Przejdź do zawartości

W ogniu/Dzień szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Rozdział Dzień szósty
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ SZÓSTY.

— Komunikat urzędowy! bardzo ciekawy! Stan wojenny w szerokiej Polsce!
Roznosiciel gazet wszedł do kawiarni hotelu Bristol z pliką dodatków nadzwyczajnych i zbierał skrzętnie drobne pieniądze, ciesząc się z popłatności najświeższej nowiny.
W kawiarni wiedzieli już wszyscy o fakcie, radziby tylko z elaboratu urzędowego dowiedzieć się o uzasadnieniu.
Jakiś młodzieniec, mistrz gry bilardowej, który porzucił od paru tygodni to zajęcie dla polityki, dowodził w gronie kolegów:
— To jest tylko tak puszczone, żeby nas wypróbować, czy nie chcemy się odłączyć. Ale zaraz to cofną i ogłoszą autonomię.
— Chyba depesza biura Bathona? — powątpiewał ktoś inny, zaglądając do druku.
— Nie. Porządna ajencya.
Jakiś stary jegomość zbliżył się do grona młodych.
— Ja wam mówię, panowie — wierzcie staremu — hydra biurokratyczna tak łatwo chleba swego się nie wyrzeknie, z rąk nas nie puści.
— Nie te czasy, panie — odrzekł z wyższością bilardzista. — Pan się nie liczy z duchem czasu.
— Ej, panie — duch jest w nas, ale siła tymczasem w ich ręku. A dla nich duch czasu, dobro ogółu — to tyle, co poezya. Ja ich znam, panowie: sam służyłem.
Słuchacze jednomyślnie wyrazili wzrokiem i ruchem nieufność. Stary się uśmiechnął:
— Nie bójcie się. Służyłem w biurze adresowem, ale i stamtąd mnie wypchnęli. Najprzód nie dawali awansu, a potem i miejsce skasowali. Aż jakiś dymisyonowany wachmistrz, który był dotychczas kredencarzem u naczelnika...
Tym razem odwrócono się na dobre od starego jegomości. Nie miejsce i nie pora na utyskiwania prywatne. Powrócono do ogólnych konsyderacyi politycznych.
Mówił teraz reporter dziennika, osoba w kawiarni zupełnie »miarodajna«:
— Komunikat przyszedł najprzód do naszej redakcyi. Myśmy go pierwsi ogłosili, a to są tylko przedruki z naszego tekstu. Żądajcie panowie naszego dodatku.
Ktoś inny zaś bardziej się zagłębiał w istotę rzeczy:
— Żeśmy sobie trochę pośpiewali, żeśmy bohatersko uniknęli pogromu naszych Żydów...
— Naszych, czy nie naszych, żadnych Żydów nie biliśmy — przerwał ktoś inny w imię prawdy historycznej.
— Oj, panowie — odezwał się człek mizerny, z wysoko podniesionemi brwiami — »czarnej sotni« u nas tylko patrzeć. Ja mieszkam w dzielnicy ludowej...
— Czarna sotnia u nas?! Śmiej się pan z tego. U nas jej nigdy nie będzie. Za to mamy swój czarny milion.

Drobne zbieram słowa, drobnych słucham ludzi, bo wybór narodu podążył na Wschód: jedni w deputacyi do Petersburga, a między-nimi i pan Apolinary Budzisz; drudzy na walne obrady »ziemców« do Moskwy. Uczyniło się pusto i tęskno w Warszawie, ściśniętej nadto przez stan wojenny i zimę. Pozostaliśmy między szarym tłumem prawyborców...
...Co ten tam kawiarniany polityk powiedział? Czarny milion?? Ciągnie wszędzie przez ulice śródmieścia, siedzi po zbiedniałych sklepach ten ośmieszony i wyklęty »burżuj«, taki cierpliwy, taki czujny na dobro publiczne, taki sforny w manifestacyach uczuć zbiorowych, tak łatwo przyswajający sobie kulturę; dobroduszny i pojętny, serdeczny i rozsądny, a solidarny z każdym porywem do światła i wolności.
Co ten tam prawił o »czarnym milionie«? Snuje się koło zamkniętych fabryk i warsztatów rój ponury, z oczyma płonącemi gniewem i pożądaniem, z rękoma groźnie leniwemi. Usłuchał głośnych mówców i poszedł pod ich komendę. Czeka na spełnienie ich obietnic i szuka w jadowitych drukach wieści, rychło przyjdzie czas chleba dla wszystkich. Czeka jeszcze i szumi zapalona głowa, ale czekać nie chce skurczony, pusty brzuch.
