Przejdź do zawartości

Więzień Czyllonu (Byron, tł. Morawski, 1895)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Więzień Czyllonu
Pochodzenie Poemata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1895
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Dzierżykraj Morawski
Tytuł orygin. The Prisoner of Chillon
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WIĘZIEŃ CZYLLONU,
w przekładzie
Frańciszka D. Morawskiego.


I.

Włos mój osiwiał — lecz nie wiek zgrzybiały;
Ni ten grom nagłéj trwogi, przerażenia,
Co przez noc jednę ludzi w starców zmienia,[1]
Taką mu białość nadały.
Schylony — lecz nie prace, znoje,
Podła to gnuśność zgięła postać moję,
Strasznym był los mój — dźwigałem kajdany,
Zostałem z ziemi, powietrza wygnany,
W czarną wtrącony otchłanią!
Lecz, że to było w wiary méj obronie,
Chętniem do więzów moje podał dłonie,
Byłbym nawet umarł za nią.
Ojciec za wiary téj cnotliwy opór
Poddał swą głowę pod katowski topór,
A jak wspólników téj tak świętéj winy,
Wszystkie do więzień powtrącano syny.
Z siedmiu nas — jeden zostałem na świecie,
Ojciec był w leciech, bracia w wieku kwiecie;
Wszyscy tém w zgonie, czém i w życiu byli,
Wrogów się swoich wściekłością chlubili.
Jeden w płomieniach — dwóch na polu sławy
Krew swą przelało dla téj świętéj sprawy,
Mężnie jak ojciec za Boga umarli,
Którego nasi kaci się wyparli,
Trzech nas wrzucono w loch czarny, straszliwy,
Z których sam jeden pozostałem żywy.

II.

Straszne są głębie Czyllonu więzienia,[2]
Siedm kolumn czarne wspiera ich sklepienia;
Gockich tych słupów grube, śniade mury
Smutnie oświeca jakiś brzask ponury;
Ciągle tam bowiem przez szczelinę ściany
Wsuwa się słońca promyk zabłąkany,
Promyk ten jakieś zmarłe światło ciska
Na owe masy jaskini sromotnéj,
I jakby drżący meteor bagniska
Snuje się, czołga po ziemi wilgotnéj.
W każdą tam z kolumn jest pierścień wpuszczony,
W każdym pierścieniu łańcuch zawieszony;
Żrący ten kruszec, jakby rak się wtacza,
I takie ślady na ciele wytłacza,
Że póty na niém zostaną niezmienne,
Póki mi świecić będzie światło dzienne,
Tak nowe dla mnie, a tak przykre oku,
Już odwykłemu od słońca widoku,
Ileżkroć weszło przez te długie lata?
Nie wiem — gdyż odtąd już liczyć przestałem,
Odtąd — gdym stracił ostatniego brata,
I sam nad trupem jego żywy stałem

III.

Do trzech nas słupów przykuto sromotnie,
Byliśmy razem — a każdy samotnie.
Żaden z nas nie mógł naprzód ruszyć krokiem,
Ni bratnich twarzy cieszyć się widokiem,
Martwy blask bowiem, co je opromieniał,
W jakieś je dziwne, obce twarze zmieniał;
Tak będąc razem — przecież rozłączeni
W oddzielnych więzach, lecz męką spojeni,
Tęśmy przynajmniéj jeszcze ulgę mieli,
Żeśmy się wzajem mówiących słyszeli,
I choć w tym słońca i powietrza głodzie
Jeszcześmy mogli ku wspólnéj osłodzie
Jakąś nadziei nowéj roić marę,
Jakieś legendy opowiadać stare,

Lub o rycerzach dawnych śpiewać sobie,
Lecz i to w krótkiéj obmierzło nam dobie.
Głos się nasz zmienił w jakiś ton grobowy,
Głuchy i ciężki jak echo więzienia;
Zgasła już była z dźwięku naszéj mowy
Pełność i wolność dawniejszego brzmienia;
Zmiana ta może urojeniem była,
Przecież srogością prawdy mię dręczyła.

