Przejdź do zawartości

Winnetou w Afryce/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou w Afryce
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL MAY


Winnetou w Afryce
cykl
SZATAN i JUDASZ
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw
Printed in Poland


I
MILJONER

Zanim rozpocznę dalszą opowieść, sięgnę w przeszłość do dawniejszego zdarzenia. Przed kilkoma laty, wracając z podróży po Południowej Ameryce, wylądowałem w Bremerhaven i zatrzymałem się w sławetnym Löhrs-Hotel, aby przepakować swoje manatki na bagaż.
Przy obiedzie siedziałem vis à vis młodego, bo zapewne dwudziestosześcioletniego mężczyzny, który, nie biorąc udziału w ogólnej rozmowie, na mnie skupił całą uwagę. Badawcze spojrzenie błąkało się po mojej twarzy, tylko chwilami opadając na talerz. Widać było, że usiłuje przywołać mnie na pamięć. Ja również miałem wrażenie, że znam go, ale musiała to być znajomość bardzo przelotna, skoro nie mogłem odnaleźć jej śladów w swojej przeszłości. Wreszcie, przy deserze, oczy mego sąsiada rozjaśniły się, twarz przybrała zadowoloną minę człowieka, który rozwiązał zagadkę. To jednak nie zmniejszyło jego zainteresowania moją osobą, wręcz przeciwnie, nie spuszczał ze mnie oka.
Po obiedzie usiadłem przy odosobnionym stoliku koło okna i kazałem podać kawę. Nieznajomy przechadzał się po sali. Widziałem, że pragnie mnie zagadnąć i że medytuje, jak się do tego zabrać. Wreszcie odwrócił się, przybliżył i, z ukłonem raczej szczerym, niż zgrabnym, rzekł:
— Przepraszam pana. Czy nie widzieliśmy się już kiedyś?
— Być może — odrzekłem, podnosząc się, aby odpowiedzieć na ukłon. — Może pan przypomni, gdzie i kiedy.
— W Stanach Zjednoczonych — zdaje się, że w Nevadzie, w drodze z Hamiltonu do Belmontu. Czy zna pan te miasta?
— Owszem. Kiedyż to było?
— Przed czterema laty. Była nas cała zgraja poszukiwaczy złota. Uciekając przed hordą Nawajów, zbłądziliśmy tak gruntownie, że nie moglibyśmy się wydostać z gór i zginęli zapewne, gdyby nie spotkanie przypadkowe, a tak fortunne, Apacza Winnetou.
— Ah, Winnetou...
— A zatem zna pan słynnego wodza Apaczów?
— Trochę.
— Tylko trochę? Jeśli pan jest tym, za kogo pana przyjmuję, to musisz znać go o wiele lepiej, niż trochę! Wówczas Winnetou zdążał do jeziora Mariposa, gdzie miał się spotkać z przyjacielem — ze swoim najlepszym przyjacielem. Pozwolił nam towarzyszyć sobie, postanowiliśmy bowiem skierować się przez Sierra Nevada do Kalifornji. Dotarliśmy bez przygód do jeziora, a spotkawszy tam gromadę białych, przyłączyliśmy się do nich. Ostatniego dnia przybył przyjaciel Winnetou. Obaj jechali do Big Trees na łowy. Wyruszyli ze świtem. Wskutek tego siedział pan z nami przy ognisku tylko przez kilka godzin i dlatego nie przypomina sobie mojej twarzy.
— Ja? — zapytałem z miną zdumioną.
— No tak, pan! Czy też może nie jest pan przyjacielem Winnetou? Był pan wówczas inaczej ubrany — oto czemu nie przypomniałem sobie pana odrazu. Ale teraz twierdzę z pewnością, że rozmawiam z druhem Apacza.
— Jak się nazywa człowiek, za którego pan mnie przyjmuje?
— Old Shatterhand. Jeślim się omylił, proszę wybaczyć, że panu zaprzątałem głowę swoją osobą.
— Nie przeszkadza mi pan, wręcz przeciwnie pozwolę sobie zapytać, czy pijasz kawę po obiedzie?
— Chciałem właśnie zamówić.
— A więc proszę, niech pan się do mnie przysiądzie. Proszę bardzo.
— Usiadł, dostał filiżankę kawy i, pociągnąwszy łyk, powiedział:
— Bardzo uprzejmie z pańskiej strony, żeś mnie zaprosił do stolika. Lecz mniej grzeczne jest to, że pozostawia mnie pan w nieświadomości.
— No, uspokoję pańskie sumienie. Zapewniam, że nie omylił się pan.
— Ah! A więc jest pan jednak Old Shatterhandem?
— Jestem nim. Ale proszę nie krzyczeć! Tych panów dookoła nie interesuje, kim jestem i jak mnie na Zachodzie nazywają.
— Krzyknąłem z radości. Może pan sobie wyobrazić, do jakiego stopnia jestem zachwycony, że tak...
— Ciszej! — przerwałem. — Tu w morzu cywilizacji jestem tylko znikomą kropelką. Oto moje właściwe nazwisko.
Zamieniliśmy się wizytówkami. Jego nazwisko brzmiało Konrad Werner. Kiedy je czytałem, spojrzał na mnie tak, jakgdyby się spodziewał, że będę zaskoczony, lub zgoła oszołomiony. Skoro to nie nastąpiło, zapytał:
— Czy słyszał pan kiedy moje nazwisko?
— Zapewne wielekroć, albowiem Wernerów w Niemczech jest mnóstwo.
— Ale za oceanem, w Ameryce?
— Hm, nie pamiętam. Sądzę, że pan wtedy wymienił nazwisko przy spotkaniu.
— Naturalnie, że wymieniłem. Ale nie to mam na myśli. Nazwisko Werner, Konrad Werner, jest obecnie bardzo popularne w Ameryce. Niech pan pomyśli o Oil-Swamp.
— Oil-Swamp? Hm. Zdaje się, że słyszałem tę nazwę i to w szczególnych okolicznościach. Co to właściwie, ustronie jakieś, czy też błotnisko?
— Było błotniskiem, ale teraz jest miejscowością, bardzo nawet osławioną. Wiadomo, że pan zna Zachód, jak mało kto, i dlatego nie mogę wyjść z podziwu, że nazwa nic panu nie mówi.
— To ma swój powód. Od jak dawna mówi się o tej miejscowości?
— Od dwóch lat.
— Właśnie tyle czasu przebywałem w Ameryce Południowej, i to w takich stronach, dokąd nie dociera pani Fama. Nie uważaj mnie jednak, master, za Tunguza lub Kałmuka.
— O nie! Cieszy mnie, że mogę panu powiedzieć, czem się stał bezradny człowiek, jakim wówczas byłem. Miarkuj pan sobie tylko — królem nafty!
— Do licha! Królem nafty? Muszę, panu serdecznie powinszować.
— Dziękuję! Tak, jestem królem nafty. Nie myślałem o takiem szczęściu wówczas, gdy spotkałem pana i Winnetou. Właściwie zawdzięczam je Apaczowi, gdyż on radził mi porzucić Nevadę i jechać do Kalifornji. Ta rada przyniosła mi parę miljonów.
— Jeśli jest pan w istocie miljonerem, to proszę, abyś się nie stał złym człowiekiem.
— Nie, nie, — roześmiał się król nafty. — Skoro się pan dowie, kim i czem byłem niegdyś, to zrozumiesz zbyteczność swej prośby.
— Czem pan był wtedy?
— Pędziwiatrem, nicponiem.
— Nie znać tego po panu.
— Bo też zmieniłem się gruntownie. Urodziłem się w przytułku dla ubogich. Byłem obywatelem przytułku, a wychowywałam się na obywatela domu poprawczego.
— Co pan powiada! Jeśli tak było istotnie, to zerwał pan już wszak z tą przeszłością i lepiej będzie nie wydobywać starych dziejów — —
— Nikomubym się innemu nie zwierzył, ale ponieważ jesteś pan tym, kim jesteś, więc ulżę swemu sercu wyznaniem. Jesteś Niemcem. Być może, zna pan miejscowość, z której pochodzę.
Wymienił małe miasteczko górskie.
— Znam bardzo dobrze — odpowiedziałem. — Byłem tam kilka razy.
— A więc zna pan tamtejsze nieszczęsne stosunki. Teraz może się zmieniło na lepsze, ale wówczas państwo nie zaprzątało sobie głowy sprawami małych gmin. Wyobraź pan sobie ubogą dziurę mieszczańską z przytułkiem dla golców. Ci żyli z tego, co zdołali wyżebrać w okolicznych wioskach. Parę nieugotowanych kartofli, parę kromek suchego chleba, gomółeczkę stwardniałego sera — to wszystko, co przynoszono z żebraniny. Mądry, kto umiał z tego sprawić ucztę. Moja matka nie była widocznie mądra.
— Pańska matka? Czy mieszkała w przytułku?
— Tak. Wszak mówiłem panu, że się tam urodziłem. Gdy miałem parę tygodni, obnosiła mię po wioskach. Później taszczyła za rękę, budząc litość łachmanami. Nauczyła mnie wszelakiej sztuki żebrania. Nalegała szczególnie, abym kwilił z głodu i zimna, skoro tylko przestępowaliśmy próg domu, lub spotkali kogo na ulicy. Zresztą, nie miałem potrzeby udawać, gdyż głód stale doskwierał. Moja matka prawie wcale nie jadła, a mnie dawała tak mało, że byłem wiecznie głodny. Natomiast sprzedawała wszystko, co wyprosiła od litościwych ludzi. Zawsze znaleźli się tacy, którzy dawali parę groszy za wyżebrany chleb. Za pieniądze kupowała wódki, którą przenosiła nad wszystko, nawet nad własne dziecko.
— Okropność! Czy nie lepiej przemilczeć?
— Nie! Nie powinien mnie pan uważać za człowieka bez serca, iż mówię tak o własnej matce. Chodzi mi o to, aby uwypuklić kontrast między przeszłością a teraźniejszością. Moja matka była beznadziejnie zgubiona i zaciągnęłaby mnie niechybnie w przepaść, gdyby gmina nie oddała mnie przemocą do szewca na terminowanie. Był to właściwie łaciarz — żaden porządny szewc nie chciał mnie przyjąć. Żywiono mnie teraz lepiej, ale wlepiano dla łacniejszego trawienia przyzwoite cięgi. Może pan sobie wyobrazić, że to mi nie poszło w smak. Uciekałem wiele razy, wałęsałem się o proszonym chlebie, ale zawsze chwytano mnie i sprowadzano zpowrotem. Niech pan sobie wyobrazi każdorazowe przywitanie majstra. Tak upłynęły dwa lata. Pewnej Wigilji mój szewc obdarował swoją rodzinkę. Człeczyna był ubogi, nie stać go było na kosztowne podarki, lecz każde dziecko dostało jakąś drobnostkę, ja zaś najmniejszą, — to znaczy nic.
„Skoro wyraziłem swoje niezadowolenie, naprawił zmiejsca niesprawiedliwość, mianowicie — wymierzył mi chłostę. Smagał mnie tak, jak jeszcze nigdy dotychczas. Z krwawiącemi plecami położyłem się na zimnem poddaszu, służącem mi za sypialnię, — na wiązce słomy, którą należy raczej nazwać sieczką. Kołdra? Ale skądże znowu“
— A teraz król nafty...
— Różnica kolosalna, nieprawdaż? Ale wypełniły ją lata długich cierpień. Kiedy leżałem na górze, trawiony głodem, skostniały od zimna, postanowiłem pójść w świat, ale tak daleko, by mnie nie można było schwytać. Skradłem się pocichu nadół, drapnąłem z miasta i brnąłem w głębokim śniegu, w gwałtownej zawierusze, do celu, który sobie wytknąłem.
— Dokąd to?
— Naturalnie, do Ameryki.
— Co za szaleństwo!
— Tak, to było szaleństwo, ale co mogłem wówczas o tem wiedzieć? Wierzyłem, że aby dojść do Ameryki, trzeba tylko biec wciąż przed siebie. Słyszałem, że w Ameryce można się wzbogacić, — a ja tak chciałem być bogatym, tak bardzo bogatym! — Wtedy, — marzyłem sobie — wtedy wróciłbym do miasteczka i zawstydził srogiego majstra! Wszak umiał tylko łatać, ja zaś zamówiłbym u niego parę nowiuteńkich trzewików, i... dokonałbym zemsty. Spartolone buty wraz z zapłatą cisnąłbym mu w łeb, poczem dumnie wrócił do Ameryki.
— No cóż? Może pan teraz spełnić marzenie.
— Tak, uczynię to, zemszczę się, ale w inny sposób! Jeśli biedak żyje dotąd, wywdzięczę się sowicie. Za każdy cios, który mi zadał, — może mi pan wierzyć, że nie było ich mało, — dostanie markę, albo nawet całego talara.
— To mi się podoba! Życzę serdecznie, aby żył jeszcze. Pańska historja zaczyna mnie interesować. Początek — przyznaję — był nieco odstraszający.
— Dalszy ciąg nie będzie brzmiał lepiej. Stara lniana bluza, lniane spodnie i jeszcze starsza czapka oraz drewniaki na nogach — w takiem odzieniu dotarłem, żebrząc po drodze, aż do okolic Magdeburga.
— Niebiosa! Czy to możliwe, aby pan na tak długiej tułaczce nie spotkał policjanta?
— O, byłem szczwany, nie zdołano mnie zdybać! Ilekroć zwietrzyłem niebezpieczeństwo, ukrywałem się, woląc raczej głodować, aniżeli wrócić.
— Czy ludzie, których pan spotykał i którzy panu jeść dawali, nigdy nie usiłowali go zatrzymać?
— Nigdy. Kołatałem jedynie do najuboższych. Nieraz opiekowali się mną terminatorzy, którzy wprawdzie stroili ze mnie kpinki, ale nie zdradzali i nie odmawiali dobrej rady i kawałka chleba. Ale tułaczka ta była ponad moje siły. Z dnia na dzień czułem się gorzej, aż wreszcie pod Magdeburgiem padłem na trakcie. Z głodu i wycieńczenia nie mogłem się podnieść, dobrnąłem jedynie do sterty śniegu, oczekując śmierci. Wkrótce zasnąłem. Kiedy się ocknąłem — pode mną skrzypiały w śniegu ciężkie koła. Nad sobą ujrzałem pokrycie wozu, sam zaś leżałem w ciepłej słomie otulony dwiema końskiemi derami. Po pewnym czasie zajrzała do mnie otyła, zarumieniona od zimna twarz i, widząc, że nie śpię, zapytała:
— Odżyłeś, chłopcze? Skąd się tu bierzesz?
— Z Saksonji.
— A dokąd zmierzasz?
— Do Ameryki.
— No, no! Co na to twój stary?
— Nic. Nie mam ojca.
— A matula?
— Też nic. Przez cały Boży dzień pijana.
— Czem jesteś właściwie?
— Terminatorem szewckim.
— Na imię?
— Konrad.
— Ano, miarkuj sobie, Konradzie, co ci rzekę! Tam koło ciebie wisi kobiałka z chlebem i serem. Możesz wsuwać, ile wlezie. A potem zakopiesz się w słomie i nie wysuniesz nosa, dopokąd cię nie wydobędę.
„Twarz znikła. Nie czekałem, aż znowu przypomni o kobiałce. Zawierała pół bochna i duży caluteńki serek. Oczywiście, wypróżniłem ją do dna. Potem zaszyłem się w słomę i wnet zasnąłem. Noc była, kiedy mnie obudzono. Człowiek, który za dnia ze mną rozmawiał, siedział na wozie. Zatrzymaliśmy się na trakcie przed wioską.
— Młokosie, toż dopiero masz wsuwę! — rzekł. — I co za sen! Nie czułeś, żeśmy się dwukrotnie zatrzymywali?
— Nie.
— A więc chcesz do Ameryki? Boskie to dla ciebie zrządzenie, chłopcze, bo ja się tam również wybieram. Czy chcesz ze mną pojechać?
— Tak.
— Cóż, kiedy czmychnąłeś od swoich bez pozwolenia. Nie masz chyba paszportu, ani innego kwitka?
— Mam tylko to, co noszę na sobie.
— No cóż, niewiele tego, ale mam dla ciebie litość. Wymacałem cię na śniegu i jestem gotów zaopiekować się tobą, skoro mi przyrzekniesz dwie rzeczy. Po pierwsze, masz mnie słuchać, po drugie, nie pisnąć ani słówka, kim jesteś, skąd przybywasz i dokąd zmierzasz.
— Chętnie przyrzekam.
— Dobrze! Zostaniesz przy mnie, dopóki nie przybędziemy do Ameryki. Nazywaj mnie stryjem. Pamiętaj, że twój dziadek był bratem mego ojca, że pochodzi, z Halberstadtu i że cię przygarnąłem, ponieważ wszyscy twoi pomarli. Jesteś u mnie od kwartału. Tak masz odpowiadać, gdy cię kto zapyta.
— Dobrze.
— Będziesz się miał dobrze. A więc stoi, jak stanęło. Kiedyś chrapał, przejeżdżaliśmy przez miasto. Kupiłem od tandeciarza buty i ubranie dla ciebie. Wdziewaj żwawo!