— Ej ty, coś obiecywał, złodzieju! Kiedy przyjdzie dzień ośmiogodzinny? Kiedy będziemy jedli do syta?
— Przyszedłby dawno, gdyby nie te łotry fabrykanty, gdyby nie szuje narodowcy. Śmierć zdrajcom ludu!
— Śmierć! To nie czarny, to głodny milion.
Żebrzą po ulicach nie tak, jak za dawnych czasów. Nie »litościwa osobo«, »jaśnie panie złociuchny!« — Do lepiej ubranego przechodnia zbliża się szorstko drab sążnisty, z nakrytą głową i melduje się głosem nie cierpiącym odmowy: »Robotnik bez pracy«. — Pracowałeś ty nocami na Powiślu — myśli zaczepiony przechodzień i sięga do kieszeni, zwłaszcza, gdy pusto na ulicy. — Tu przychodzi pięciu po składkę na cele partyjne do mieszkania samotnego kapitalisty. Tam już bez wyrażenia celu odzierają sklepy z towaru i gotówki. Z dniem każdym przybiera ta powódź »rewolucyi«. Rabują kasy rządowe i publiczne — to pewno na cele partyjne?? Ale już grabią poprostu, zabijają bez namysłu i wyboru; zbójcy panoszą się w jasny dzień po Warszawie i prowincyi, urągając policyi, a nakoniec i komitetom socyalistycznym.
Strwożony obywatel kraju nie dopatrzył odrazu, z kogo się składa, pod czyim działa przewodem ta »partya bojowa«. Ale kto wyjrzał z zamczystego ukrycia, ujrzał w haniebnych szajkach zbrodniarzy recydywistów, wypuszczonych z więzień, zamiast przestępców politycznych, ujrzał nie dorostków, którzy porzucili szkoły, ujrzał także w liczbie zdumiewającej czarne głowy i szaty nowych Machabeuszów, walczących za prawa... Ludu. Ci ostatni byli przy każdej śmiałej robocie, przy każdym napadzie na cudze mienie; do każdego okrzyku bojowego za przewrotem i nienawistnego przeciw narodowi mieszał się ich charkot spieniony. Krewni zaś ich i plemieńcy zgarniali grosz według zakonu swego, nie puszczając nic z garści na ogólne sprawy krajowe, mając zawsze na myśli swoje własne cele partyjne. Mędrcy zaś i kapłani Izraela wzruszali ramionami, nie rozumiejąc wypadków. I stało się, że paru z ich starszyzny podniosło głos za dobrem ogółu tej ziemi mieszkańców. Ale znając i widząc ich milion, paru mężom naród nie ufał, plemieńcy zaś ich się wyparli.
Tak — mamy swój czarny milion. Dobrze mówił ten pan z kawiarni.
Henryk Demel mieszkał przy ulicy Twardej, w brudno-żółtym budynku, który choć nie mógł pochodzić z wcześniejszej epoki, niż druga połowa XIX wieku, wydawał się już pomnikiem zamierzchłym. Dom ten, w stylu berlińsko-hebrajskim, należy i dzisiaj do spadkobierców Nuchima Lichtenbauma. Na trzeciem piętrze w podwórzu Demel zajmuje pokój przy korytarzu, cuchnącym od umieszczonego w pobliżu starodawnego zlewu. W pokoju przyległym mieszka towarzyszka Ola. Pokój męski jest pracownią, mocno zadymioną, z wielkim piecem kuchennym pod okapem, zawsze zimnym i widocznie przeznaczonym na skład różnych cięższych i lżejszych przedmiotów niecenzuralnych. Umeblowanie zaledwie odpowiada najpierwotniejszym potrzebom. Przeciwnie — sąsiedni pokój kobiecy posiada firanki i parawan haftowany, meble proste, ale czyste, i pachnie nawet przyjemnie. Ten pokój bywa bawialnią, jadalnią, i czasem nawet salą obrad.
Usłyszawszy umówione pukanie w ścianę, Ola pobiegła do drzwi zamkniętych. Zapukano ponownie do drzwi, zazgrzytał klucz w zamku i wszedł Demel.
— Leć do drukarni, Ola. To osobno, w jedną kolumnę, na 30 tysięcy egzemplarzy, a to do numeru na front. Nie pomieszasz?