IV.

Najstarszym będąc między braćmi memi,
W każdéj smutniejszéj cieszyłem ich chwili;
Z tkliwą ja troską czuwałem nad niemi,
Ale i oni toż samo czynili.
Ostatni — oczu błękitnych młodzieniec
I stąd najdroższy ojca ulubieniec,
Że wdziękiem wzroku podobny był matce;
On to najbardziéj serce mi rozdzierał,
Bo któżby nie był z żałości umierał,
Taką ptaszynę w takiéj widząc klatce!
Pięknym był jak dzień w całym swym uroku,
Gdy dzień tak piękny memu bywał oku,
Jak orlikowi, który w niebo wzlata:
Pięknym był jak dzień polarnego lata,
Tam gdzie ta pora w całym swym przebiegu
Nie zna wieczoru — pora ciągło-dzienna,
Tak świetno-długa, słoneczna — bezsenna,
Dzieci światłości strojne szatą śniegu!
Tak miłym, czystym jaśniał on promieniem,
Nigdy wesołéj myśli nie zamraczał,
Nad cudzém tylko płakał on cierpieniem,
I wówczas całe zdroje łez wytaczał,
Zwłaszcza gdy nie mógł dary wesprzéć swemi
Tak mu nieznośnych tylu nędz téj ziemi.

V.

Drugi był równie czuły i szlachetny,
Lecz bardziéj męskich — wojennych przymiotów,
A taką siłą i odwagą świetny,
Że z całym światem byłby walczyć gotów.

Byłby on chętnie zginął z mieczem w ręku,
Lecz téj powolnéj nie mógł znieść katuszy,
Więdniał na odgłos kajdan swoich szczęku,
I coraz bardziéj upadał na duszy.
Nie mniéj i moja słabła już wytrwałość,
Zawszem go przecież w nową zbroił stałość,
By z tylu drogich, rodzinnych pamiątek
Ocalić jeszcze ten tak święty szczątek.
Szczęściem dlań niegdyś były w górach łowy,
Życiem, rozkoszą — gonić wilka, łanią,
Czyllon dla niego był piekieł otchłanią,
A z wszystkich nieszczęść najsroższém — okowy.

VI.

Przy samym murze Czyllonu leżąca
Woda Lemanu, w głębi stóp tysiąca,[3]
Ściera się, tłucze masy ogromnemi,
I śnieżno-biały gmach okrąża niemi!
W podwójném muru i wody więzieniu,
Jak w żywym grobie leży tam skazany,
A nad nim w górze po drżącém sklepieniu
Groźne jeziora toczą się bałwany:
Dzień i noc z głuchym warząc się łoskotem,
Z strasznym nad nami rozbijały grzmotem,
A kiedy nieraz szturmujące w chmurę
Wyły pod niebem wichry rozhukane,
Czułem, jak bałwan podrzucony w górę,
Zimną przez kratę na mnie ciskał pianę.
Trzęsła się skała, silnym bita wałem,
Czułem jéj drżenie — sam przecież nie drżałem;
Za szczęście bowiem byłbym śmierć poczytał
I jak wybawcę mego z łzami witał.

VII.

Brat mój, jak rzekłem, z tęsknoty usychał,
Słabła nakoniec duszy jego siła;
Wszelką on żywność od siebie odpychał,
Lecz nie dlatego, że zbyt grubą była;