„Uchylił nieco nakrycia, abym mógł się przebrać. Następnie usiadłem przy nim na koźle i pojechaliśmy do wsi, gdzie stanęliśmy w gospodzie.“
— Zacny zbawca pański zapewne był z zawodu woźnicą? — zapytałem, przerywając jego opowieść.
— Tak, był to woźnica wiejski.
— Ah, znam ich dobrze. Wędrowali dawniej na ciężkich wozach z wioski do wioski, wszystko brali na przewóz i nieraz dopiero, po długich latach wracali do domu. Przystrajali konie w osobliwe chomąta i skóry. Ludzi tych znamionowała uczciwość, można im było zawierzyć cały majątek. Ale pański woźnica nie wydaje mi się zbyt rzetelnym, przynajmniej w stosunku do pana, skoro twierdził, że zmierza do Ameryki. To naturalnie mijało się z prawdą. Zapewne chciał ciągnąć z pana korzyści?
— To prawda. Z początku jednak ufałem i nawet polubiłem tego człowieka. Nazywał mnie Konradem, ja zaś jego stryjem. Karmiłem i czyściłem konie, spałem przy nich w stajni i w miarę sił wyręczałem starego przy robocie. Za to żywił mnie i czasami nagradzał jakim zużytym przyodziewkiem, nic ponadto. Miesiące mijały za miesiącami — spostrzegłem się wreszcie, że mnie okpił, ale trafiło mi do serca to życie swobodne i dlatego zostawałem dosyć długo przy nim, aż któregoś dnia wzięliśmy ładunek do Otterndorfu. Miejscowość ta leży niedaleko morza. Obudził się we mnie w dwójnasób dawny pociąg do Ameryki, i oto zbiegłem do Bremerhaven.
— Bez pieniędzy?
— Patron mój sądził, że nie mam pieniędzy i dlatego był dufny w siebie. Ale podczas półtorarocznej wędrówki u boku starego kapnął mi nieraz przy ładowaniu napiwek. Ukrywałem go skrzętnie, więc uciułałem trochę grosza. Zbiłem taką sumkę, że mogłem, nie żebrząc, dotrzeć z Otterndorfu do Bremerhaven. Ale nie starczyłoby mi na długo. Dlatego natychmiast poszukałem knajpy marynarskiej. Nabrałem bowiem rozumu i słyszałem od ludzi, że w takich knajpach można natrafić na darmową okazję do Ameryki. — Koniec końcem, znalazłem się w szynku nabitym marynarzami. Jeden z wilków wdał się ze mną w rozmowę. Powiedziałem o sobie tyle, ile uważałem za stosowne, poczem przyrzekł mi poparcie. Zastawił przede mną kolację, uraczył mnie wódką, rumem, arakiem, koniakiem i ponczem, aż straciłem przytomność. Kiedym się ocknął, zobaczyłem, że leżę w małej dziurze, nie większej nad psią budę. Dokoła było ciemno, choć oko wykol. Nade mną trzeszczało, pode mną bulgotała woda. Macałem dookoła siebie — nie mogłem znaleźć wyjścia. Było mi źle na duszy, w głowie burczało niczem basetla, w kościach łamało. Po długiej chwili rozległy się kroki, odsunięto rygiel, poczem wyłoniła się postać w ubiorze marynarskim ze świecą w ręku. To był majtek, który mnie poprzedniego dnia podejmował. Roześmiał się i rzekł:
— Fora stąd, szczurze lądowy! Kapitan chce cię widzieć. Ale gadaj po ludzku i nie sprzeczaj się z nim. Nie myśl, że to jakaś zacna dusza.
„Z trudnością wygramoliłem się z dziury. Był to, jak się później dowiedziałem, karcer dla niesfornych majtków. Poszedłem za swoim „aniołem opiekuńczym“ po wąskich i stromych schodach i znalazłem się na pokładzie okrętu, który rozpiął wszystkie żagle. Jak okiem sięgnąć, wszędzie była woda i tylko woda. Zaprowadzono mnie do kapitana, który stał na pomoście. Nosił obszerne spodnie, kepi ze złotym galonem i potężną brodę z wąsiskami. Ujął mnie za ramię, okręcił parę razy, parsknął jak kot nad myszą, którą za chwilę połknie, i zapytał:
— Skąd pochodzisz?
„Bez wahania wyłożyłem całą prawdę, gdyż wszelkie kłamliwe słówko zamierało mi na wargach wobec tego oblicza.
— Wydajesz mi się dobrym ptaszkiem. Nie szkodzi — wyleczymy cię jako żywo. Mianuję cię chłopcem okrętowym. Tam stoi maat, któremu będziesz podlegał. Każde nieposłuszeństwo okupisz chłostą. A teraz marsz, fora stąd!
„Maat, którego mi wskazał, wyglądał srożej, niż kapitan. Wziął mię za ramię, pociągnął naprzód, wepchnął w ręce garnek z dziegciem i, mimo że pierwszy raz w życiu byłem na morzu, pokazał na zewnętrzną ścianę okrętu. Ponieważ się ociągałem, rozciągnięto mnie na desce i póty chłostano, aż nie starczyło sił do krzyku. Zaczęło mi się tak źle powodzić, jak nigdy dotychczas, a w moich ustach to chyba coś znaczy. Pożeglowaliśmy do Indyj Zachodnich, gdzie wymieniono ładunek na inny. Nie wypuszczano mnie z okrętu i nie pozwolono nawet rozmawiać z przybyszami z lądu. Z Indyj zrobiliśmy kurs do Bostonu, następnie do Marsylji, do Southamptonu i znów do Ameryki, do New-Yorku“
— Drogi panie, czemu pan pozwolił się dręczyć?
— Gdybym się przeciwstawił, zatłukliby mnie na śmierć.
Pah! Pan mnie nie zrozumiał. Na morzu — oczywiście, był pan we władzy kapitana, ale w każdym porcie mogłeś się z pod jego mocy wyłamać.
— Ale wszak zatrzymywano mnie na pokładzie.
— To i cóż z tego? Na pokład przychodzą różni urzędnicy. Aby odzyskać wolność, wystarczyło zwrócić się do którego z nich.
— Nie ważyłem się. Wszak byłem zbiegiem. Jednakże w New-Yorku odzyskałem wolność. Kapitan ściągnął na siebie nienawiść dwóch majtków, sprytniejszych ode mnie. W nocy wymknęli się na ląd, zabierając mnie za sobą. Ucieczka powiodła się. Na ląd Ameryki wstąpiłem jako człowiek wolny. Z początku zmykałem co tchu, aby nie wpaść w ręce kapitana, lub jego siepaczy. Był to dzień przedświąteczny. Znalazłem świeżą niewykończoną budowlę, schroniłem się w niej, aby dosyta pospać, sen bowiem był mi bardziej potrzebny, niż posiłek. Obudziłem się — znów był wieczór. Byłem głodny, ale nie porzuciłem ukrycia przedewszystkiem dlatego, że nie ufałem kapitanowi, a zresztą przyszło mi na myśl, iż mogę znaleźć zajęcie przy budowli.
— Chwalebna myśl. Jedynie praca mogła pana uratować.
— Tak, wiedziałem o tem. Przeszedłem okrutną szkołę, która mnie dobrze wyedukowała. Czekałem do rana, aż przyszli murarze i cieśle. Zagadnąłem ich, żaden jednak nie rozumiał po niemiecku, ale wkońcu natrafiłem na właściwego człowieka, na Prusaka z okolic Królewca. Wymarzył był sobie w Ameryce góry złota, pojechał, no i — teraz dźwigał cegły. Dzięki niemu dostałem zatrudnienie. Nie było lekkie, ale znośne. Żyłem nader oszczędnie, uciułałem sobie przez zimę setkę dolarów i pojechałem do Filadelfji, aby się zająć swem właściwem rzemiosłem.
— Ale mówił pan, żeś się go nie nauczył?
— Oczywiście, według naszych pojęć. W Ameryce dopiero zrozumiałem, co znaczy podział pracy. W Filadelfji wstąpiłem do fabryki, gdzie każdy robotnik wykonywał zawsze tę samą pracę. Do tego nie trzeba być zawołanym szewcem. Przez cały rok przyszywałem noski. Zebrałem już trzysta dolarów i przeniosłem się do Chicago, aby pracować w podobnej fabryce. Nie zagrzałem miejsca. Chciałem się czegoś nauczyć, przy takim zaś podziale pracy nie było o tem mowy. Spotkałem Irlandczyka, który posiadał także małą sumkę. Znał dobrze kraj i zaproponował mi, abym ruszył z nim na Far-West jako pedlar[1]. — Można było — twierdził — wiele na tem zarobić. — Przystałem. Przeprawiliśmy się przez Missisipi, złożyli obopólną gotowiznę, zakupili towaru i poszli ku Missouri. Po dwóch miesiącach towar był sprzedany, a gotówka podwojona. Odbyliśmy jeszcze cztery takie podróże, gdy raptem wspólnik mój ulotnił się ze swoją własną, a także i moją sumką.
Aha! Teraz musiał się pan zpowrotem zabrać do szycia nosków.
— Wziąłem się do innej pracy, pierwszej lepszej, jaka mi się nadarzyła. Harowałem uczciwie, ale nie mogłem nic uciułać. Z rozpaczy przyłączyłem się do grona poszukiwaczy złota.
— Aby nic nie znaleźć!
— No tak. Gnaliśmy o głodzie po górach. Nikt z nas nie był westmanem, dlatego życie płynęło nam gorzko. Ponadto napadli na nas Nawajowie. Wprawdzie czmychnęliśmy, ale na pewno wpadlibyśmy znów w ich ręce, gdyby nie Winnetou, który towarzyszył nam do jeziora Mariposa. Tam spotkaliśmy się z panem.
— Gdyby mi pan wówczas opowiedział swoje przeżycia tak, jak teraz, na pewno służyłbym dobrą radą i uczynkiem.
— Nie było sądzone. Zły los poskąpił mi śmiałości. Jakże mogłem ja, który byłem niczem, zaprzątać swoją osobą takiego Old Shatterhanda! Ta nieśmiałość wyszła mi na dobre. Ciekaw jestem, czy pańska rada doprowadziłaby mnie do miljonów.
— Ma pan słuszność. Jestem, przekonany, że ja sam miljonów nigdy się nie dorobię. Ale dalej! Co pan robił w Kalifornji?
— Rzemiosło nic mi nie dało, mniej jeszcze handel, więc zabrałem się do rolnictwa. Zostałem parobkiem w estancji. Właściciel rychło mnie polubił. Miałem chęć do pracy i wskutek tego zarabiałem coraz więcej. Pewnego razu djabeł skusił mnie do gry. Puściłem na hazard półroczne wynagrodzenie i... wygrałem, ale byłem jeszcze dosyć rozsądny, aby w porę odejść od stołu. W dwa lata zebrałem pięćset dolarów. W tym czasie wysłał mnie gospodarz do Jone-City po zakupy. Zabrałem swój mająteczek, aby go ulokować w bezpiecznem miejscu. Lecz oto spotkałem Jankesa, który mi zaproponował kupno gruntu nad górską rzeczką. Przysięgał stokrotnie, że jest to najlepsza ziemia w całej Kalifornji. Coś mnie ubodło. Byłem najmitą, a oto mogłem zostać gospodarzem. Koledzy Jankesa namawiali gorąco, ubiłem więc interes.
— Za ile?
— Za czterysta dolarów gotowizną.
— Czy Yankee był istotnym posiadaczem tego gruntu, czy też tylko spornym? Wie pan, jakie matactwa dzieją się przy tego rodzaju kupnach. Słyszałem nawet, że sprzedawano i kupowano tereny, których wcale nie było.
— Ale tu było inaczej. Zanim kupiłem, poinformowałem się u władz miejscowych. Ziemia ta istniała i należała do Jankesa, któremu bezwzględnie wolno ją było sprzedać.
— Ale czemu sprzedawał? Skoro ją tak chwalił, powinien był zachować dla siebie.
— Wyłuszczył mi powody. Tęsknił do awanturniczego życia i nie mógł usiedzieć na miejscu.
— Hm! Był to jednak wybieg.
— Bezwzględnie. Skoro dobiłem targu i wypłaciłem gotówkę, Yankee i jego towarzysze zaczęli mnie wyśmiewać. Powiedzieli wręcz, że kupiłem bagno, do niczego niezdatne błotnisko!...
— Błotnisko, a zatem swamp? Aha, zbliżamy się do Oil-Swamp!
— Owszem. Gospodarz mój, dowiedziawszy się o mojem niefortunnem kupnie, zaczął się na mnie gniewać. Niechętnie się ze mną rozstawał. Radził, abym uważał pieniądze za stracone i, nie zaprzątając sobie głowy błotniskiem, pracował u niego, jak dotychczas. Twierdził, że zaoszczędzę przynajmniej ostatnią setkę dolarów, którą chcę wydać na podróż, i że wkrótce znów się dorobię uczciwą pracą na roli. Nie dałem się namówić. Skoro kupiłem grunt, chciałem go przynajmniej zobaczyć, choćbym miał stracić ostatnie grosze. Pewien Niemiec, nazwiskiem Ackermann, zamożny obywatel z San Francisco, kupił wpobliżu mego błotniska lasy i pojechał tam, aby urządzić tartak. Przedsiębiorstwo zaczęło się skromnie, ale zataczało coraz szersze kręgi. Syn tego Niemca pozostał w San Francisco, zatrzymany interesami, ale po ich załatwieniu podążył wślad za ojcem. Spotkałem się z nim po drodze. Jechaliśmy do tej samej miejscowości. Mój towarzysz był tam już dawniej, aczkolwiek niedługo. Obejrzawszy papiery i plan, potrząsnął głową i rzekł:
— Jesteś pan naszym najbliższym sąsiadem. Nie mogę pana pocieszyć żadną nadzieją. Nabył pan trzęsawisko. Jak na cenę, którą pan zapłacił, jest to ogromny szmat ziemi, ale cóż z tego, skoro na nic się nie zda?
„Kiepska pociecha. Niebawem ojciec potwierdził słowa syna.
— Posiada pan — rzekł — obszerną kotlinę, bagnisko, otoczone gołemi, bezpłodnemi wzgórzami. Gdzie niegdzie tylko spotyka się samotną roślinkę. Co z tem można zrobić? Poprostu wyrzucił pan pieniądze przez okno.
— Przynajmniej niech obejrzę ten swamp — rzekłem, przygnębiony. — Jest to jedyna pociecha, jaką będę miał z niego.
— Stanowczo jedyna. Wypocznij pan u mnie. Jutro pojedzie pan i, jeśli nic nie masz przeciwko temu, dotrzymam panu towarzystwa.
„Nazajutrz rano wyruszyliśmy. Towarzyszył nam również syn Ackermanna. Jechaliśmy długo przez lasy iglaste. Należały do niego i mogły dostarczyć tartakowi niewyczerpanej ilości drzewa. Następnie jechaliśmy przez gołe wzgórza, które się naraz rozstąpiły, biegnąc dokoła obszernej niziny o beznadziejnym pejzażu. Przed nami ciągnęło się bagno — nic więcej, prócz bagna. U brzegu widać było jeszcze nieco krzewów. Później szło sitowie, następnie mech, zielonkawo-bronzowy błotny mech, sterczący między blademi kałużami. Żadna inna roślinność nie mogła się tutaj utrzymać; wszelkie życie zwierzęce wywędrowało do innych okolic.
— Masz pan! — rzekł starszy Ackermann. — Ten widok jest tak beznadziejny, ze ilekroć tu zajrzę, cofam się czem prędzej zpowrotem.
— A więc nie zachodził pan głębiej?
— Nie.
— A jednak chętnie sprawdzę, czy tam nie jest inaczej.
— Naturalnie, że nieinaczej! Widać to z pierwszego rzutu oka.
— Być może. Ale muszę objechać dookoła swoją posiadłość. Jeśli obejrzę ją ze wszystkich stron, powetuję sobie tą przyjemnością stratę dolarów i noga moja nie postanie tu więcej.
— Jak pan uważa! Mamy sporo czasu. A zatem objedziemy miejscowość. Ale trzeba się mieć na baczności, grunt jest bowiem zbyt wodnisty i można łatwo się zapaść.
„Jechaliśmy krok za krokiem bardzo ostrożnie. Naraz poczuliśmy osobliwy zaduch. Stary, który jechał na przodzie, wywąchał go natychmiast. Osadził konia, wdychał powietrze w nozdrza i odezwał się:
— Co za wstrętny, przenikający smród? Nie czułem go dotychczas. Cuchnie jak w trumnie!
— Jak trup! — dodał syn.
— Jak smołowiec — wtrąciłem.
„Jechaliśmy dalej. Zaduch był coraz nieznośniejszy. Dotarliśmy do miejsca, gdzie błotnisko, leżące wciąż po prawej ręce, nie miało przykrycia mszanego i wyglądało, jak zatrute. Woda była tłusta, jakgdyby polana posoką, lśniącą niebiesko i żółto. Nagle stary Ackermann krzyknął, zeskoczył z konia i podszedł do wody.