Demel oddał dwa drobne rękopisy. Ola obejrzała je uważnie i schowała jeden w stanik, drugi w rękaw. Za chwilę miała już biret na głowie, strzeliła okiem do zwierciadła i wyszła. Demel zaś drzwi zamknął na klucz i rzucił się na kanapę, zwinąwszy sobie pod głowę jakieś okrycie towarzyszki, bez ceremonii. Twarz młodą miał już pooraną zmarszczkami, zwłaszcza nizkie czoło ruchliwe pod rudą, krótką czupryną. Choć oczy zamknął, czoło nie przestało kurczyć się, a cała postać, zanim się uległa, szukała długo wygodnego spokoju w niecierpliwych podskokach. Zaledwie zdawał się zapadać w drzemkę, gdy pukanie do drzwi porwało go jednym susem z kanapy. Sygnał znajomy — wracała Ola. Widocznie drukarnia była w pobliżu.
— Oddałaś?
— Oddałam w samej zecerni.
— A komu?
— Berkowiczowi.
— Lepiej było oddać Piętakowi... Wszystko jedno — i ten towarzysz i tamten. A nie dowiedziałaś się, dlaczego Berkowicz przez trzy dni nie przychodził?
— Gadał, że miał zatarg z narodowcami.
— Jaki zatarg?
— W fabryce Baryczki. Podobno go nawet poturbowali.
— Właśnie ogłosiłem bojkot fabryki Baryczki.
— A to stara, porządna firma — odezwała się Ola głosem miększym.
— To niech się solidaryzuje! — odfuknął Demel. — Niech mu tylko do głowy nie strzeli zamknąć budę, bo będzie źle!
— A Leichtfeder i Sobirajer zamknęli?
— Udowodnili rachunkami bankructwo. Wytłómaczyli się przed nami osobiście.
Demel położył się znowu na kanapie i przymknął oczy. Ale po chwili znowu zapytał Oli:
— Czy wzięli zaraz do składania?
— Wezmą dopiero. Składają we dwóch artykuł o szpiclach narodowych.
— Trzebaby raz jeszcze przekonać ustnie dozorcę warsztatów u Baryczki.
— A kto pójdzie?
— Poszedłbym, ale nie spałem całą noc. Jestem miękki. Niech idzie Szmul Krótki. Albo lepiej Piętak. Zaraz im powiem.
Demel już się wybierał, ale wstrzymała go towarzyszka.
— Poczekaj. Ja spałam w nocy, ja pobiegnę. Obu widziałam przed chwilą.
Znowu zniknęła Ola i drzwi zamknięto, jakby przechowywano skarby w tem ubogiem mieszkaniu. Po dziesięciu minutach powróciła.
— Szmul powiedział, że sam nie pójdzie, tylko w kupie, bo słyszał, że wojsko jest przy fabryce. Szmul mówi, że ma dosyć jednej kuli w ramieniu...
— Co za kula? kontuzya... A Piętak?
— Piętak robi korektę, bo jeden, który umie. Ale pójdzie, jeżeli każesz.
Demel zerwał się z kanapy i przeciągnął ramiona:
— A no, to ja sam pójdę.
Ola przypadła do niego z błyszczącemi oczyma:
— Ze mną... prawda?
Młodzieniec popatrzył bez rozrzewnienia, ale głęboko w oczy towarzyszki:
— Chodź. — Ubierz się, jak przedwczoraj.
W strojach zaszły zmiany. Ola wzięła chustę na głowę i garnek owinięty szmatą, niby żona robotnika, przychodząca z posiłkiem do męża. Demel poszedł do swego pokoju, włożył czapkę na głowę i obuł buty z cholewami. W cholewę wsunął ciężki jakiś przedmiot. Po starannem zamknięciu drzwi spotkali się oboje na korytarzu.
Przypatryw ano im się ciekawie na schodach i na podwórzu, ale gdy wyszli na ulicę, nie odbijali już od szarego tłumu przechodniów. Jakiś robotnik z żoną dąży do fabryki lub z fabryki na posiłek. Tylko poszukiwacz błysków duszy w oczach i ruchach ludzkich, artysta lub ajent policyi tajnej mógł dostrzedz w śpieszącej parze zapał i niepokój, zawieruchę idei w gorących, młodych mózgach.
Szli milcząc przez ponure, nie całkiem zabudowane ulice, migając, jak cienie gęstsze, na brudnej szarzyźnie parkanów. Naraz zatrzymała się Ola i rozejrzała się po tonącej we mgle dzielnicy miasta:
— Czy dobrze idziemy?