Twarde, łowieckie, lubiący wyprawy,
Zdawna do wszelkiéj przywykliśmy strawy.
Na miejscu mleka z kóz alpejskich doju
Zgniłąśmy wodę mieli do napoju;
Chleb zaś był takim, jak go z lat tysiąca
Ciągle oblewa więźniów łza gorąca,
Odtąd gdy człowiek pierwsze ukuł pęta,
Bliźnich jak dzikie powięził zwierzęta.
Lecz nie to serce jego truło skrycie,
Nie to mu z ciała wytrawiało życie,
Taką mu bowiem nieba duszę wlały,
Że i w książęcych byłby usechł murach,
Gdyby z nich nie mógł wybiegać na skały
Błąkać się wolny i oddychać w górach.
Lecz na cóż straszne odwlekać wyznanie?
Umarł, niestety! — a jam nie był w stanie
Bladéj, schylonéj podeprzeć mu skroni,
Ani stygnącéj jego ścisnąć dłoni.
Próżnom wściekłością rozpaczy miotany
Rzucał się naprzód — szarpał, gryzł kajdany.
Umarł! — i przyszli — i zdjęli okowy
I wykopali dół ciemny, grobowy,
W lochu naszego martwéj — zimnéj ziemi!
Prosiłem — z łzami błagałem rzewnemi,
Aby gdzieś indziéj złożyli to ciało,
W miejscu, któreby słońce oświecało.
Dziwne marzenie! zbyt śmieszne i małe!
Ale nie mogłem wyobrazić sobie,
By wolne serce, nawet już zmartwiałe,
Miało bez cierpień w takim leżeć grobie.
Mogłem był milczéć, bo cóż mi odrzekli?
Zimno się śmiali — i w dół go zawlekli.
Znikał z mych oczu ziemią pokrywany,
Ziemią beztrawną okropnéj pieczary,
Próżne mu na grób zwieszono kajdany,
Właściwy pomnik podobnéj ofiary!

VIII.

Lecz i ów kwiatek, tak wdzięczny, nadobny,
I już tak drogi w pierwszy życia ranek,
On, matce naszéj tak mile podobny,
Braci i całéj rodziny kochanek;

On, ojca swego najdroższe marzenie,
I dla któregom jeszcze żyć zażądał,
Na to, bym jego łagodził cierpienie,
A kiedyś — może — wolnym go oglądał;
On, co tak silny, czy wiarą natchnięty,
Tak długo znosił srogość swojéj doli;
I on nakoniec, jakby kwiat podcięty
Więdniał, usychał i ginął powoli.
Ach! jakąkolwiek kto śmiercią umiera,
Strasznie jest patrzéć, jak z ludzkiego ciała
Zwolna, boleśnie dusza się wydziera;
Widziałem, jak się razem ze krwią lała,
Widziałem, jak się mocując z bałwanem
W szale rozpaczy, walczyła z orkanem,
Widziałem zbrodnię na łożu śmiertelném,
Jak bladła, drżała przed widmem piekielném;
Straszne to śmierci — ta zaś cicha, rzewna,
Lecz tak powolna — i tak smutnie-pewna.
Więdniał tak lubą łagodnością tchnący,
Tak mile smutny, tak cicho gasnący,
Bez łzy, a przecież tak czuły i tkliwy
I o mój tylko przyszły los troskliwy.
Kwiat mu się życia na licach rozwijał,
Jakim się zwykle młoda czerstwość wdzięczy,
Szyderstwo śmierci! — tak on gasł i mijał,
Jak nikły promień bledniejącéj tęczy;
Oko tak dziwnym blaskiem mu jaśniało,
Ze i więzienie widniejszém się zdało:
Ą przeciéż żaden żal, ni jęk bolesny,
Żadne szemranie na ten zgon przedwczesny.
Wspominał przeszłość, nadzieją pocieszał,
Lecz na to tylko, by ją we mnie wskrzeszał;
Milczałem bowiem, myśląc o mym losie,
O tym ostatnim i najsroższym ciosie!
I wkrótce zaczął tłumić swe westchnienia
Ostatnie schnącéj piersi wysilenia,
I oddech jego coraz rzadszym bywał,
I coraz ciszéj, ciszéj się odzywał;
Wytężam ucho — ale nadaremnie,
Wołam na niego — przestrach dziczał we mnie.
Zdawnam ja, zdawna śmierć jego przezierał,
Lecz znieść nie mogłem, aby już umierał.