— Na miłość Boską! — zawołał syn, pełen strachu. — Nie waż się dalej, ojcze! Zatrzymaj się, zostań!
— Muszę zbadać, zbadać! — odpowiedział stary z niepojętą zapalczywością.
— Grunt chwieje się pod nogami.
— Niechaj się chwieje!
„Dotarł do brzegu kałuży. Stał po łydki w błocie i pogrążał się coraz głębiej. Widzieliśmy, jak pełnemi garściami czerpie wodę i wącha. Tkwił już po kolana w szlamie. Wreszcie energicznym wysiłkiem wybabrał się i wrócił do nas. Nie dosiadł konia, tylko podszedł do mnie i zapytał:
— Czy nie mówił pan, że zostało panu tylko sto dolarów?
— Tak.
— Pragnę odkupić to bagnisko. Ile pan żąda?
— Osobliwe pytanie! Czy da mi pan czterysta dolarów, które zapłaciłem?
— Nie. Dam panu więcej, o wiele więcej.
— Ile?
— Bardzo wiele. Powiedzmy sto tysięcy, powiedzmy nawet pół miljona dolarów!
„Zaniemówiłem ze zdumienia — wszak nie były to żarty. Ackermann wogóle nie był żartownisiem, a, że teraz nie kpił, o tem świadczyło jego oblicze.
„Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał:
— Młody człowieku, jest pan szczęśliwcem, istnym ulubieńcem fortuny. Na tej wodzie pływa petroleum. Olej skalny. Musi w ogromnych ilościach znajdować się pod ziemią. Jesteś miljonerem!
— Mil — ljo — ne — rem! — powtórzyłem, niemal bełkocąc. — Myli się pan — na pewno myli!
— Nie, stanowczo nie! Przez długie lata mieszkałem na terenach naftowych za nowemi stanami i znam się na tem dobrze. Wiem, co jest nafta. Wierzaj mi pan.
— Pe — tro — le — um! — — Mi — ljo — ner! — bełkotałem.
— Tak, jest pan miljonerem. Jest pan tym, co nazywają w naszym kraju królem naftowym. To znaczy, żeś nie jest jeszcze, lecz że nim będziesz. Nie starcza być posiadaczem terenów naftowych, trzeba naftę wydobyć i przerabiać na pieniądze.
— Wydobyć?
— Tak, zapomocą odpowiednich maszyn. A maszyny są drogie.
— A zatem nie zostanę miljonerem... Skąd wezmę dosyć pieniędzy na maszyny?
— Drogi sąsiedzie, nie bądźcie takim krótkowidzem. Nie potrzebuje pan pieniędzy. Ani grosza. Niech pan tylko da ogłoszenie, a natychmiast zjawi się stu, a nawet więcej finansistów, skorych do przekazania panu swoich kas.
— To prawda. Ja też tak myślę.
— Ale ci ludzie nie są bezinteresowni. Będzie pan musiał ustąpić im wielu, bardzo wielu przywilejów. Znam jednak jednego, który nie będzie z pana zdzierał po uszy, jak tamci.
— Któż to?
— To ja, stary Ackermann. Będę z panem postępował uczciwie, po sąsiedzku. Czy chce pan spróbować?
— Czemu nie? Ale czy posiada pan odpowiednie fundusze?
— Ja już zbiorę, niech się pan o to nie troszczy! A jeśli nawet mego majątku nie starczy, wydostanę tani kredyt, podczas gdy inni finansiści postawią panu wygórowane warunki. Niech pan się zastanowi nad moją propozycją. A teraz pojedziemy dalej, aby obejrzeć całe błotnisko i zbadać, czego się można po niem spodziewać.
„To, co następnie ujrzał, przepełniło go takiem zadowoleniem, że zmiejsca zaproponował mi ogromnie korzystne warunki. Ubiłem z nim interes. Nie będę panu opowiadał, jak się rozwijał. Mówiąc krótko, Ackerman był uczciwym człowiekiem i nie nadużył mego zaufania. Wieść o naszem Oil-Swamp błyskawicznie rozeszła się po Stanach Zjednoczonych i poza niemi. Wielkie kapitały zainteresowały się naszem przedsiębiorstwem. Wyrosło do olbrzymich rozmiarów, i oto po upływie niespełna dwóch lat jestem królem nafty, zaliczam się do miljonerów i przyjechałem tutaj, aby sprowadzić do siebie matkę“
— Żyje jeszcze?
— Spodziewam się, ale nie wiem na pewno. To był pierwszy powód, który mnie sprowadził do Niemiec.
— Ma pan jeszcze inny?
— Tak. Wyznam panu, albowiem zna pan Amerykę i nie będziesz się ze mnie śmiał. Otóż pragnę sobie poszukać w Niemczech czegoś — czegoś — —
— Odważniej, mój drogi panie! Nie powinien się pan krępować. Jeśli się pan wstydzi wypowiedzieć to słówko, wyręczę pana: pragnie pan poszukać sobie żony?
— Tak. To prawda.
— Ponieważ nie podobają się panu Amerykanki?
— Słusznie! Co ja pocznę z żoną o malutkich nóżkach i drobniutkich łapkach, z żoną wiele wymagającą? Wprawdzie stać mnie na zaspokojenie kaprysów żony, ale i ja chciałbym posiadać jakieś kaprysy, a tego nie zniesie żadna Amerykanka. Zresztą, nie zaznałem nigdy szczęścia rodzinnego, a pragnąłbym je poznać, odczuć, mam zaś przekonanie, może nawet uprzedzenia, że szczęście można posiąść jedynie przy boku rodaczki.
— Podzielam pańskie uprzedzenie. Ale porzućmy ten temat. Kiedy pan wylądował?
— Wczoraj.
— Kiedy pan wyjeżdża?
— Jutro.
— Ja także. Jadę przez Lipsk. Tamtędy prowadzi również pańska droga. Chce pan ze mną jechać?
— Jeśli pan pozwoli, z wielką przyjemnością.
— A więc jedziemy razem.
Istotnie pojechaliśmy razem do Lipska, a stamtąd skierowałem się do Drezna, Werner zaś przez Zwickau w góry. Przyrzekł, że, jeżeli to będzie możliwe, odwiedzi mnie w Dreznie, aby zawiadomić o rezultacie podróży.
Odwiedził mnie wcześniej, niż się spodziewałem, mianowicie po dwóch dniach. Dowiedziałem się, że podróż była daremna, — matka jego oddawna nie żyła. Umarła od ataku delirium tremens. Opowiadał to tonem tak obojętnym, jakgdyby tyczyło zupełnie obcej osoby. Rozumie się, że w stosunku do nieboszczki nie można było mówić o miłości macierzyńskiej, ale w każdym razie powinien był napomknąć o jej śmierci z odrobiną uczucia. Dowiedziawszy się, że matka nie żyje, nie odwiedził już nawet majstra, lecz czem prędzej wyjechał z rodzinnego miasteczka, nie dając się nikomu poznać. Ten chłód świadczył niewątpliwie o braku serca. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że jeśli sądził, iż matka żyje, powinien był przesyłać jej pieniądze. Ale, jakkolwiek nie podobało mi się jego postępowanie, istniały jednak okoliczności, które Wernera dostatecznie usprawiedliwiały.
Zamieszkał w najlepszym hotelu i odwiedzał mnie codziennie, chociaż nie mogłem mu poświęcić zbyt wiele czasu. Interesowały mnie jego niezwykłe losy od terminatora szewckiego do króla naftowego — nic poza tem. Przyjmowałem go grzecznie, ale nie zamierzałem rewizytować. Wkrótce jednak zająłem się nim żywiej.
Swego czasu, przed wielu laty, podczas wycieczki w góry, spotkałem w małej wiosce muzykanta, który tak wyśmienicie grał na skrzypcach, że wdałem się z nim w rozmowę. Był to pocieszny człowiek, wyrażał się w śmiesznym tamtejszym dialekcie i nagadał mi wiele o synu i córce, którzy mieli być muzykalniejsi od niego. Syn „gra na wiolinie akurat jak Paganini“, a córka „jest z Bożej łaski w każdym razie słowikiem saskim“ — tak cudnie śpiewa.
To mnie zachęciło i nazajutrz odwiedziłem grajka. Bieda aż piszczała z kątów, ale stary nie przesadzał. Dzieci były niezwykle utalentowane. Syn, Franciszek, powtarzał za mną wszystko, co nagrywałem, a córka Marta posiadała wielce obiecujący głos, który mógł, niestety, zmarnieć z braku środków do nauki. Postanowiłem zaopiekować się nimi i po powrocie do Drezna poleciłem ich znajomemu dyrygentowi, który uczył mnie niegdyś muzyki. Wskutek jego zabiegów kilku zamożnych miłośników muzyki złożyło się na edukację zdolnych dzieci. Sprowadziliśmy rodzeństwo do Drezna. Wspomniany dyrygent sam się przyłożył do ich wykształcenia, a ja także, skoro wracałem z podróży, poświęcałem im wiele czasu. Nie zawiedli też naszych nadziei. Niebawem Franciszek wstąpił jako pierwszy skrzypek do pierwszorzędnej orkiestry, Marta zaś została ulubienicą wyborowej publiczności. Zarabiali już tyle, że mogli wspierać swoich biednych rodziców i starą babkę. Po pewnym czasie Franciszek wystąpił z orkiestry, aby się oddać poważniejszym studjom. Pragnął zostać wirtuozem — posiadał ku temu odpowiednie zdolności, a także żelazną wytrwałość i pilność. Liczył na pomoc dotychczasowych opiekunów oraz na zarobki swej siostry, której uroda dzięki dostatkom rozwinęła się przepysznie. Oboje obdarzali mnie szczególną wdzięcznością, nazywając swoim odkrywcą, i za każdym moim pobytem dawali temu wyraz w sposób, zaiste wzruszający.
Marta miała wielu gorących wielbicieli. Mogła niejednokrotnie doskonale wyjść zamąż — ale ona żyła tylko dla rodziców i brata.
Nawiasem mówiąc, jeszcze dawniej dowiedziała się od babki, że tej syn, a zatem wuj rodzeństwa, wyjechał ongi do Ameryki, i odtąd wszelki ślad po nim zaginął. Uważano, że umarł w drodze, albowiem żadna wieść o nim nie docierała do ojczyzny. — —
Wróciwszy z Południowej Ameryki, przedewszystkiem odwiedziłem sympatyczne rodzeństwo. Franciszek zbliżał się do swego celu, Marta jeszcze bardziej wypiękniała. Oboje walczyli z kłopotami. Nie mówili mi tego — sam odgadłem. Nie byłoby im tak ciężko, gdyby rodzice nadal pozostali tak samo bezpretensjonalnymi ludźmi, jakimi byli dawniej. Ale ojcu karjera dzieci uderzyła do głowy. Opuścił rodzinną wioskę, przeniósł się do Drezna i żył na takiej stopie, jakgdyby córka była co najmniej słynną divą. Dowiedziałem się o tem nie od niej, tylko od osób obcych, i zamierzałem przywołać starego do rozumu, gdy naraz nowe okoliczności stanęły mi na zawadzie.
Bo oto król nafty, który od kilku dni przestał mnie odwiedzać, przyszedł i oznajmił radośnie o swoich zaręczynach ze śpiewaczką Martą Vogel. Byłem nietyle oszołomiony, ile zaskoczony. Jakże to mogło się stać tak prędko? Wiedziałem, że Werner bywał na jej koncertach, ale nie posądzałem go o tego rodzaju zamiary. A Marta, czy kochała go? Ledwo mogłem w to wierzyć. Był wprawdzie miljonerem, ale nie uważałem go za godnego dziewczęcia. Odwiedziłem natychmiast śpiewaczkę i znalazłem ją w tak wyśmienitym i wesołym humorze, że pominąłem milczeniem moje wątpliwości. Nie życzyłem Marcie Wernera, ponieważ nie był człowiekiem, któryby ją mógł uszczęśliwić, nie miałem jednak prawa mieszać się do spraw sercowych mojej dotychczasowej pupilki. Zamierzała poślubić milionera. Robiła, jak się jej ojciec wyrażał, „niezwykle galantą partję“. — Jakże więc miałem stawiać przeszkody?
Nie byłem na zaręczynach — upozorowałem swą nieobecność ważnemi interesami.
Werner jako dawny zbieg nie posiadał żadnych dowodów osobistych. Jakże mógł w tak prędkim czasie zdobyć potrzebne dokumenty, tego nie wiem, — dosyć, że w cztery tygodnie po zaręczynach odbył się ślub. Pośpiech był uzasadniony, wszak czas już było wracać do Ameryki. Oczywiście, zaproszono mnie na wesele. Poszedłem jedynie ze względu na Martę. Moja nieobecność zmartwiłaby ją bardzo. W dwie godziny po ślubie Werner był tak — — wstawiony, że musiał zniknąć. Zjawił się dopiero po kilku godzinach i przysiadł natychmiast do szampana. Niebawem był znów ululany i tu się dopiero pokazał we właściwej postaci. Chełpił się swemi miljonami, bajdurzył o smutnych latach młodości; aby dowieść swego bogactwa, wylewał strumienie szampana pod stół, obrzucał obecnych obelgami, a gdy starano się go umitygować, odpowiadał takiemi szyderstwami, że wszyscy goście pokolei się wynosili. Chciałem uczynić to samo, lecz Marta ze łzami w oczach prosiła mnie tak gorąco, abym został, że uległem jej prośbie. Zostaliśmy sami — państwo młodzi, ja i krewni Marty. Werner nie przestawał chlać. Śpiewaczka spoglądała na mnie błagalnie. Zrozumiałem jej życzenie. Z żartobliwą wymówką odebrałem małżonkowi flaszkę. Skoczył jak oparzony, wyrwał mi butelkę z ręki i, zanim zdążyłem zapobiec, rzucił mi w głowę, miotając obelgi. Wyszedłem, nie mówiąc słowa. Nazajutrz oczekiwałem go, przypuszczając, że przyjdzie mnie przeprosić. Nie przyszedł jednak, tylko przysłał list. Bardzo ubolewa, że zawarł ze mną znajomość. Zauważył, że jestem przeciwny jego małżeństwu i wobec tego zabronił żonie pożegnać się ze mną.
Po upływie kilku dni odwiedził mnie Franciszek Vogel. Nie dał się namówić do wyjazdu do Ameryki. Odprowadził swoich tylko do Bremerhaven. Przyniósł mi od siostry kilka słów, pisanych przed odjazdem. Dziękowała za wszystko, co dla niej zrobiłem, jak również za pobłażliwość w stosunku do męża.
Franciszek został w Dreznie. Otrzymywał wsparcie od szwagra miljonera, jednakże niedosyć wystarczające. Od czasu do czasu przynosi mi ukłony od siostry. Z jego słów wnioskowałem, że Marta nie jest szczęśliwa, co nie mogło usposobić mnie przychylnie do Wernera. Był to pospolity gałgan. Czyniłem sobie wyrzuty, że nie usiłowałem nawet poważniej zapobiec temu związkowi.
Po dłuższym czasie wróciłem do Stanów Zjednoczonych. Zostałem wysłany z Frisco[2] do Meksyku jako korespondent; doznałem przygód, opisanych później w książce, którą zatytułowałem Szatan. Bez niespodzianek dotarłem do Texasu, gdzie za pieniądze zdobyte na łotrach, zakupiłem ziemię dla wychodźców dla Playera[3]. Przez dłuższy czas bawiłem u nich, a następnie pojechałem wraz z Winnetou przez Llano estacado do Nowego Meksyku i do Arizony na łowy i w odwiedziny do kilku plemion indjańskich. Stąd skierowaliśmy się przez Nevadę do Kalifornji i San Francisco, gdzie Winnetou wymienił na pieniądze proszek złoty i nuggety, które po drodze wydobył ze swej ukrytej „skarbonki“.
Liczyliśmy na kilkudniowy zaledwie pobyt we Frisco. Bywaliśmy już niejednokrotnie w tem mieście, — znaliśmy je niezgorzej od każdego mieszkańca — uważaliśmy przeto, że można czas spędzić poza miastem lepiej, niż na wałęsaniu się po znanych nam ulicach. Zamierzaliśmy wyruszyć w Sierra, do Nevady, Utah i Colorado, gdzie mieliśmy się rozstać, ja bowiem pragnąłem powrócić przez Kanzas i Missouri na Wschód, by wsiąść na okręt, żeglujący do mej ojczyzny.
Szybko załatwiwszy interesy w San Francisco, łaziliśmy bez celu po mieście. Nosiłem jeszcze ubiór Meksykanina, Winnetou zaś przyodziany był z indjańska, ale nie sądźcie, że to zwracało czyjąkolwiek uwagę, — takie zjawiska należą tam do codziennych.