— Jakto? — nie zrozumiał Demel. — Czy tędy droga? Wiesz przecie. Na prawo zaraz rogatka, a tam i fabryka Baryczki.
— Prawda...
— A dlaczego pytasz?
— Nic... Tak mi strzeliło do głowy, czy do brze idziemy...
Demel spojrzał przenikliwie na towarzyszkę:
— Ola! Jeżeli ci słabo, to ruszaj do domu.
Ola rzuciła nerwowo ramionami:
— Mnie słabo?! Toś zgadł dopiero!
— W chwili działania nie wolno wątpić o sprawie.
— Wierzę w ciebie — rzekła gorąco dziewczyna.
— To nie zawracaj głowy...
Zbliżali się do fabryki, a na zamglonym dużym froncie gmachu ujrzeli najprzód dwie sztywne postacie, nieruchome, jak rzeźby, ale nie dla ozdoby tam postawione.
— Strzegą wejścia — szepnął Demel, zatrzymując się.
— Co robisz, Henryk?!... idźmy prosto do drzwi, bo się domyślą.
— Racya.
I skierowali się miernym krokiem między dwóch żołnierzy, stojących przy drzwiach na warcie.
Gdy już dochodzili, oba szynele poruszyły się niby automatycznie, zagradzając drogę.
— Stoj!
Ola skurczyła się i owinęła chustą jak kobieta zziębnięta, ale zalotnie spojrzała ku żołnierzom.
— Co to stoj, kiedy zimno. Już i tak spóźniłam się.
Młody żołnierz otaksował spojrzeniem kobietę, nie znalazł w niej nic podejrzanego, owszem uśmiechnął się niedbale:
— Nu prachadi.
Ale dużo mniej podobała mu się twarz Demla.
— A tiebie szto?
— Idę do fabryki — odrzedł szorstko Demel.
— Posmotrim kniżku — odrzekł żołnierz, ujm ując mocno przychodnia za ramię.
Demel szarpnął się. W tej chwili ujęto go z obu stron i dano sygnał, na który zbliżył się stojący niedaleko rewirowy policyant.
— Pokazać legitymacyę.
— Nie mam żadnej. Gdzieby do fabryki codzień nosić?
— To my odprowadzim do domu i poszukamy.
— Jakiem prawem?
Policyant tymczasem obrzucił badawczym wzrokiem przybywającego i nabrał przekonania, że nie jest robotnikiem, tylko przebranym agitatorem.
— Bieritie jewo! — rzekł bez wahania do żołnierzy.
Demel aż zachwiał się od targnięcia silnych dłoni.
Wtedy Ola, która już była przeszła przez cenzurę i udawała dotychczas bezmyślną wesołość, wyprostowała się, zrzucając chustę z głowy:
— Nie wolno go szarpać! słyszycie?!
Policyant spojrzał na zdemaskowaną towarzyszkę z jakąś lubością fachową, pokrewną z rozrzewnieniem artystycznem, i rozpłynął się w słodkich wyrazach:
— Ach, ładna pani! to może brat, albo kuzynek, albo i mąż z lewej rączki? Nie bójcie się, my jego ze wszystkimi honorami. A zresztą proszę łaskawie razem.
Ola spuściła powieki, pobladła i poszła milcząc za towarzyszem.
Biedny Demel z towarzyszką! Czy wyjrzy kiedy na światło dzienne i zobaczy dalszy rozwój polskiego socyalizmu? Czy przekona się, jak i dla kogo walczył?
My śmiejmy się w dalszym ciągu.. Trochę młodego zapału, zamkniętego w zgniłych murach, przerobi się na żółć mściwą, lub stanie się nawozem pod zboża przyszłości?... Siła rwąca, zamiast się uświadomić i połączyć z rzeką sił dobroczynnych, zetrze się na pianę, grunt rodzinny porozrywa i oplwa? Cóż z tego? Fala dziejów nad tym drobiazgiem przepłynie. Tymczasem pozostali przy polskim sccyalizmie Szmul Krótki, Berkowicz, Leichtfeder, Sobirajer... pozostał cały nasz czarny milion. On potrafi wielką teoryę zastosować do pożądanych reform: do obalenia przesądów nacyonalistycznych i religijnych, a wreszcie do żydowskiej autonomii.
Ale nam, którzy odmienne mamy na przyszłość poglądy i zamiary, niech będzie wolno nie błogo sławić robotom tych działaczy na ziemi naszej i żałować Demla, że się z nimi zadał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.