Krzyczę — i słuchem w straszną sięgam ciszę...
I zdaje mi się, że głos jego słyszę;
Jednym mym rzutem więzy się rozdarły,
Biegnę ku niemu, przybiegam — umarły!
Sam więc zostałem — sam w tym lochu żyłem,
Sam to powietrze stęchłe, strute piłem.
Drogie, najdroższe ogniwo żyjące,
Co mi zostało jeszcze ostatecznie
Wiążące z ludźmi, z wiecznością dzielące,
W téj strasznéj chwili zerwało się wiecznie.
Stałem pomiędzy braćmi umarłemi,
Jeden pod ziemią — a drugi na ziemi.
Wziąłem go za dłoń — w lód się obróciła,
Niestety! moja równie zimną była.
Wpadłem w stan jakiś martwości i wrycia,
Czucie mi tylko pozostało życia,
Wściekłe uczucie, które w sercach ludzi
Strat ich, już wiecznych, straszna pewność budzi.
Chciałem umierać, a nie mogłem przecie,
Nie wiem dlaczego, gdyż wszystko już w świecie,
Wszystkom utracił — lecz wiara została
I ta na życie targać się nie dała.

IX.

Nie jestem w stanie i nigdy nie byłem,
Określić, co się wówczas działo ze mną;
Uczucie światła, powietrza straciłem,
Ciemność mi nawet niedość była ciemną,
Z zamarłém sercem martwy jak słup stałem,
Bez czucia — myśli — kamień wśród kamieni:
Tyle ja tylko o sobie wiedziałem,
Jak skała, co się chmurą mgły ocieni.
Wszystko tak było ciemne — martwe — śniade,
Ni to blask dzienny — ni nocna pomroka,
Ni nawet lochu mego światło blade
Tak nienawistne dla więzionych oka;
Lecz jakaś przestrzeń wymarłéj pustości,
Jakaś zastałość — jakaś wrytość w czczości,
Jakiś świat bez gwiazd — ziemi — czasu — zmiany,
Bez cnót — bez zbrodni — świat ciszą zalany,

Tchnienie zastygłe, które już nie żyło,
A przecież jeszcze i śmiercią nie było,
Jakieś stężałéj gnuśności przestworze,
Nieme — bezkresne — i umarłe morze.

X.

Naglem się z mego snu myśli przecucił;
Ptaszek wśród mego zaśpiewał więzienia,
I znowu ucichł i znowu zanucił
Słodkie, czarowne wywodzący pienia.
Podniosłem oczy i mile zdumiony
Wzrok mój na wszystkie rozsyłałem strony,
I tak te lube uniosły mię dźwięki,
Że nawet mojéj zapomniałem męki.
Lecz zmysły moje, wracając stopniowo,
W zwykłą się sferę ściągnęły na nowo,
I znów widziałem, jak loch mój ponury
Zwolna czarnemi zamykał mię mury,
I znów się światło błędnego promienia
Snuło — czołgało po ziemi więzienia.
Ptak się ten wsunął przez szczelinę muru,
I siadł nad brzegiem téj strasznéj głębiny,
Miał on skrzydełka ślicznego lazuru,
A mniéj był trwożnym od leśnéj ptaszyny,
Tysiąc on uczuć w swém pieniu wylewał,
I jak się zdało wszystkie dla mnie śpiewał;
Nigdym nie widział ptaszyny podobnéj,
Nigdy nie ujrzę tak wdzięcznéj, nadobnéj.
Zdala się smucić po jakiéjś utracie,
Przeciéż spokojniéj niźli ja po bracie.
Przyszła mnie kochać, kiedy już nie było
Żadnego serca, coby dla mnie biło.
Śpiew jéj tak mile do duszy się wciskał,
Żem przez nią myśli i czucie odzyskał.
Przybyłaż ona z lasów, gór, lub pola,
Czy téż z swéj klatki w moję otchłań ciemną?
Uroczy ptaszku, znając, co niewola,
Nie byłbym żądał, byś się więził ze mną.
I myśl mi przyszła — że w tym wdzięcznym stroju
Przybył on z krain wiecznego pokoju...
Grzeszném zapewne było to dumanie,
Jam się rozpłakał i uśmiechnął na nie,