Po obiedzie zwiedziliśmy słynne ogrody: Woodward’a, botaniczny i zoologiczny. Gdyśmy zmierzali ku akwarjum, spotkaliśmy trzy osoby, które oglądając, zatrzymały się wpobliżu. Nie zwracałem na to uwagi — byli to zapewne cudzoziemcy, których zainteresował charakterystyczny wygląd Winnetou. Lecz, gdy wyminęliśmy ich, rozległy się za mną słowa mowy, więcej niż ojczystej:
— Jako żywo! Czy to nie doktór drezdeński, który moje dzieciaki z biedy do Drezna wygmerał?
Odwróciłem się oczywiście. Za mną stały dwie panie i mężczyzna. Jedna z pań nosiła woalkę, nie mogłem przeto dostrzec jej twarzy. Druga miała strój wykwintny, który jakoś z nią nie licował. Wyglądała, jak w pożyczonem ubraniu. Twarz jejmości była znajoma. Strój jednak i spotkanie w innym kraju przyćmiły mi pamięć. Mężczyzna trzymał się, jak istny Jankes, co nadawało mu tak śmieszny wygląd, że przyjrzawszy się, zawołałem ze śmiechem:
— Do licha! Czy to pan naprawdę? Przedzierzgnął się pan w stuprocentowego Amerykanina!
Tak, to był skrzypek Vogel, ojciec Franciszka i Marty! Wyprostował się jeszcze bardziej i, bijąc w pierś, odpowiedział:
— Nietylko Amerykanina, ano także miljonera. Niech-no pan pomyśli — prawdziwe miljony! Ale co, nie zna pan mojej żony i córki? Czy nie poznaje pan?
A zatem starsza jejmość była panią Vogel, druga zaś — — Martą. Podniosła woalkę i podała mi dłoń.
— Tak moja córka, pani królowa nafty, miljonerka! — przytakiwał ojciec. — Wiesz pan, tam w górach Kruszcowych mieszkają jeszcze rozmaici, z których mogliby wyjść ludzie. Ale trzeba mieć zdolności, a juści, zdolności!
— Ojcze! — wtrąciła córka. — Wiesz wszak, że wszystko zawdzięczamy temu panu.
— No, prawda, że to i tak. Jak na czyj rozum. Ano, popchnął nas, to prawda, ale żeśmy w górze pozostali, — to już zasługa, zasługa naszego przyrodzonego sprytu. Ale nie pokłócimy się wedle tego. Poco się tu szwenda pan w tej Ameryce?
— Ze starego przyzwyczajenia. Wie pan, że często podróżuję.
— Tak. Słusznie, zawdy z podróży powraca się w dom jako człek wykształcony. Samem na sobie się przeświadczył. Jestem zupełnie inszy, niż byłem. Wiesz pan, że jestem jeden z wielkich. Sam dla siebie mam respekt. Tu wszystko jest inne, cacane, ładniejsze, szlachetniejsze i droższe. Ale, nie widzieliśta naszego urządzenia. Musi pan z nami iść. Pewnikiem nic podobnego pan nie widział. Mieszkamy niby jakie książęta, lub królewicze. Chodźta, panie! Wsiądziesz pan do naszego ekwipażu. Nie strachaj się, pomieści nas wszystkich.
— Bardzo mi przykro, ale nie mam czasu. Zresztą, nie jestem sam. Oto jest mój przyjaciel Winnetou, o którym pani, Mrs. Verner, słyszała i czytała wiele.
Dotychczas spoglądała tylko na mnie, nie zwracając uwagi na Apacza. Teraz zwróciła się do niego, podała mu rękę, poczem zapytała:
— Szkoda, że nie macie panowie czasu. — Jakże długo pan tutaj zabawi?
— Zapewne już jutro wyjedziemy z San Francisco.
— I nie chce pan zajrzeć do nas? Czy to nie okrucieństwo? Niech pan z nami pójdzie — proszę pana z całego serca!
— A małżonek pani...?
— Będzie szczerze uradowany. Ale prawdopodobnie w domu go niema.
— Dobrze, jadę. Pozwoli pani, że się tylko umówię z przyjacielem.
— Nie, ależ nigdy! Tyle słyszałam i czytałam o słynnym wodzu, że darzę go najgłębszym szacunkiem. Niech go pan zabierze ze sobą.
— Tak — potwierdził ojciec. — Indjan niechaj z nami pojedzie. Niema się czego lękać. My nie tacy, aby wyrządzić krzywdę dzikiemu. Lecz w piątkę nie zmieścimy się w ekwipażu. Wsiądę z żoną do dorożki, czy tam jak się to tutaj zowie. Chodź, Hanno, ze mną! I tak do domu trafimy.
Odszedł z żoną. Winnetou nie rozumiał naszej rozmowy, gdyż była prowadzona po niemiecku. Lecz dla niego nie trzeba było ani słów, ani mrugnięcia okiem. Skoro wziąłem pod rękę Martę, zajął miejsce przy niej z prawej strony i kroczył tak dumnie i z taką godnością, że nie nabawiał jej wstydu.
Przed ogrodem czekał powóz króla nafty. Tylko miljoner mógł sobie pozwolić na taki pojazd i zaprząg. Wsiedliśmy i zajęli miejsca nawprost Marty, poczem konie ruszyły z szybkością wichru.
Spotkanie nasze tutaj, we Frisco, nie zdziwiło mnie bynajmniej. Lecz że Wernerowie posiadali dom, nawet pałac, to wydało mi się dosyć dziwne. Czemu bowiem nie mieszkali na swych terenach naftowych? Naturalnie nie pytałem Marty, odpowiedź sama miała rychło nastąpić.
Powóz zatrzymał się przed budynkiem, który w zupełności zasługiwał na nazwę pałacu. Ileż musiały kosztować same wrota marmurowe! Nad niemi świeciły wielkie pozłacane litery. Nie zdążyłem odczytać — musieliśmy bowiem wysiąść. Pomagali nam dwaj murzyni, a właściwie usiłowali mnie i Winnetou pomóc. Następnie wyprzedzili nas i w pysznym przedsionku otworzyli drzwi do małej komnaty, umeblowanej niemal jak buduar. Skoro pani domu usiadła na kanapie, buduar zaczął się szybko podnosić do góry. Była to winda mechaniczna, poruszana siłą pary, winda w kształcie rozkosznie umeblowanego pokoju. Kto inny wydałby okrzyk zdumienia lub nawet strachu — Winnetou jednak pozostał niewzruszony, jakgdyby taki latający pokój był dlań zjawiskiem codziennem.
Wysiedliśmy na drugiem piętrze w pokoju recepcyjnym, przepysznie urządzonym. Widać było, że właściciel pragnął się popisać bogactwem. Natomiast rozmaite drobnostki z urządzenia wskazywały, że pani domu usiłuje starania jego osłabić.
Zdawało się, że dopiero teraz Marta odzyskała dawną swobodę. Podała mnie i Winnetou dłoń i rzekła w tonie jak najserdeczniejszym:
— Tu jesteśmy w domu. Nie tak prędko pana wypuszczę. Musi pan zostać przez wiele dni, przez parę tygodni. Musi mi pan przyrzec!
Niepodobna było zadośćuczynić jej życzeniu, szczególnie przez wzgląd na męża, z którym nie chciałem mieszkać pod jednym dachem. Odpowiedziałem więc:
— Chętniebym przystał, gdyby to było możliwe. Ale musimy naprawdę jutro wyruszyć.
— O, ma pan czas, wiele czasu! Gdzieś na pustkowiu, gdzie ugania się pan za wrogiem, lub tropi przestępcę, istotnie każda chwila jest cenna. Ale zbyt wiele czytałam o panu, aby nie wiedzieć, że nic pana nie nagli, skoro przebywasz w takiem mieście, jak San Francisco.
— Myli się pani. Bardzo ważne powody skłaniają nas...
— Proszę pana, bez wybiegów! — przerwała. — Pomówmy ze sobą szczerze, ale to zupełnie szczerze. Mąż mój jest właściwym powodem pańskiej odmowy? Proszę nie przeczyć, nie usprawiedliwiać się. Zaraz panu dowiodę, że będziesz mile przezeń powitany. Natychmiast sprowadzę go z biura. Wybaczy pan, że zniknę na parę chwil.
Wyszła z pokoju. Winnetou nie rozumiał jej słów, rzekł jednak:
— Ta squaw jest tak piękna, że nigdy równie pięknej nie widziałem. Mój brat niech mi powie, czy ona ma męża?
— Owszem.
— Kim jest jej mąż?
— Dawnym obieżyświatem, pochodzącym z mojej ojczyzny, który dorobił się na odkryciu nafty,
— A gdzie on ją poznał?
— W kraju ojczystym. Przed dwudziestu miesiącami przyjechali do Ameryki.
Apacz zamyślił się na chwilę, poczem rzekł:
— Wówczas Old Shatterhand również przebywał w ojczyźnie. Mój brat znał ją wtedy?
— Tak.
— A zatem za twoją sprawą została żoną tego człowieka. Howgh!
Gdy wymawiał słowo howgh, co zdarzało się tylko w zakończeniu ostrzeżenia lub kategorycznego twierdzenia, był to znak niezawodny, że jest pewny swoich słów i że nie pozwoli się w błąd wprowadzać. Tym razem zdumiewała mnie jego przenikliwość, odgadująca to, czego niktby nigdy nie potrafił odgadnąć.
Wkrótce wróciła Marta. Oznajmiła z rozczarowaniem, malującem się w wyglądzie i mowie:
— Mego męża, niestety, niema w biurze. W takich wypadkach nierychło wraca. Interesy tak go pochłaniają...
Westchnęła, ale to odnosiło się raczej do niej samej, niż do jego przepracowania.
— Interesy? — zapytałem. — Wszak ma pracowników, na których może polegać?
— No tak, ale sprawy są często bardzo powikłane. Wspólnik niebardzo się tem zajmuje — ciężar spada na mego męża.
— Powikłane, powiada pani? Nie rozumiem dlaczego. Wspólnik zaś, pan Ackermann, wydaje mi się z tego, co o nim słyszałem, dzielnym i czynnym człowiekiem.
— Ackermann? Nie o tym myślałam, on już nie jest naszym wspólnikiem. Obecny wspólnik nazywa się Potter i nie jest Niemcem, ale Jankesem.
— Czemu mąż pani zerwał z zacnym Ackermannem i...
— Czemu, pyta się pan? Ah, teraz sobie uświadamiam, że pan nie wie o niczem. Czy nie odczytał pan napisu na frontonie pałacu?
— Nie.
— A więc nie wie pan, że mój mąż jest obecnie współwłaścicielem Banku Handlowo-Rolniczego?
— Nie miałem pojęcia. Bank? Hm. Ale poza tem posiada jeszcze Oil-Swamp?
— Nie. Rozstał się z Ackermannem i z całem konsorcjum.
— Ale czemu, czemu?
— Pyta pan w sposób budzący trwogę, panie doktorze! Nie podobało mu się tam nad błotniskiem, a także i mnie oraz moim rodzicom odpowiadał bardziej pobyt w mieście. Poznaliśmy Pottera, który jest dzielnym businessmanem, mimo że zwala przeważnie obowiązki na barki mego męża. Usłuchaliśmy jego rady. Mąż mój odstąpił swych praw do Oil-Swamp za trzy miljony dolarów. Przyjechaliśmy do miasta i założyli nowe przedsiębiorstwo.
— Ile wpłacił Potter do spółki?
— Nic. Mój mąż włożył kapitał, Potter zaś fachowość. Wszak pan wie, że Werner nie miał żadnego wyrobienia handlowego.
— Dlaczego zamienił pewne przedsiębiorstwo na niepewne?
— Uważa pan naszą sytuację obecną za niepewną?
— Nie mogę wyrazić swego sądu, albowiem nie znam przedsiębiorstwa. Wiem tylko tyle, że dawny wspólnik, Ackermann, był człowiekiem godnym zaufania.
— Potter także na ufność zasługuje. Ale słyszę, że nadchodzą moi rodzice. Nie mówmy przy nich o tych sprawach. Nie chciałabym ich martwić wątpliwościami, które zapewne są bezpodstawne.
Winda przywiozła oboje rodziców.
— Jesteśmy! — zawołał były skrzypek, wchodząc wraz z żoną do pokoju. — Jeszcze nie gadam po angielsku, a że mało który dorożkarz umie po niemiecku, to i znów błąkaliśwa się tam i zpowrotem, zanim ścierwo odwiózł nas, gdzie trzeba. Ano, teraz to już nie tak prędko wyjdziewa.
— Mimo to niedługo będziecie się cieszyć obecnością naszego miłego krajana — rzekła Marta. — Zamierza bowiem rychło odejść.
— Niech nam o tem nie opowiada! Kiej trzymam kogo za kołnierz, to już niełacno puszczę.
— Wrócimy jeszcze do tego tematu. Przedewszystkiem poprosimy panów, aby zostali na obiad. Wówczas przyjdzie Werner i skłoni ich, aby dłużej u nas gościli. Chwilowo ja i mama będziemy zajęte. Zaprowadź, ojcze, do palarni tych panów i zabaw przez krótką chwilę.
Trzeba było iść za starym. W palarni panował niemniejszy przepych i nadmiar złota, niż w innych pokojach. Stary poczciwy Vogel nie czuł się dobrze pośród tych mebli, obrazów i ściennych lichtarzy. Nie wiedział, gdzie podziać ręce i nogi i wreszcie usiadł w krześle bujającem, jako że było najniższe i najbardziej wygodne. W dawnej swej izbie siadywał przeważnie na stołkach.
Wziąłem bez zaproszenia cygaro, co też uczynił Winnetou, który nie mógł niestety brać udziału w rozmowie.
— Teraj jesteśwa sami, — zaczął stary — tylko sami mądrzy ludziska. Możemy szczerze pogwarzyć. Jak pan myśli, co?
— Naturalnie — potwierdziłem.
— Co właściwie myślicie o miljonerze, o moim zięciu?
— Nie znam go.
— A dyć poznał go pan w Niemczech?
— Bardzo powierzchownie. Od tego czasu nie widziałem i nie słyszałem o nim.
— Hm, tak. Powinien był co najmniej napisać do pana. Ale niedobrze o panu gada. Kiej czasem moja córka wspomni o panu, to dopiero wściekłość nim trzęsie.
— Ale z jakiego powodu?
— Ano tak sobie, bez powodu. Lecz już od samego rana zaczyna zapijać pałkę. Przez calutki dzionek kurzy mu się z czuba.
— Co też pan mówi?
— Tak to jest, tak. Musi być, odziedziczył po matce, która pomarła z pijackiego szaleństwa.
— A co na to pańska córka?
— Co ona biedna może? Nie ma nic do powiedzenia. Kaj chce, aby on czego poniechał, to niech tylko poprosi, a on jej akuratnie naprzekór.
— A więc tak? Niepiękne to życie...
— Nikiej pies z kotem — wtrącił. — Ale wiesz pan, my miljonery, możemy sobie na to pozwolić. On mieszka na dole, a ona na górze. Przez cały bity dzień nie przemówią do siebie żywego słówka, chyba że Werner przyjdzie do obiadu.
— Czy to tak od początku było?
— Nie. W Oil-Swamp było inaczej. Żyliśmy tak, jakby jedna kapela. Ale odkąd mister Potter został naszym wspólnikiem, wszystko się zmieniało. Zaczęliśmy żyć całą gębą po pańsku. Wiesz pan, ten Potter to bardzo mi się podoba. A jak on spoziera na moją córkę!...
— Pańska córka żaliła się, że Werner ciężko pracuje.
— Babskie gadanie! Niech pan nie wierzy. Potter ma na głowie cały interes. Pędzi, pisze i haruje przez cały Boży dzień. A Werner to tylko bumbluje. Jest sobie członkiem klubów i innych towarzystw, gdzie się rznie w karty i żłopie naumor. Byłby osłem, kiejby tego nie robił, bo miljonami potrząsa i może sobie pozwolić. A no, niech Potter za niego robi!
Nie przestawał gadać. Stary bajał, jak najęty, pysznił się miljonami swego zięcia i nie zdawał sobie sprawy, że na taki wgląd w interesy i rodzinne stosunki domu chwyciła mnie groza i przerażenie. Nie mogłem sobie wyjaśnić, czy Marta kocha męża. Jeśli go nawet nie kocha, to stara się to ukryć. Podczas pierwszych tygodni żyli ze sobą dobrze — do czasu zjawienia się Pottera. Zupełnie jasno uprzytomniłem sobie, że ten Jankes zmierza ku zagarnięciu majątku Wernera, który obdarzył go bezgranicznem zaufaniem i grzązł przez to coraz bardziej w pułapkę, w której zgotowano mu kompletną finansową ruinę. — Potter chciał Wernera doprowadzić do bankructwa, aby następnie wraz z majątkiem zabrać mu jego piękną młodą żonę.
Cóż mogłem uczynić? Zdemaskowanie łotra wymagałoby czasu, zapewne długiego, a zresztą było już może za późno. Musiałbym wejrzeć także w interesy przedsiębiorstwa, co spotkałoby się niezawodnie z oporem obu wspólników. Łatwo mogłem pogorszyć sytuację. Podczas gadania starego biłem się z myślami, aż wreszcie postanowiłem powstrzymać się od jakiejkolwiek interwencji.
