych krajach właśnie żyją i pracują najzręczniejsi złotnicy, których dzieła znacznie subtelniejsze od dzieł Benwenuta Celliniego zapełniają skarbce indyjskich maharadżów. Są tu wyroby złote, misternością i kształtem przypominające najrzadsze kwiaty. Są tu cacka z kości słoniowej nad któremi pracowały dwa lub trzy pokolenia najzdolniejszych i najcierpliwszych robotników. Są tu cudne jubilerskie wyroby z Nikko, arcydzieła z srebra, malowanego dosłownie złotem, którego płytki malutkie japońscy mistrze wpuszczają w przedmiot srebrny, kiedy on jeszcze jest gorący. A wiedząc dobrze jak złoto się w tym metalu rozpuszcza, od oka bez żadnego rysunku zdobią je w ten sposób w najrozmaitsze desenie. To jest kochaneczko Wschód, ziemia wielu dziwnych tajemnic, wielu zbytków i niezmierzonych bogactw i niesłychanych sztuk.
Bardzo był zmęczony Tadzio kiedy po obiedzie, dość późnym wieczorem kładł się spać w pokoju swego opiekuna. Wszystko wirowało mu w głowie. Widział swój Sanok i morze fosforyzujące, usiane jak gdyby cudnemi kamieniami z owego jubilerskiego składu. I widział rikszów, uganiających dookoła Sanoka i widział sampany malajskie i małych chłopców, którzy nurzali się i pluskali w głębinach morskich jak ryby.
— Cokolwiek bądź by było, ja z tym panem Cilińskim pojadę — mówił sobie usypiając. — Ten sztucer 11-strzałowy trzeba będzie koniecznie wypróbować.
Zaś pan Ciliński nie kładł się, ale usiadłszy przy stole czytał. Zaś ktoby go był uważnie obserwował spostrzegłby, iż poczciwy uczony zupełnie nie patrzył na kartki książki, ale pilnie zerkał na ścianę, gdzie zbierało się coraz więcej najrozmaitszego robactwa. A kiedy już posiedzenie było kompletne, wtedy pan Ciliński nieznacznym, prawie kocim ruchem sięgał po siatkę i jednym zamachem zgarnął do niej ze ściany prawie połowę zgromadzenia.
A potem usiadł za stołem, wziął lupę i zaczął badać zdobyte tym sposobem ciekawe i nieznane okazy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Z dalszej treści można wnosić, że chodziło raczej o jedną świątynię, a jeżeli tak, to mamy do czynienia z błędem w druku.