Myśląc, że może dusza mego brata
Przyszła z tamtego odwiedzić mię świata,
Kiedy wtém skrzydły zerwał się płochemi,
A ja poznałem, że był ptakiem — ziemi!
Brat-by mię nie był tak srodze zasmucił,
Ni tak podwójnie samotnego rzucił.
Byłem samotny — jakby trup na marach,
Samotny — jak ta chmurka drobna, sina,
Co się tam błąka tak sama — jedyna
Po niezmierzonych błękitu obszarach.
Jedyna zmarszczka na czystym lazurze,
Powiewna plamka na świetném sklepieniu,
Co Bóg wie, po co czerni się tam w górze,
Gdy ziemia w kwiatach, a niebo w promieniu.

XI.

Doznałem wreszcie w losie moim zmiany.
Wzruszył dozorców stan mój opłakany.
Nie wiem dlaczego, gdyż od lat tak długich
Przywykli patrzéć na nieszczęścia drugich.
Pozostał, jak był, łańcuch mój skruszony,
I tak mi wolność nadano chodzenia;
Z jednéj do drugiéj przebiegałem strony,
I wzdłuż i w poprzek całego więzienia;
Gdzie tylko było stąpnąć mi podobna,
Wszystkom to schodził — każdy słup okrążył,
I wszystkie razem i każdy z osobna,
I znów się zwracał i na nowo dążył;
Strzegąc się tylko, abym stopy memi
Grobowéj braci nie nadepnął ziemi;
Na tę myśl bowiem tak okropną, srogą,
Że stopa moja groby ich bezcześci,
Ciężki się we mnie oddech ścinał trwogą,
Serce drętwiało — pękało z boleści.

XII.

Wybiłem wschody długiém w murze kuciem,
Ale nie na to, bym uciekał niemi;
Gdyż kto mnie tylko ludzkiém kochał czuciem,
Zdawna już, zdawna w zimnéj więdniał ziemi.

Cały ten okrąg — cały przestwór świata,
Szerszémby tylko dla mnie był więzieniem;
Nie miałem ojca — dziecięcia — ni brata,
Nikogo, coby mojém czuł cierpieniem.
(I szczerze wyznam, śmierć mnie ich cieszyła,
Gdyż ich męczarnia dla mnie piekłem była);
Lecz chciałem po tym wdzierając się murze
Z za kraty okna wykutego w górze
Raz jeszcze Alp mych cieszyć się widokiem,
Rzewném — miłośném na nich spocząć okiem.

XIII.

Spojrzałem na nie — i te same były,
Ja się zmieniłem, one nie zmieniły.
Wieńczył je zawsze ów śnieg lat tysiąca,
U stóp ich fale lśniły się Lemanu,
I zawsze sina i bystro lecąca
Szumnie się woda zlewała Rodanu.
Słyszałem w górach huczące potoki
Po pniakach krzewin, po łomach opoki,
Widziałem zdala miasta mur białawy,
I z bielszym żaglem pływające nawy;
Widziałem i tę wysepkę nadobną[4]
Tak wdzięczną, miłą dla mego spojrzenia,
Co mi się wówczas zdawała tak drobną,
Mało co większą od mego więzienia.
Wyspa ta była uroczéj zieleni,
Jedną — jedyną w wielkiéj wód przestrzeni,
Trzema się drzewy wieńczyła wzniosłemi,
I z gór płynący wiatr powiewał niemi;
Biły ją wody, a tysiączne kwiaty
Stroiły wdziękiem różnobarwnéj szaty.
Widziałem rybki igrające w wodzie,
W całéj wolności i szczęścia swobodzie.
Orzeł wysokim lotem w chmurach ginął,
Nigdy on może tak szybko nie płynął,
Jak mnie się wówczas z po za kraty zdało,
I oko moje łzami się zalało.
Osłabłem z tylu wolności widoków
I prawie moich żałowałem oków:
A gdy znów zszedłem, ciemność mi więzienia
Spadła na duszę, jak ciężar kamienia.

Zdało się, jakbym do życia wróciwszy,
Nagle i wiecznie zapadł w grób straszliwszy;
Przecież wzrok tylu znużony przedmioty,
Wśród takiéj tylko mógł spocząć ciemnoty.