Niebawem przyszła pani Vogel i poprosiła nas do stołu. Marta nie przysłała po nas służącego, gdyż chciała nadać przyjęciu intymny i przyjacielski charakter. Było to skromne przyjęcie. Spostrzegłem, że Marta jakgdyby wewnętrznie odżyła. Powstawszy od stołu, zapaliliśmy cygara, podczas gdy pani domu wyszła do sąsiedniego pokoju, który był pokojem muzycznym. Zabrzmiały proste, początkowe akordy pianina, poczem rozległ się przepiękny głos byłej śpiewaczki.
Byłem odwrócony tyłem do wejścia. Winnetou siedział przy mnie i słuchał z zapartym tchem. Nie rozumiał ani słowa, ale był oczarowany. Naraz twarz jego przybrała inny wyraz. Ostro wpatrzył się we drzwi i uczynił ruch, jakgdyby chciał się zerwać z krzesła.
Odwróciłem się czem prędzej. Za mną w otwartych drzwiach stali dwaj mężczyźni, król nafty oraz, jak się później dowiedziałem, Potter. Był to młody człowiek, dobrze zbudowany. Jego twarz wyrażała naprężone oczekiwanie. Zaczerwienione oczy Wernera wraziły się we mnie tępo. Chwiał się na nogach. Widać było, że jest pijany jak bela.
Ponieważ nosiłem strój meksykański, przeto nie poznał mnie, dopóki się nie odwróciłem. Teraz, widząc mnie z twarzy, ścisnął pięści i, tocząc się ku mnie, zawołał:
— To łotr, który chciał odstręczyć ode mnie żonę! I ważył się przyjść dzisiaj? A ona śpiewa mu tę pieśń? Do wszystkich djabłów, Potter, bierz go! Kości mu połamię!
Potter zbliżał się ku mnie. Podniosłem się z krzesła. Nie zdążył jeszcze podejść, gdy do pokoju wbiegła Marta. Słysząc głos męża, przerwała śpiew, przybiegła natychmiast, stanęła między mną a obu wspólnikami i, wyciągając ręce, rzekła:
— Ani kroku dalej! Obrażasz nietylko mnie i moją cześć, ale i siebie samego!
— Idź precz! — krzyknął mąż. — Muszę z nim pomówić. A z tobą później się rozprawię!
— Nie ustąpię ani kroku! Spotkałam przypadkowo pana doktora i zaprosiłam oczywiście. Chcesz znieważyć naszego gościa?
— Gościa? Gościa? — roześmiał się szyderczo. — Potter jest moim gościem. Jego zaprosiłem! Temu zaś znachorowi i bazgraczowi zmyję łeb zimną wodą. Potter, ruszaj! Zbijemy go na kwaśne jabłko! Idź precz, kobieto!
Chwycił ją za rękę, ale natychmiast puścił, albowiem przy nim stał Winnetou. Jeden rozkazujący ruch Apacza wystarczył, aby obaj napastnicy cofnęli się o parę kroków.
— Który z was jest właścicielem tego domu? — zapytał Winnetou najczystszą wymową angielską.
— Ja — odpowiedział Werner, z trudnością utrzymując równowagę.
— Jestem Winnetou, wódz Apaczów. Słyszałeś o mnie?
— Do djabła! — Winnetou, Winnetou!...
— Tak, to moje imię. Słyszę, że je znasz. Ale nie wiem, czy znasz także moje cechy i czyny. Nie próbuj doświadczać ich na sobie. Słuchaj uważnie, co ci powiem! Tu oto stoi mój przyjaciel i brat, Old Shatterhand. Spotkaliśmy twoją żonę. Zaprosiła nas i poszliśmy z nią, aby ci okazać zaszczyt swą obecnością. Jedliśmy i wysłuchaliśmy jej pieśni. To wszystko. Nic innego się nie zdarzyło. Jeżeli za to jednak ją ukarzesz, nie minie cię zemsta Winnetou. Moja władza sięga aż do serca tego miasta — do najskrytszych zakamarków najgłębszych piwnic w najbardziej zapadłych domach. Każę cię śledzić. Szepnij swej squaw tylko złe słówko, a któryś z moich Apaczów odpowie ci nożem. Teraz wiesz zatem, czego sobie życzę. Jeśli nie usłuchasz, zginiesz niechybnie!
Potem sięgnął do pasa, wyciągnął monetę i, kładąc na stole, dodał:
— Oto zapłata za to, cośmy zjedli. Old Shatterhand i Winnetou nie chcą żadnych darów, albowiem są od ciebie bogatsi. Powiedziałem!
Werner nie śmiał oponować. Stał, jak skarcony sztubak. Potter miał minę człowieka zgorszonego, ale można było poznać, że w głębi serca odczuwa zadowolenie. Położyłem rękę na jego ramieniu i zapytałem:
— Master, słyszał pan moje imię i wiesz, kim jestem?
— Tak — odpowiedział.
— Przejrzałem pańskie zamiary. Postępuj pan oględniej ze swoim wspólnikiem, inaczej nie będzie dla pana zmiłowania. Wrócę i sprawię nad panem sądy, ale nie według paragrafów waszych ksiąg i aktów, jeno według surowych praw prerji. Pański wspólnik opowie panu o mnie. Nie wierz, że on mnie zgłębił. I nie sądź, że będę wobec pana tak pobłażliwy, jak byłem wobec niego w Niemczech. Aby cię przekonać, że mówię poważnie, wycisnę pieczęć Old Shatterhanda na pańskich mięśniach.
Prawą ręką objąłem jego ramię i ścisnąłem mocno. Wydał nie okrzyk, ale prawdziwe wycie. Zaraz potem wyszedłem wraz z Winnetou, nie oglądając się za sobą. Wsiedliśmy do windy. Za naciśnięciem guzika zjechaliśmy nadół i opuścili pałac, który, według moich przypuszczeń, miał wkrótce stać się domem niedoli. — —
Nazajutrz wyjechaliśmy z San Francisco, a po trzech miesiącach w Hole in Rock rozstaliśmy się na trzydzieści miesięcy. Winnetou zatrzymał mojego konia. Umówiliśmy się dokładnie co do miejsca i czasu przyszłego spotkania, jakeśmy to zazwyczaj czynili.
Parę miesięcy bawiłem w domu. Następnie wyruszyłem w świat, tym razem na Wschód, gdzie spędziłem dwadzieścia miesięcy. Po powrocie pogrążyłem się w książkach i bardzo mało pokazywałem. Tylko raz na tydzień odwiedzałem towarzystwo śpiewacze, którego byłem i jestem dotychczas członkiem honorowym. To była jedyna ówczesna moja rozrywka.
Którejś soboty siedzieliśmy po ćwiczeniach i naradzaliśmy się nad urządzeniem koncertu na cele dobroczynne, gdy do naszego pokoju wszedł gospodarz i zameldował:
— Dwaj obcy przyszli do pana.
— Któż to?
— Nie znam ich. Jeden jest młodym bardzo przystojnym mężczyzną, drugi zaś zupełnie ciemnoskóry. Nie mówi nic, nie zdjął nawet kapelusza, a oglądał mnie tak, że mi się nieswojo zrobiło.
Szarlieh! — rozległo się z poza odemkniętych drzwi.
Skoczyłem na równe nogi. To Winnetou zwykł tak wymawiać moje imię! — — I oto stał tutaj, za drzwiami! Winnetou, najznakomitszy wódz Apaczów w Dreznie! I jakże wyglądał ten niezwyciężony wojownik! Ciemne spodnie i ciemna przepasana kamizelka, krótki surdut, w ręce mocna laska, na głowie wysoki cylinder, którego nie zdejmował. — Opowiadam to wszystko w skrócie. Mogę chyba nie nadmieniać, że moje zdziwienie, moje oszołomienie było niemniejsze, niż mój zachwyt.
Skoczyłem ku Winnetou, on zaś ku mnie. Padliśmy sobie w objęcia, całując się i w przerwach spoglądając na siebie, poczem wybuchnęliśmy głośnym śmiechem, co się Apaczowi pierwszy raz zdarzyło. Wygląd jego Old Shatterhanda był tak potulny, a postać najmężniejszego wojownika Apaczów tak łagodna i śmieszna, że trzeba było być czarodziejem, aby móc się powstrzymać od śmiechu.
Winnetou nie czekał powrotu gospodarza — poszedł za nim. Teraz zbliżył się również drugi mężczyzna, który mu towarzyszył. Był to nie kto inny tylko Franciszek Vogel, dawny uczeń mego kapelmistrza.
Wszyscy obecni śpiewacy znali Winnetou z moich opowiadań. Jakież rozległy się okrzyki, gdy wymieniłem jego imię! Z początku nie chcieli uwierzyć. Nie mogli sobie wodza inaczej wyobrazić, jak w znanym ubiorze wraz ze srebrną strzelbą. Wiedziałem, dlaczego nie zdejmował cylindra, — chował bowiem pod nim swoje obfite ciemne włosy. — Kiedy zdjąłem cylinder, włosy wypadły i okryły niby płaszcz ramiona i plecy Apacza. Teraz przekonano się, że jest to Winnetou. Wszystkie ręce wyciągnęły się ku niemu i, skoro natchniony basista zaczął: — Po trzykroć wiwat! — pozostali wtórowali szumnie.
Jakże często prosiłem dawniej Winnetou, aby pojechał ze mną do Niemiec, lub mnie odwiedził. Zawsze nadaremnie! Skoro teraz przybył i to tak niespodzianie, musiał mieć wielce doniosłe powody. Widział, że jestem ciekaw, lecz kiwnął tylko głową i rzekł:
— Niechaj mój brat sobie nie przeszkadza. Poselstwo moje jest ważne, ale skoro upłynął tydzień, a nawet więcej, to może minąć jeszcze godzina.
— Jakże mnie znalazłeś?
— Wszak Winnetou nie jest sam. Młoda biała twarz, która nazywa się Vogel, przybyła ze mną i zaprowadziła mnie do twego mieszkania. Powiedziano, żeś poszedł tam, gdzie śpiewają, a ja chciałem usłyszeć śpiew. Później wrócimy do twego mieszkania, gdzie dowiesz się, z jakiego powodu przeprawiłem się przez wielkie morze.
— Dobrze. Będę cierpliwie czekał i pozwolę ci posłuchać śpiewu.
Bractwo z radością zgodziło się spełnić życzenie Winnetou. Usiedliśmy wraz z Voglem przy odległym stoliku przy piwie, które Winnetou pijał bardzo chętnie, ale też bardzo umiarkowanie. Zaczęły się popisy, które należałoby nazwać koncertem. Śpiewacy byli dumni z tego, że słucha ich tak słynny człowiek.
Trzymaliśmy się obaj za ręce. Byłem szczęśliwy, że widzę go w swej ojczyźnie, jego zaś uszczęśliwiała moja radość. Sądzę, że dla obcych stanowiliśmy wzruszająco czułą parę. Ale nikt z tych, którzy widzieli Winnetou i Old Shatterhanda w sawanie, lub górach, nie poznałby nas tutaj. Winnetou wydawał mi się czarną panterą w skórze owczej, a i on pewnie doznawał podobnego wrażenia, patrząc na mnie.
Mogło być koło północy, gdy Apacz oznajmił, że słyszał już dosyć. Gorliwe bractwo chętnieby go zatrzymało do rana i nawet dłużej. Podziękował śpiewakom i wyszliśmy. Winnetou słowem nie wspomniał o śpiewakach, ale, znając go dobrze, widziałem, jak głęboko przejął się pieśniami mej ojczyzny.
Skoro przybyliśmy do domu, obejrzał się dokładnie dokoła, dotknął każdego przedmiotu i przymykał oczy, aby wrazić to wszystko głęboko w pamięć. Zdjąłem ze ściany dwie fajki pokoju, napełniłem i podałem mu jedną. Vogel dostał papierosa. Gdy następnie usiadłem z najlepszym, najwierniejszym i najszlachetniejszym swym przyjacielem na kanapie, rzekł po chwili:
— Przybyliśmy za sprawą pięknej białej squaw, którą odwiedziliśmy swego czasu w San Francisco.
— Ah, w sprawie Marty, pańskiej siostry?
— Niestety, tak! — odpowiedział Vogel. — Nie opowiem panu nic pocieszającego. Przebywałem cztery miesiące w Ameryce.
— To niedługo.
— Tak, ale dla mnie aż zbyt długo. Te miesiące były niczem lata całe, albowiem przyniosły mi tylko gorzkie rozczarowanie. Mój szwagier zbankrutował.
— Ah! Moje przewidywania!... Jakże się rzecz ma z Potterem, jego wspólnikiem?
— Ten jest także, rozumie się, bankrutem,
— Nie sądzę. Ta pijawka wyssała do szpiku pańskiego szwagra i schowała sobie jakąś znaczną sumkę. Czy to bankructwo ze szkodą wierzycieli?
— Nie. Nikt nie stracił grosza.
— Nikt nie stracił grosza, a jednak ogłoszono upadłość? A zatem cały majątek został w tak krótkim czasie roztrwoniony? Jakże to się stać mogło?
— Wskutek rujnujących spekulacyj Pottera. Mój szwagier przekazał mu prowadzenie całego interesu.
— Można to było przewidzieć. Potter zbliżył się do pańskiego szwagra odrazu z zamiarem zrujnowania go doszczętnie. Gdyby tak nie było, majątek nie mógłby tak szybko stopnieć. Wrzekomo przepuścił wszystko na spekulacjach, ale istotnie nabił sobie tęgi trzos. Przypuszczam jednak, że można go będzie zdemaskować.
— Nie sądzę, gdyż w takim razie nie przebywałby w San Francisco, lecz ukrył się na odludziu. Mój szwagier oczywiście stracił wszystko. Odebrał rodzinie resztki i przepija, wałęsając się od szynku do szynku. Z ostatnim groszem przepije rozum.
— A rodzina?
— Z rodziną jest kiepsko. Kiedy przyjechałem do Ameryki, nikt się krachu nie spodziewał. Liczyłem na Wernera. Sądziłem, że dzięki jego pomocy zdołam się prędko wybić. Lecz po trzech tygodniach nastąpił krach. Byłem zbyteczną gębą do stołu. Rodzice i rodzeństwo rozpaczali. Jedynie Marta zachowała równowagę ducha i myślała o środkach zaradczych. Pomagałem jej, strzeliła nam zbawienna myśl do głowy. Postanowiliśmy urządzać koncerty. Z początku wystarczyła gotówka, którą uzyskaliśmy ze spieniężenia zbytecznych rzeczy. Myśleliśmy o panu. Gdyby pan był w Ameryce, to na pewnobyś wspomógł nas radą i uczynkiem. Ale, niestety, pan był gdzie indziej. Wówczas Bóg sprowadził do domu naszego Winnetou.
— Jakto? Przyszedł do was do domu?
— Tak.
— To jest podziwu godne! Po naszych przeżyciach w tym domu, nigdybym nie sądził, że Winnetou jeszcze przestąpi jego progi.
— To był inny dom. Wyforowano nas poprostu z pałacu — wynajęliśmy małe mieszkanie. Na szczęście Apacz przybył do San Francisco, przypomniał nas sobie, poinformował się, dowiedział o wszystkiem i przyszedł pocieszyć. Wstydzę się niemal powiedzieć: dał nam pieniądze. Nie chcieliśmy przyjąć, ale zapewnił, że wkrótce będziemy w stanie zwrócić mu pożyczkę. Zapowiedział, że rozmówi się z Potterem, i odtąd nie spuszczał go z oka. Lecz oto nadeszło pismo urzędowe z Nowego Orleanu, oznajmiające o śmierci naszego wujka, brata mojej matki.
— Aha, przypominam sobie! Pańska babka opowiadała, że miała syna, który wyjechał do Ameryki i nie dawał odtąd o sobie znaku życia. Była pewna, że zginął po drodze,
— Tak jest. Ale nie umarł — był tylko niewdzięcznym synem. Umarł niedawno jako miljoner. W każdym razie tak oznajmiły nam władze.
— Niebardzo liczę na takie bogactwa. Przekonał się pan, jaką mają wartość, gdy wpadną w ręce niewłaściwe. Ale skąd władze z Nowego Orleanu znały wasz adres w San Francisco?
— Ze starych szpargałów i notatek nieboszczyka dowiedziano się o miejscu jego urodzenia, dokąd też następnie władze się zwróciły. Tam podano nasz obecny adres.
— No, więc jest ratunek. Jeśli udowodnicie, że jesteście jedynymi spadkobiercami nieboszczyka i że zatem wasze prawa są niesporne, wydadzą wam spadek bardzo rychło.
— Bodajby tak było! Ale sprawa ma swój haczyk. Jesteśmy jedynymi krewnymi — ale może jednak nie jedynymi. Nieboszczyk miał syna, który zaginął.
— Bardzo źle! Sprawa może ogromnie się przewlec. Trzeba w pismach wezwać syna i, jeśli się nie zjawi po upływie określonej ilości lat, będzie uważany za zmarłego. Trzeba, niestety, uzbroić się w cierpliwość.
— Tak, musimy czekać... Bodajby nam jednak wypłacili jakąś część drobną!
— To nie uchodzi. Wszystko, albo nic.
— Szkoda! — Trzeba dodać, że w Nowym Orleanie pewien adwokat zajął się sprawą zaginionego. Jest to jego przyjaciel. Twierdzi, że spadkobierca żyje, albowiem towarzyszył mu w podróży bardzo obrotny i zaufany przyjaciel, któryby na pewno, według zdania adwokata, wysłał wiadomość do Nowego Orleanu, gdyby tamtemu przytrafiło się co złego, a tem bardziej gdyby umarł. Adwokat przedsięwziął zatem bardzo skrupulatne poszukiwania, na które uzyskał od sądu czas odpowiedni.
— To jeszcze bardziej przeciągnie sprawę. — Jakże się nazywa z domu pańska matka?
— Jaeger.
— A więc miljoner nazywał się Jaeger? Czem był właściwie?
— Z początku szewcem. Wywędrował jako czeladnik. W New Yorku dorobił się sklepu, zresztą dzięki korzystnemu małżeństwu, i coraz bardziej porastał w pierze.
— Czeladnik szewcki? New York? Sklep? Bogate małżeństwo? Błysła mi myśl, strzeliło mi coś do głowy!
— Co takiego? Co takiego?
— Poczekaj-no pan, poczekaj! Muszę się zastanowić.
Podniosłem się z kanapy i chodziłem tam i zpowrotem po pokoju. Myślałem o liście, który znalazłem ongi w portfelu Meltona. List pisał jego bratanek.[4] Podszedłem do bibljoteki i wyjąłem list z oznaczonej przegródki.
Tak, to się zgadzało! A zatem list dotyczy omawianego wypadku? Musiałem się upewnić, zapytałem więc:
— Jaeger dorobił się sklepu z obuwiem w New Yorku? Czy nie był dostawcy wojskowym?
— Tak.
— I dostarczał nietylko obuwie, ale również inne artykuły?
— Tak, tak! Zbił na tem miljony. Ale skądże pan wie o tem? Co za list trzyma pan w ręce?
— O tem później! Powiedz pan, czy Jaeger zawsze posługiwał się swem niemieckiem nazwiskiem?
— Nie. Zamerykanizował je na angielskie Hunter.
— Czemu pan odrazu nie powiedział! Dlaczego wymienił pan tylko niemieckie nazwisko?
— Myślałem, że to nie zmienia postaci rzeczy.
— O, bardzo, bardzo zmienia, wszystko nawet! Czy wie pan, jak się nazywał zaginiony syn?
— Tak. Small. Cudaczne imię, nieprawdaż?
— Tak, ale to państwu na rękę. Im dziwaczniej brzmi imię zaginionego, tem trudniej jest pomieszać go z kim innym. A zatem — Smali Hunter. Zginął? I gdzie? Naturalnie, że na Wschodzie. Czyż nie tak?
— Tak, na Wschodzie! — zawołał zdumiony Vogel. — I to panu wiadomo, panie doktorze?
— I to również. Trafił pan na właściwego człowieka, kochany przyjacielu.
— Mówił to także Winnetou.
Aha! Winnetou znalazł zapewne najdrobniejszy ślad i przedsięwziął wszelkie środki, aby go nie stracić z oczu. Postaw pan wodza na tropie — zobaczysz, że będzie niezmordowany i wykaże niedoścignione mistrzostwo.
— Więc ma pan jakiś ślad zaginionego?
— Tak. Ale uprzednio muszę zapytać: czy w piśmie urzędowem nie wymieniono miejsca jego zniknięcia?
— Owszem. Przypominam sobie. Znaleziono list, który wysłał do ojca z Kairu.
— To świetnie! Jak dawno był wysłany ten list?
— Nie było o tem wzmianki.
— Szkoda. Potrzebny nam czas pobytu Smalla Huntera w Kairze.
— Mieszkał w Hotelu du Nil i opisuje w liście sławetny tamtejszy ogród palmowy.
— Czy jeszcze coś przytoczono z listu?
— Nie. Ależ tak! Przypominam sobie. Prosi ojca, aby listy adresował do konsulatu amerykańskiego.
— To bardzo ważne, nader ważne! Mamy zatem trop. Znajdziemy poszukiwanego na pewno, ale, niestety, już jako nieboszczyka.
— Uważa pan, że umarł?
— Tak. A jednak zgłosi się po odbiór spadku.
— Nieboszczyk nie może zgłosić się po spadek!
— Czasem tak. Oczywiście w okolicznościach szczególnych, o których pan się dowiesz, skoro rozmówię się z Winnetou.
— Zaciekawia mnie pan niezmiernie!
— Nie chcę pana dręczyć i dlatego będę rozmawiał z Apaczem nie po indjańsku, ale po angielsku. Zrozumie pan?
— Bardzo dobrze. Od czasu odjazdu mego rodzeństwa do Ameryki, zająłem się gorliwie studjowaniem angielskiego.
— Będę się więc posługiwał tym językiem, zamiast niemieckim, którego Apacz prawie nie rozumie. Posługiwałem się dotychczas niemieckim, ponieważ nie zwracałem się specjalnie do wodza. — Ale, powiedz pan, nie wiesz, czy aby władze z Nowego Orleanu pisały do Kairu?
— Owszem. Władze, a także adwokat, o którym wspomniałem.
— Jaka odpowiedź nadeszła?
— Jeszcze nie nadeszła. Stało się to niedawno.
— A zatem wiem wszystko, czego trzeba, aby panu służyć radą. Wszak poto pan do mnie przybył?
— Tak. Przyznaję otwarcie. Siostra powiedziała, że pan dobrze zna Wschód i — —
Utknął w połowie zdania.
— I... — mów pan dalej! — ośmieliłem go. — Skoro pan żąda ode mnie rady i uczynku, musisz być całkowicie szczery.
— Sam pan dopowiedział, mówiąc o uczynku. Siostra wie, że pan zna Wschód, i sądzi, że pan jest właściwym, a może nawet jedynym człowiekiem, który odkryje Smalla Huntera, — żywego, czy martwego.
Hm. Jestem bardzo wdzięczny pańskiej siostrze za ufność, jaką we mnie pokłada. A zatem mam nietylko radzić, ale i czynić? Czy rozumie pan znaczenie tego słowa w całej rozciągłości?
— Tak. Myśleliśmy o tem bardzo wiele. Wiem, że wymagamy od pana sporo czasu i zachodu.
— Być może nawet więcej — może nawet życia.
— Czyżby?! — zawołał przestraszony.
— Tak, życia. Ślad, który odkryliśmy, świadczy o zakrojonem na wielką skalę łotrostwie, które albo już zostało, albo dopiero będzie w czyn wprowadzone. Towarzysz podróży Smalla Huntera jest do niego podobny, jak dwie krople wody. Przypuszczam z danych uzasadnionych, że to niezwykłe podobieństwo stanowi przyczynę morderstwa, którego już dokonano, lub dopiero mają dokonać.
— Przeraża mnie pan!
— Towarzysz podróży zamorduje Smalla Huntera, aby, korzystając z podobieństwa, wystąpić jako Small Hunter i dziedziczyć jego spadek. Jest to przestępca, ojciec zaś jego i stryj, do którego list ten został wystosowany, są dwukrotnymi lub trzykrotnymi mordercami. Opowiem to panu później szczegółowo. Z całą stanowczością nie mógłbym jeszcze twierdzić o zabójstwie, ale, znając dobrze tych łajdaków, wnioskuję że na pewno w ten, a nie w inny sposób postarają się wykorzystać śmierć starego Huntera. Ale teraz nadewszystko trzeba się porozumieć z Winnetou.
Apacz bardzo niewiele rozumiał z rozmowy, prowadzonej po niemiecku, lecz mimo to spoglądał na nas z uwagą. Z początku malował się na jego twarzy wyraz skupienia, ale z chwilą, gdy przyniosłem list, zniknął, ustępując miejsca zadowoleniu.
Widząc, że zamierzam się doń zwrócić, wyprzedził mnie:
— Mój brat Old Shatterhand potwierdził moje przypuszczenia. Zaginiony biały wyjechał wraz z bratankiem Meltona do miejscowości, zwanych przez białych Wschodem.
— Winnetou dobrze nas obserwował. Nic się nie ukryje przed ostrością jego spojrzenia.
— Nie trzeba było szczególnej ostrości. Old Shatterhand w swoim czasie pokazał i przeczytał mi ten list. Wraziłem go sobie w pamięć. Otóż przybyłem do San Francisco, aby zobaczyć piękną białą, której mąż w swoim czasie tak ciężko nas obraził, że zagroziłem mu zemstą, jeślibym później znalazł jego squaw w niedoli. Dowiedziałem się o jej nieszczęściu i — poszedłem pocieszyć. Obdarzała mnie zaufaniem, albowiem jestem twoim przyjacielem i bratem. Opowiedziała mi wszystko. Przeczytała także urzędowe pismo z Nowego Orleanu. Pismo, prócz nazwiska Hunter, zawierało jeszcze inne rzeczy, zgodnie z treścią znajdującego się w twojem posiadaniu listu. A zatem łatwo było wpaść na ślad właściwy. Głuchy i ślepy musiałby ten być, który się nie domyślił. Biała squaw miała do ciebie zaufanie, przeto postanowiłem jej pomóc. Ty jeden jesteś człowiekiem, który może tą sprawą pokierować, — dlatego przyjechałem do ciebie. Zabrałem ze sobą tego młodego człowieka, gdyż zna okoliczności sprawy i włada nieznaną mi mową twojej ojczyzny. Jaki jest obecnie tok myśli mojego brata?
— Jonatan Melton pisze, że wykorzysta swoje podobieństwo ze Smallem Hunterem. Jak sądzi Winnetou, na czem będzie polegała ta korzyść? Czy na fałszerstwach i oszustwach?
— Nie. Smali Hunter umrze, jeśli nie przyjdzie na czas zbawca.
— Ja również jestem przekonany o tem. Jonatan Melton podszyje się pod jego osobę i zgłosi po spadek. Natychmiast powinien wyjechać do Kairu jakiś dzielny człowiek, zasięgnąć wieści w konsulacie, a następnie wytropić ślad zaginionego.
— Pan jesteś tym człowiekiem! — wtrącił Vogel, chwytając mnie za rękę. — Jedź pan, śpiesz pan, dopóki nie jest za późno!
Hm... Sprawa interesuje mnie ogromnie. Ale czy sądzi pan, że ja tu poto siedzę, aby na pierwsze zawołanie rzucić swoją pracę i uganiać się po Wschodzie za zbrodniarzami?
— Błagam pana!... Jeśli pan ocali Smalla Huntera, zostanie pan przez niego sowicie wynagrodzony! Jeśli zaś Hunter nie żyje, a pan zdemaskuje jego sobowtóra, to jesteśmy gotowi wypłacić panu część spuścizny!
Uff! — zawołał gniewnie Apacz. — Old Shatterhand nie przyjmuje wynagrodzenia, a zresztą żaden człowiek takiej wyprawy nie zdoła opłacić!
Załagodziłem naprężoną sytuację, oświadczając:
— Uspokój się pan, już poprzednio byłem gotów natychmiast wyruszyć do Kairu, o ilebym zdołał usunąć przeszkody, które zatrzymują mnie przez dzień jutrzejszy i następny.
Teraz objawiła się cała delikatność ducha i szlachetność umysłu Winnetou. Dobrze mi znanym ruchem położył rękę na pasie i rzekł:
— Winnetou prosi Old Shatterhanda, aby nie zważał na żadne przeszkody. Jaka jest droga do Kairu?
— Stąd koleją do Brindisi, a następnie okrętem do Aleksandrji.
— Jak długo jedzie się koleją i kiedy wypływa okręt?
— Okręty kursują regularnie w określonych dniach tygodnia. Jeśli się jutro stąd wyruszy, a pojutrze będzie w Brindisi, to już następnego dnia można żeglować.
— A więc jedziemy jutro. Howgh!
Spodziewałem się tego. Winnetou nie przyjechał wszak poto, aby mnie wysłać do Afryki, a samemu wrócić do prerji. A jednak frapował mnie stanowczy ton, jakim wypowiedział przytoczone zdanie. Zapytałem:
— Lecz Winnetou jedzie do zupełnie nieznanego kraju!
— Zato brat mój zna ten kraj wyśmienicie. Niech nie usiłuje wzbraniać mi tej podróży. Czy nie opowiadałeś po stokroć, coś widział w tamtych stronach, i czy nie mówiłeś, że pragnąłbyś, abym zwiedził je wraz z tobą?
— Tak.
— Twoje życzenie teraz się spełni. A zatem nie sprzeciwiaj się temu.
Wódz Apaczów w Kairze! Co za myśl! Chyba nic podobnego się jeszcze nie zdarzyło. Cieszyłem się przedewszystkiem dlatego, że będę jego przewodnikiem w podróży, a następnie, ponieważ oczekiwały nas zdarzenia, w których zdanie tego najprzenikliwszego z myśliwców prerji mogło się ogromnie przydać. I wreszcie dlatego, że — i to była rzecz chwilowo najważniejsza — że położył rękę na pasie. Moja sytuacja finansowa nie przedstawiała się tak korzystnie, abym mógł każdej chwili rozporządzać dosyć znaczną sumą, potrzebną do podróży. Ręka Winnetou na pasie wskazywała, że jest tam dosyć krnąbrnej, a jednak tak szlachetnej mamony.
Radości Vogla z powodu naszej decyzji nie da się opisać. Odnowa zaczął medytować nad zagadnieniem spadku, aż wreszcie wybiliśmy mu to z głowy. Wysłałem go do hotelu. Apacz zaś, rozumie się, spał u mnie, ale niezbyt długo, gdyż trzeba było zdążyć do rannego pociągu. Nie sprawiało to nam szczególnego kłopotu, gdyż zawsze wszystkie rzeczy, niezbędne do podróży, mam pod ręką.
Voglowi starczyło pieniędzy, aby wrócić do San Francisco. Pożegnał się z nami w wagonie, otrzymawszy wskazówki, jak on i jego rodzeństwo mają się zachować w różnych okolicznościach. — — —



II
EMERY BOTHWELL

Ogromnie bawiło mnie powszechne zaciekawienie osobą Apacza. Nie waham się powiedzieć, że dla przelotnych i powierzchownych spojrzeń mógł uchodzić za wystrychniętego wagabundę. Ale kto przyjrzał się jego postawie oraz szlachetnym, dumnym i poważnie niewzruszonym rysom jasnobronzowej twarzy, ten musiał pomyśleć, że nie ma przed sobą zwyczajnego zjadacza chleba.
Pomijam milczeniem drobne przygody, czasem nawet bardzo interesujące i zabawne, które nam się przytrafiły w drodze, gdyż nie należą do niniejszej opowieści. Stwierdzę tylko, że, mimo indjańskiej powściągliwości, Winnetou nie mógł wyjść z podziwu, tyle bowiem nowych, nieznanych i niespodziewanych zjawisk oglądał. W Aleksandrji kupił strój arabski, w którym Apaczowi było do twarzy, ale który wydał mu się bardzo niewygodny.
Po przybyciu do Kairu zgłosiliśmy się natychmiast do hotelu du Nil, gdzie mieszkał przedtem Small Hunter. Dowiedzieliśmy się, że przed trzema miesiącami wyjechał. To odpowiadało informacjom, uzyskanym w amerykańskim konsulacie, gdzie dowiedzieliśmy się jeszcze czegoś ponadto. Powiedziano nam, że listy do Smalla Huntera wysyłano z początku do Aleksandrji, a następnie zaś do Tunisu, na adres żydowskiego kupca Musaha Babuama.
Postanowiliśmy zatem wyjechać z Kairu do Tunisu już nazajutrz rano, nie można było bowiem tracić czasu. Wprawdzie uspakajano nas zapewnieniem, że Small Hunter miał się wyśmienicie i że bardzo serdecznie obcował z towarzyszem podróży.
— Podobieństwo ich obu — mówiono — było istotnie uderzające, tem bardziej, że ubierali się jednakowo.
Wieczorem przespacerowaliśmy się do Hotelu d’Orient, w którym ongi mieszkałem. Nie kierowały mną żadne uboczne zamiary. Poprostu nieświadomie zwiedza się miejscowości, w których się kiedyś mieszkało. W jasno oświetlonym ogrodzie usiedliśmy przy stoliku, aby się napić limonjady. Zwracaliśmy powszechną uwagę, gdyż Winnetou nosił włosy rozpuszczone na plecach.
Było sporo stolików. Siedziało przy nich mnóstwo ludzi, rozkoszując się chłodnem powietrzem wieczora. Na widok nasz podniósł się z krzesła jakiś pan w muzułmańskim ubiorze. Zbliżał się coraz bardziej i nie spuszczał nas z oka. Zapewne człowiek ten widział mnie już niegdyś. Nie zwracałem na niego uwagi. Naraz ściągnął kaptur swego jasnego haiku na pół twarzy, podszedł do mnie i, kładąc mi dłoń na plecach, powitał w pięknej mowie Indjan szczepu Tehua.
Oseng-ge tah, mo Old Shatterhand!