XIV.

Liczne dni — lata mijały koleją,
Jam się ich płonną nie trudził rachubą,
Z wszelką się bowiem rozstałem nadzieją,
Bym kiedyś przejrzał przez tę mgłę tak grubą.
Przyszli mię wreszcie wywlec z lochu mego,
Lecz jam nie pytał, gdzie — dokąd — dlaczego?
Bo czémże dla mnie wszystkie były wieści?
Stałem się martwym na wszystkie odmiany,
Zimnym na wolność — zimnym na kajdany,
I jakoś w moje-m wkochał się boleści.
Gdy więc z tą nędzną wolnością przybyli,
I wszystkie-m węzły w jednéj zrywał chwili;
Śniade te mury z swą czarną jaskinią
Stały się dla mnie ojczyzną — świątynią!
I zdało mi się, jakby dłoń mych wrogów
Znów mię z rodzinnych wydzierała progów.
Zawarłem przyjaźń z pająkiem więzienia,
Zważałem zręczność wątłych nitek snucia;
Myszka mi w świetle igrała promienia,
Czemużbym nie miał podzielać ich czucia?
Wszyscyśmy jednę tylko ustroń mieli,
Jam był ich królem — mogłem dręczyć, zgładzać,
Przecież, rzecz dziwna! wszyscyśmy umieli
Zmieścić się, znosić i nawzajem zgadzać!
Same ja wreszcie pokochałem pęta,
Tak dusza długiém nawyknieniem gięta,
Gnie się i jakoś w nowy stan swój wrośnie. —
Zyskawszy wolność — westchnąłem żałośnie.









  1. Ludovico Sforza i kilku innych. Mówią, że choć nie w tak krótkim czasie toż samo zdarzyło się królowéj francuskiéj, żonie Ludwika XVI. Zapewniają, że równie jak z przestrachu, tak z cierpień duszy włosy nagle siwieją. Nie bojaźń zapewne, ale boleść wewnętrzna zbieliły włos Maryi Antoanetty.
  2. W wnętrzu Czyllonu znajdują się więzienia, w których trzymano pierwszych reformatorów, a późniéj więźniów stanu. Pod jedném ze sklepień pokazują dotąd belkę wiekiem zczernioną, na któréj więźniów egzekwowano. Siedem jest kolumn, ósma przez połowę w gruby mur wpuszczona. U niektórych z tych kolumn są jeszcze żelazne pierścienie, do których przykowywano łańcuchy więźniów. Bruk jeszcze nosi ślady Bonnivara, który kilka lat przebył w tym podziemnym lochu.
    W blizkości Czyllonu Julia wpadła w jezioro, chcąc dziecko swoje ratować. W skutku przerażenia i choroby stąd wynikłéj, zmarła kochanka Saint-Preux.
  3. Zamek Czyllonu znajduje się między Clarens i Villeneuve. Na lewo jego jest ujście Rodanu, a naprzeciw wzgórza Meilleries i łańcuch Alp ciągnący się po nad Bocaret i Saint Gingo. Z tyłu i to w blizkości jest pagórek, z którego spada potok. Jezioro Genewskie otacza część Czyllonu i, jak zapewniają, jest w tém miejscu głębokie na 1000 stóp francuskiéj miary.
  4. Między Villeneuve i ujściem Rodanu niedaleko Czyllonu jest drobna wysepka, jedyna, którą w całéj obszerności jeziora dostrzedz mogłem. Znajduje się na niéj kilka drzew, trzy najwięcéj. Wyspa ta uderza swoją małością i samotném położeniem.
    Zamek Czyllonu jest obszernym, zdala go widać z nadbrzeża jeziora i mury jego są białe.
    W chwili, gdym kreślił to poema, nieznanemi mi były wypadki życia Bonnivara: Znając je, byłbym się starał wiersz mój podnieść do godności odpowiedniéj jego odwadze i cnocie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Gordon Byron i tłumacza: Franciszek Dzierżykraj Morawski.