Znaczy to mniej więcej: — Dobry wieczór Old Shatterhandzie! — Następnie położył rękę także na ramieniu Apacza i ponowił powitanie, zmieniwszy tylko imię:
Oseng-ge tah, mo Winnetou.
Arab znał więc nas dobrze. Skoczyłem żywo, zdumiony, i zapytałem w tem samem narzeczu:
Toh-ah oh sse! — Kim jesteś, człowieku?
Odezwał się po angielsku:
— Poznajże nareszcie, stary pogromco lwów! Jestem naprawdę ciekaw, czy nie poznasz mnie po głosie.
— Emery, Emery Bothwell! — zawołałem, zsuwając mu z twarzy kaptur, i objąłem serdecznie. Przycisnął mnie do potężnej klatki piersiowej i rzekł głosem wzruszonym:
— Oddawna, od bardzo dawna, tęskniłem za tobą, mój stary druhu. Nigdzie cię jednak nie mogłem zdybać. Teraz znów omal, żeś mi się nie wymknął z tego błogosławionego ogrodu. Tak chciał kismet, ale ja także mam swoją wolę, a mianowicie, abyśmy się zbyt rychło ze sobą nie rozstali. Czy przystajesz na to, druhu?
— Z przyjemnością drogi przyjacielu. A zatem odrazu nas poznałeś?
— Ciebie natychmiast, ale wodza nieodrazu zgryzłem. Któżby to się mógł spodziewać, że ten strój okrywa najsłynniejszego wojownika Apaczów? Któżby mógł wyobrazić sobie Winnetou w odległym Kahira? Jestem tak zdumiony, że nie wierzyłbym, gdybym nie ufał swym dobrym oczom. Niezwykła i ważna musi to być sprawa, która skłoniła wodza, aby zamienił Llano estacado na pustynię libijską i Góry Skaliste na zamierzchły Mokattam.
— Istotnie ważna. Zajmij miejsce — wkrótce się dowiesz.
Kazałem kelnerowi przenieść sorbet i krzesło. Emery przysiadł się do naszego stolika.
Kto mógł przypuścić, że spotkam dziś tutaj mego dobrego, odważnego, niezwyciężonego przyjaciela z Sahary i prerji. Miałem wszelkie powody, aby się cieszyć z tego spotkania. Zrozumieją mnie ci z pośród czytelników, którzy czytali Gum. Niechaj wolno mi będzie powtórzyć to, co powiedziałem tam o Bothwellu:
„W Far-West spotkałem człowieka, który — tak samo, jak ja, — jedynie z żądzy przygód odważył się sam jeden zapuścić w „ciemne i krwawe dno“ indjańskich terenów, i który był mi wiernym przyjacielem i towarzyszem w obliczu wszelkich przeciwieństw losu. Sir Emery Bothwell był Anglikiem najczystszej krwi, dumnym, szlachetnym, zimnym, skąpym w słowie, odważnym aż do zuchwałości w czynie, pełnym przytomności ducha, silnym zapaśnikiem, wprawnym szermierzem, pewnym obrońcą, i ponadto człowiekiem skorym do poświęceń, ilekroć tego wymagała przyjaźń. Obok tych zalet Emery posiadał parę osobliwych właściwości, które odrazu zdradzały Englishmana i mogły doń zniechęcić obcego. Mnie bynajmniej nie odstraszały, wręcz przeciwnie, były dla mnie często prawdziwą rozrywką.“
Takim to człowiekiem, zupełnie takim, był ów Emery Bothwell, który wraz ze mną i z paroma jeszcze ludźmi zmiótł całą rozbójniczą karawanę w Saharze. — Było to dowodem wielkiej i szczerej radości ze spotkania, jeżeli ten Englishman, tak skąpy w mowie, powitał nas tylu słowami. Znał Winnetou tak samo, jak mnie, gdyż razem przez trzy kwartały wędrowaliśmy po południowo-zachodnich Stanach i razem przeżyli niejedną niezwykłą przygodę. Apacz cieszył się niemniej ode mnie z niespodzianego spotkania, ale nie zwykł się wywnętrzać.
Szczególnie zaś byłem zadowolony, że spotkałem Bothwella w obecnych okolicznościach. Emery był tak usytuowany, że zawsze mógł rozporządzać swoim czasem, to też nie wątpiłem, że przyłączy się do nas bez wahania. Szło wszak o to, aby odnaleźć zaginionego, a nawet wykryć lub zapobiec zbrodni, co stanowiło dla tego poszukiwacza przygód gratkę nielada. Posiadał wszystkie zalety uczestników tego rodzaju wypraw — poprostu nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego towarzysza. Gdziekolwiek bądź ukryliby się złoczyńcy, mając przy boku Winnetou, najsłynniejszego na Zachodzie tropiciela śladów, i Emery’ego, prawie równie głośnego Behluwan-beja algerskiej pustyni, wytrząsnąłbym ich z pod ziemi.
Emery’ego bardzo zdziwiła obecność Winnetou w Kairze. Zrozumiał wlot, że tylko niezwykły powód mógł skłonić Apacza do tej podróży. Winnetou na jego miejscu nie pytałby, tylko czekał. Emery był białym i jako taki nie nakładał wędzideł ciekawości. Ledwo usiadł, zaczął nas ciągnąć za języki rozmaitemi pytaniami.
— Czy to być może? — zawołał. — Wybieracie się do Tunisu? Bo ja także!
— Kiedy?
— Kiedy wam się spodoba.
— Doskonale! A więc pojedziemy razem. A ty w jakim celu jedziesz?
— Co za pytanie! Przygoda. A wy?
— Sądzę, że i my doznamy przygód. Przypuszczałem, że jakiś określony powód sprowadza cię do Tunisu?
— Słusznie. Powód, któremu na imię Small Hunter.
Uff! — zawołał Apacz. Nazwisko Huntera tak go zelektryzowało, że nie mógł powstrzymać się od okrzyku.
— Small Hunter? — zapytałem szybko. — Czy to możliwe? Czy go znasz?
Yes. A ty również, jak się zdaje?
— Nie. Natomiast szukam go w Tunisie.
— Jesteś na złym tropie. Small przebywa w Egipcie, mówiąc ściślej, w Aleksandrji.
— A myśmy stamtąd przyjechali! Gdybyśmy wiedzieli! Poinformowano nas, że Hunter przed trzema miesiącami wyjechał do Tunisu.
— Duby smalone! Przebywa jeszcze tutaj.
— Wszak kazał przysyłać listy do Tunisu, dokąd też zostały skierowane.
— Cóż z tego? Small bawi jeszcze tutaj, ale zamierza wyjechać i to ze mną. Oczekuje mnie właśnie w Aleksandrji.
— A zatem spotkałeś się z nim poprzednio?
— Pytania i znów pytania! Czy mam ci opowiedzieć wszystko?
— Chętnie wysłucham.
Well! Ale to potrwa krócej, niż sądzisz. Spotkaliśmy się w Neghileh i zrobili dwumiesięczną wycieczkę do Berd Aïn. Obecnie Hunter musi jechać do Tunisu, ja zaś pragnę mu towarzyszyć. Do Kairu wstąpiłem tylko po pieniądze. Hunter czeka na mnie w Aleksandrji.
— I poto tylko, aby mu dotrzymać towarzystwa, jedziesz do Tunisu?
— Nie. I takbym pojechał. Zbadałem wraz z tobą Saharę angielską, teraz poznałem Egipt, chciałbym więc zwiedzić leżący między niemi Tunis oraz Tripolis.
— Ach, tak! Kto jeszcze towarzyszył Hunterowi?
— Nikt.
— Istotnie nikt? Wszak miał towarzysza podróży, Jonatana Meltona?
— Nie znam takiego. Nie widziałem.
— Czy Hunter nie opowiadał o nim?
— Ani słowa,
Hm! To dziwne. Ale chyba mówił o swoich stosunkach życiowych?
— Ani zgłoski. Nie pytałem o to.
— Przecież nie podróżuje się z człowiekiem nieznajomym!
— Nieznajomy? — Pshaw! Hunter wygląda bardzo przyzwoicie. Jak się przekonałem od dłuższego czasu przebywa na Wschodzie. Czego więcej pragniesz?
— Zdaje się, że znam go lepiej od ciebie, aczkolwiek nigdy nie widziałem. Poszukujemy go. Powinien wrócić do ojczyzny — czeka go tam olbrzymi spadek. Jego ojciec umarł. W jakim hotelu mieliście się spotkać w Aleksandrji?
— W żadnym. Hunter mieszka prywatnie. Jedzie do Tunisu, aby odwiedzić przyjaciela Kalafa Ben Urik, który jest kolorasim[5] tuniskiego wojska.
— Kalaf Ben Urik? Dziwne nazwisko! Ani Arab, ani Maurytanin, ani Beduin — nie może się tak nazywać. Brzmi, jak pseudonim.
— Cóż cię to obchodzi?
— Więcej, niż sądzisz. A może wiesz, ile lat ma Kalaf Ben Urik?
— Jest to starszy jegomość. Hunter napomknął o tem przypadkowo. Nadmienił także, że będę mógł się rozmówić z kolorasim po angielsku.
— Po angielsku? Ach, jakże to być może, aby kapitan tuniski władał angielskim?
— Jest to podobno cudzoziemiec. Hunter opowiadał, że kolorasi przed ośmiu laty przybył do Tunisu i przeszedł na islam.
— Ale skądże przybył?
— Nie wiem. Skoro włada angielskim, jest zapewne moim ziomkiem.
— Anglikiem? Raczej uważałbym go za Amerykanina, ponieważ Hunter, który jest Jankesem, zna go i chce odwiedzić.
— Być może. Tem lepiej! Byłbym zgorszony, gdyby zaprzaniec urodził się w Old England. Ale co ty za miny stroisz? Nad czem medytujesz? Zawsze, kiedy się zastanawiasz nad tropem, miewasz takie nieprzytomne, a jednak przenikliwe spojrzenie.
— Tak, być może, jestem na tropie i to niezwykle interesującym — na bardzo ważnym. Powiedz mi tylko jedno: Hunter nic ci nie wspominał o swoich stosunkach osobistych? Czy nie napomykał o kimś jeszcze z Tunisu, z kim pozostaje w stosunkach?
— Tak. Polecił przysyłać listy do jakiegoś jegomości.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Jest to Żyd i, jeśli się nie mylę, nazywa się — hm, jakże się nazywa?
— Musah Babuam?
— Tak, istotnie, tak się nazywa! Ale czemu wypytujesz o szczegóły, na które zwykle nie zwraca się uwagi?
— Ponieważ te szczegóły mogą doprowadzić mnie do wniosków bardzo ważnych. Zdaje mi się, że Hunter jest oszustem.
— O — szu — stem —? — zapytał Emery w najwyższym stopniu zdziwiony. — To jest niemożliwe!
— Nietylko możliwe, ale nawet wielce prawdopodobne.
Winnetou nie wtrącał się do rozmowy, aczkolwiek znając angielski, rozumiał wszystko. Teraz jednak rzekł tonem zdecydowanym i pewnym:
— Mój brat Old Shatterhand jest na właściwym tropie. Ten Smali Hunter nie jest prawdziwym Smallem Hunterem.
— Nie jest prawdziwym?- — zapytał Bothwell. — Sądzicie, że to nie jest jego nazwisko?
— Sądzimy — odpowiedziałem. — Właściwie nazywa się Jonatan Melton.
— Wymieniłeś już to nazwisko w związku z jego towarzyszem podróży?
— Owszem. Twój Hunter jest właśnie towarzyszem podróży człowieka, pod którego nazwisko się podszywa.
— Wyrażasz się zagadkowo! Wytłumacz mi to, proszę.
Opowiedziałem Emery’emu to, co uważałem za konieczne, odkładając szczegółowe wyjaśnienia na później. Słuchał mnie z coraz bardziej wzrastającą uwagą, a kiedy skończyłem, wyraził niezadowolenie z pobieżnego ujęcia opowiadania. Musiałem tedy powtórzyć ze wszystkiemi szczegółami, począwszy od poprzedniej podróży po Meksyku, aż do dnia dzisiejszego. Skoro skończyłem, nie wyrwał mu się żaden okrzyk, jak to na pewno zdarzyłoby się innemu. Siedział zamyślony i milczący. Wreszcie podniósł głowę i rzekł z błyskiem w oczach:
— Ta podróż do Tunisu będzie nader interesująca, albowiem znajdujesz się na wspaniałym tropie. Mój master Hunter jest naprawdę nikim innym, tylko Jonatanem Meltonem, towarzyszem podróży Huntera.
— Z czego wnosisz?
— I ty pytasz? Aha, chcesz wystawić na próbę moją przenikliwość!
— A czy wiesz, kim jest kolorasi, tuniski kapitan?
— Tomaszem Meltonem, którego ścigałeś dziewięć lat temu z fortu Uintah aż do fortu Edwarda. Od ośmiu lat przebywa w Tunisie, a zatem brak roku, który strawił na uczeniu się arabskiego, aby móc zaciągnąć się do wojska. Jak sądzisz?
— Podzielam twoje zdanie.
— Czemu jednak wrzekomy Hunter polecił przesyłać listy do Żyda, a nie do kolorasiego, którego wszak zna lepiej?
— Ponieważ jest Meltonem, a nie Hunterem. Prawdziwy Hunter nie zna kolorasiego. Polecił skierowywać listy do kupca, którego odwiedzi w Tunisie. Lecz dalej! Dlaczego Hunter mieszka w Aleksandrji prywatnie, a nie w hotelu?
— Ponieważ nie chce być widzianym. Chce pozostać w ukryciu.
— A dlaczego przebywa w Egipcie, podczas gdy tutaj wszyscy od trzech miesięcy przypuszczają, że wyjechał do Tunisu?
— Ponieważ podszywa się pod prawdziwego Huntera, który istotnie wyjechał do Tunisu.
— Bynajmniej! Tu w Egipcie nie chciał uchodzić za Huntera — pragnął pozostać w ukryciu. Zawarcie z tobą znajomości było z jego strony wielką nieroztropnością, której niebawem gorzko będzie żałował.
— Ale czemu tutaj pozostał? Czemu wyprawił właściwego Huntera samego do Tunisu?
— Czy nie widzisz powodu?
— Niezupełnie.
— Przyjmuję za rzecz pewną, że Melton dowiedział się o śmierci starego Huntera i że powziął myśl, zresztą już dawno, zagarnięcia spuścizny po zmarłym. Do osiągnięcia tego celu miało posłużyć niezwykłe podobieństwo do młodego Huntera, a także, uzyskana w zażyłem obcowaniu, dokładna znajomość jego osobistych stosunków. Należy również przypuścić, że Melton nauczył się podrabiać charakter pisma swego towarzysza. Na wiadomość o śmierci starego Huntera usunął Smalla z drogi, wysyłajac go pod byle jakim pretekstem do Tunisu, do kolorasiego, czyli, mówiąc właściwie, do swego ojca Tomasza Meltona. Teraz zaś podąża za ofiarą, aby ostatecznie wejść w jej prawa, a następnie pojechać do Ameryki i uszczknąć spadek. Tak twierdzę i sądzę, że się nie mijam z prawdą.
— Mój brat Old Shatterhand ma słuszność — potwierdził Winnetou.
Emery zaś rzekł:
— Wobec takiego przedstawienia sprawy, można tylko podzielać twoje zdanie. Ale czy możliwe są tak piekielne plany?
— Pomyśl o Harrym Meltonie, którego nazwałem szatanem. Opowiadałem ci o nim dosyć. Czy nie wymyślił równie, a nawet bardziej piekielnego planu i czy nie wprowadził go w czyn? Istnieją, pożal się Boże, ludzie, którzy posiadają tylko miano ludzi, a do takich należą trzej Meltonowie, — ojciec, syn i stryj.
— Masz rację! A zatem naszym obowiązkiem jest ratować młodego Huntera, o ile to jeszcze możliwe. Ala jak?
— Szybką akcją. Nie możemy liczyć na nikogo, nawet na władze. Musimy działać sami.
— A zatem jedziemy do Tunisu?
— Tak. Młodego Meltona mamy w garści w Aleksandrji. Przypuszczam, że nietrudniej będzie schwytać jego ojca.
— Musimy tylko działać roztropnie.
— Co się tego tyczy, sądzę, że nie trzeba być nawet szczególnie szczwanym. Wystarczy energja.
— Ale bez przychylności władz tuniskich niczego nie dopniemy.
— Władze nie odmówią żadnej grzeczności, skoro poproszę.
— Ach, — uśmiechnął się Emery — czy wypiłeś bruderszaft z władcą Tunisu, z Mohammed es Sadok baszą?
— Nie to. Ale, co lepiej, znam bardzo dobrze „Pana Zastępów“.
Pan Zastępów? — Cóżto za tytuł?
— Tak nazywają przyjaciela mego, Krüger-beja, albowiem jest naczelnikiem straży, czy gwardji przybocznej.
— Krüger? To nie tuniskie, to niemieckie nazwisko!
— To też Krüger jest Niemcem z pochodzenia. Ten człowiek ma przeszłość taką, że żaden powieściopisarz nie wymyśli fantastyczniejszej. Jest tak, jak twierdzą: samo życie jest najpłodniejszym powieściopisarzem. Nie można się niczego dowiedzieć od Krüger-beja o jego dziwnych przeżyciach. Przypuszczam, że pochodzi z Brandenburgji i że był parobkiem w browarze, lub czemś podobnem. Przytrzymany na włóczędze we Francji, przystał do Legji Cudzoziemskiej, następnie jednak zwiał z Algeru do Tunisu, gdzie był służącym. Dzięki zręczności dostał się do wojska, awansował, wstąpił do gwardji przybocznej i w krótkim czasie został naczelnikiem tej straży. Mohamed es Sadok basza obdarza go całkowitem zaufaniem.
— A zatem jest to dobry żołnierz?
— Chwacki żołnierz, wierny urzędnik i dobry człowiek. Niestety, przeszedł na islam. Jest przywiązany do dawnej ojczyzny, ale nie chce nic słyszeć o poszczególnych Niemcach. Dla mnie zrobił wyjątek i okazywał mi prawdziwą, serdeczną sympatję, ilekroć go odwiedzałem. Skoro Krügera poznasz, na pewno nabierzesz dlań szacunku, a jednocześnie zabawisz się jego kosztem.
— Jakżeto?
— Pomieszał swe obecne wierzenia z dawnemi, biblję z koranem, w sposób naprawdę pocieszny. Ale największem arcydziełem jest jego język niemiecki. Ponieważ władasz niemieckim, więc będziesz się wyśmienicie bawił. Krüger odebrał tylko najniezbędniejszą edukację szkolną i, jako Brandenburczyk, od dziecka nie odróżnia mir od mich. We Francji nauczył się nieco słów francuskich, a w Algerji i Tunisie opanował arabski. Ale jego zdolności językowe nie wystarczają, aby utrzymać czystość każdego z trzech języków, a tem bardziej, aby pojąć różnicę budowy zdań, to też składnia Krüger-beja jest zabawnym konglomeratem lingwistycznym. — Rozmawiając jednak stale po arabsku, nietylko nie popełnia w nim błędów, lecz nadomiar przyswoił sobie niezwykłe obrazowy i wschodni styl. Natomiast po niemiecku rozmawiał tylko we wczesnej młodości, a i to błędnie, a zatem możecie sobie wyobrazić, jak kaleczy swój język ojczysty. Mowa jego jest źródłem nieustannych żartów, ale w chwilach niebezpieczeństw, kiedy trzeba się wyrażać krótko i jasno, stanowi prawdziwą zaletę.
— Ten Krüger-bej, czyli — hm, jakże go nazwałeś poprzednio?
— Panem Zastępów. Tak nazywa sam siebie. Po arabsku brzmi to: Raijis el Dżijusz. Skoro trzeba będzie odwołać się do władz arabskich, co niewątpliwie nastąpi, poproszę beja o pomoc. Mam nawet zamiar odwiedzić go wcześniej i jestem przekonany, że ucieszy się z tej wizyty.
— Czy chcesz Krügerowi odrazu przekazać wrzekomego Huntera?
— To nie jest konieczne.
— A może jednak? Jeżeli ten oszust przejrzy nasze zamiary, spróbuje natychmiast dać drapaka. W takim razie trzeba go będzie zatrzymać w więzieniu, dopóki nie schwytamy ojca jego, Kalafa Ben Urik.
— Nie dopuścimy, aby przejrzał nasze zamiary.
— No tak, względem mnie jest usposobiony przyjaźnie. Ale kiedy się dowie przypadkowo, kim wy obaj jesteście? Wiadomo wszak, jaką rolę odgrywa przypadek.
— Byłby to zaiste niepojęty przypadek, gdyby wydobył najaw, że jesteśmy Old Shatterhandem i Winnetou.
— Musicie przybrać inne nazwiska. Należałoby natychmiast się umówić. Czem wcześniej się do nich przyzwyczaimy, tem mniejsza obawa, że możemy się wygadać.
— To prawda. Co się mnie tyczy, nie chciałbym aby Jonatan wiedział nawet, że jestem Niemcem, skoro wie, że jest nim Old Shatterhand.
— Dobrze. Czy chcesz uchodzić za mego ziomka?
— Owszem, jeśli pozwolisz.
— Wyśmienicie! Jesteś więc moim krewnym, niejakim Mr. Jones, którego przypadkowo spotkałem, a który ma w Tunisie interesy. A Winnetou? Kim będzie Winnetou?
— Będzie musiał raz w życiu uchodzić za Afrykańczyka. Uważajmy go za muzułmańskiego Somalijczyka, imieniem Ben Asra.
— Cudownie. Ale czy Winnetou się godzi?
Na to odezwał się Apacz:
— Nazywajcie Winnetou, jak wam się podoba. Zawsze zostanie wodzem Apaczów.
— Słusznie — odpowiedziałem. — Ale jest to rzecz nader ważna, za kogo cię będziemy uważać. Wszak musisz się postarać, abyś istotnie za takiego uchodził. W drodze wyjaśnię ci szczegółowo, czem jest Somalijczyk i jak powinieneś się zachowywać. Przyjmujemy, że nie znasz arabskiego, co nie mija się z prawdą, ale że przebywałeś kilka lat w Indjach Wschodnich i nauczyłeś się angielskiego. — Kiedy stąd wyjeżdżamy?
— Jutro rano — odpowiedział Emery. — Przyjedziemy do Aleksandrji nieco wcześniej, niż oczekiwany przez Huntera okręt.
— Cóżto za okręt?
— Francuski parowiec handlowy.
— A zatem nie messagerie? To mnie dziwi. Musiano się więc z Tunisu porozumieć Hunterem w sprawie tego parowca.
— Sądzę. Może się czegoś jeszcze dowiemy.
— Ale Winnetou i ja będziemy musieli się wylegitymować przed kapitanem.
— Pozostaw to mnie! Skradziono wam w podróży dokumenty, sądzę zatem, że wystarczy abym okazał swój paszport i dał za was poręczenie.
— Jestem bardzo ciekaw, jak się Hunter wylegitymuje. Wszak prawdziwy i uprawniony posiadacz tego nazwiska, jeśli się nie mylimy, musiał zabrać ze sobą do Tunisu swoje dowody osobiste?
— Zobaczymy. Rzecz najważniejsza, abyśmy nie wzbudzili podejrzenia. Pamiętaj, że byłeś w Indjach Wschodnich i spotkałeś się tam z bogatym Somalijczykiem, Ben Asra. Teraz zmierzacie do Londynu, gdzie Somalijczyk pragnie nawiązać stosunki handlowe, po drodze zaś wstępujecie do Tunisu, gdzie musisz załatwić parę interesów. Tak się sprawa przedstawia. Na resztę trzeba czekać. — —
Czytelnicy widzą, że Emery tak się ustosunkował do naszych spraw, jakgdyby były jego własnemi. Siedzieliśmy jeszcze przez chwilę w ogrodzie, poczem rozstaliśmy się, aby nad ranem wyruszyć w podróż. — — —



III
W TUNISIE

Zbędna jest relacja z podróży do Aleksandrji. Krótko mówiąc, przyjechaliśmy i stanęli w hotelu, poczem Bothwell poszedł do Huntera. Przypuszczaliśmy, że oszust niechętnie się odniesie do nowych towarzyszy podróży, ale okazało się, że, wręcz przeciwnie, wyraził zadowolenie z naszego towarzystwa, gdy przybył do nas wraz z Emery’m.
Skoro po długiem rozważaniu dojrzewa we mnie jakaś myśl, trzymam się jej, dopóki się nie przekonam wyczerpująco, że nie są to jedynie pozory. Gdybym posiadał mniej zdecydowany charakter, być może, iż, ujrzawszy tego człowieka, zrzekłbym się podejrzeń, które żywiłem względem niego. Wywierał istotnie korzystne wrażenie. Nie dziwiłem się, że Emery nazwał go przyzwoicie wyglądającym panem. W twarzy, postaci, w całem obejściu niepodobna było odkryć najmniejszych rysów, któreby mogły potwierdzić nasze podejrzenia. Był swobodny, szczery, nie objawiał śladu jakiejkolwiek niepewności czy niepokoju — niepokoju, który cechuje człowieka, nie opierającego się na pewnym gruncie. Albośmy się zatem omylili, albo, mimo młodości, był już wyjątkowo szczwanym filutem.
Parowiec, którego oczekiwaliśmy, przybył z Palestyny. Z Aleksandrji miał się udać poprzez Tunis i Algerję zpowrotem do Marsylji. Zaledwie weszliśmy na pokład, zwrócił się do nas kapitan:
— To nie jest pasażerski parowiec, messieurs. Musicie panowie wrócić na ląd.
Teraz miało się okazać, czy kapitan był uprzedzony. I rzeczywiście, Hunter bowiem odparł:
— A nie przyjmie pan pasażera, który nazywa się Hunter?
— Hunter? Czy to pan?
— Tak.
— W takim razie może pan jechać, gdyż polecił mi pana Kalaf Ben Urik. Ale mówił tylko o panu, nie nadmienił zaś o jeszcze innych pasażerach.
— Ci panowie są moimi przyjaciółmi. Kalaf Ben Urik nie wiedział, że się do mnie przyłączą. Będzie jednak panu niezmiernie wdzięczny, jeśli i dla nich znajdzie się miejsce.
— Musiałbym ograniczyć siebie, a także pierwszego oficera, gdyż byłem przygotowany tylko na przyjęcie pana. Ale uczynię to dla Kalafa Ben Urik i zabiorę wszystkich panów.
Francuski kapitan utrzymywał więc stosunki z tuniskim kolorasim. Zdawało się, że ten kolorasi wogóle nawiązywał stosunki, których nie wymagało bynajmniej jego służbowe stanowisko, i obrabiał rozmaite interesy, lękające się światła dziennego. Bo też z jakiego innego powodu kapitan handlowego parowca był winien wdzięczność oficerowi wojsk tuniskich? Ta okoliczność umocniła mnie w podejrzeniach, które uprzednio powziąłem wobec Kalafa Ben Urik, i spotęgowała nieufność do pozornie uczciwego i prawego wyglądu quasi-Huntera.
Dostaliśmy dwie małe kajuty — w każdej było miejsca na dwie osoby. Zachodziło pytanie, kto będzie towarzyszem Huntera? Porozumieliśmy się w kilku słowach. Postanowiłem zostawić wybór Hunterowi. Jego rozstrzygnięcie miało być dla nas wskazówką.
Z początku umieszczono bagaż w jednej kajucie, lecz, skoro okręt podniósł kotwicę, rozmieściliśmy się wygodnie na pokładzie. Siedzieliśmy, paląc, pod nakryciem płóciennem, i gwarzyli o rozmaitych rzeczach. Nietrudno było zauważyć, że Hunter przyglądał się nam uważnie. Znał już dobrze Emery’ego, lecz pragnął poznać mnie. Udzielałem mu się z wylewnością, chciałem bowiem Jonatana grzecznością pozyskać. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby mnie wybrał na współlokatora kajuty, gdyż wtedy mógłbym go łatwiej obserwować.
Moje zachody, zdawało się, były płonne, gdyż ilekroć spoglądałem nań znienacka, widziałem badawczo wpatrzone we mnie oczy, które natychmiast odwracał. Wiedziałem, że mój wygląd zasługuje na zaufanie. Nieufność, którą w nim zaczynałem budzić, mogła być tylko następstwem obciążonego sumienia.
Później, gdy wypłynęliśmy na pełne morze, podszedł do mnie — stałem wówczas nad parapetem i przyglądałem się falowaniu morza. — Dotychczas rozmawialiśmy ogólnikowo, nie poruszając ani słowem spraw osobistych, teraz jednak pragnął mnie lepiej wybadać. Po kilku wstępnych uwagach w kwestjach obojętnych, zapytał:
— Słyszałem, że wraca pan z Indji? Czy długo przebywał pan w tym kraju?
— Tylko cztery miesiące. Interesy przywołały mnie zpowrotem.
— A więc jest pan właścicielem interesu, a nie pracownikiem?
— Tak.
— Czy nie będę niedyskretny, jeżeli zapytam, jaki jest interes pański?
— Interesuję się wyłącznie dwoma bardzo gminnemi artykułami: futrem i skórą — odpowiedziałem, ponieważ stary Hunter pracował dawniej w skórze.
— Tak, to bardzo intratna gałąź handlu. Ale nie słyszałem dotychczas, aby brała w rachubę rynek indyjski?
Trafił w moją słabą stronę. Nie mogąc cofnąć, musiałem wykręcić się sianem:
— Zapomina pan o olbrzymich transportach futer syberyjskich.
— Czy te futra nie idą do Rosji?
— Owszem. Do Rosji i Chin. Ale jestem Anglikiem — Chiny są dla mnie zbyt odległe, poza tem ściągają tam wielki procent za pośrednictwo. Rosja zaś jest zazdrosna o wpływy angielskie i niechętnie się odnosi do naszych zamówień. Przypomnieliśmy jednak sobie, że indyjskie posiadłości nasze sięgają w głąb Azji, łatwo więc już było utorować gościniec do Bajkału — i oto sprowadzamy syberyjskie futra przez Indje, nie okupując się carowi, ani chińskiemu bogdychanowi.
— Ach, tak! Ale głównem źródłem pańskiem jest Północna Ameryka?
— Dla skór — La Plata, dla futer — Północna Ameryka. Niejeden transport sprowadzałem osobiście z Nowego Orleanu.
— Nowy Orlean? Niezawodnie zawarł pan tam jakieś znajomości?
— Tylko handlowe.
— Czy mimo to nie spotkał się pan tam z mojem nazwiskiem? Mój ojciec wprawdzie oddawna wycofał się z interesów, ale podtrzymywał stosunki osobiste z tamtejszemi sferami handlowemi.
Teraz trzymał mnie w garści, ale ja go również trzymałem. Udawałem, że się przez chwilę zastanawiam, poczem rzekłem:
— Pańskie nazwisko? Hunter? Hm! Hunter — Hunter — — nie mogę sobie przypomnieć takiej firmy. Hunter — —
— Nie firma, lecz dostawa wojskowa! Ojciec mój na wielką skalę handlował skórami.
— Dostawca wojskowy? A, to co innego! Hunter, to po niemiecku nie jest Jaeger?
— Tak.
— Widziałem nader bogatego pana, z pochodzenia Niemca, który nazywał się Jaeger. Był dostawcą wojskowym i zmienił nazwisko Jaeger na Hunter.
— To był mój ojciec! Znał go pan?
— Właściwie nie znałem. Raz jeden byłem mu przedstawiony. To wszystko.
— Gdzie? Kiedy?
— Niestety, nie przypominam sobie. Prowadząc tak ruchliwe życie, łatwo się zapomina o szczegółach. Musiało to się stać w każdym razie u jakiegoś znajomego kupca.
— Zapewne. Ponieważ nie znał pan ojca bliżej, nie wiesz chyba, że już nie żyje?
Teraz strzelił bąka, co się zowie! Nie omieszkałem podstawić mu nogi, pytając:
— Nie żyje? Umarł? Kiedyż-to, Mr. Hunter?
— Przed trzema miesiącami.
— Przebywał pan wówczas na Wschodzie?
— Tak.
— Czy posiada pan rodzeństwo?
— Nie.
— Powinieneś więc natychmiast wrócić do domu! Takiej spuściznie nie pozwala się długo czekać.
Zarumienił się i zmrużył powieki. Połapał się poniewczasie. Aby naprawić niezręczność, oświadczył:
— Dopiero przed kilkoma dniami otrzymałem wiadomość o śmierci ojca.
— Tak? — No, to co innego. Ale jedzie pan bezpośrednio do domu?
Tem pytaniem znowu wprawiłem go w zakłopotanie.
— Niezupełnie bezpośrednio, — odpowiedział — ale postaram się pojechać jak najprędzej. Jakkolwiek się śpieszę, jestem zmuszony zatrzymać się w Tunisie.
Ta uwaga była jeszcze kapitalniejszem głupstwem. Mus zatem, mus sprowadzał go do Tunisu. Aby nie zostawić czasu do namysłu, nadmieniłem co rychłej:
— Zmuszony? Zapewne z powodu stosunków z Kalafem Ben Urik?
— Skąd pan wie? — zapytał zdumiony, obrzucając mnie bystrem, podejrzliwem spojrzeniem.
— Bardzo zwyczajnie. Kapitan mówił o tym człowieku, którego widocznie zna dobrze. Kalaf Ben Urik, jak słyszałem, polecił kapitanowi sprowadzić pana z Aleksandrji. Łatwo można wnioskować, że utrzymujesz, master, ścisłe stosunki z Kalafem.
Przyparłem go do muru, przynajmniej chwilowo. Czoło Jonatana pokryło się głębokiemi fałdami. Utkwił wzrok w ziemi i odezwał się dopiero po długiej chwili:
— Ponieważ usłyszał pan słowa kapitana, będę usprawiedliwiony, jeśli popełnię niedyskrecję względem Kalafa i wtajemniczę pana w jego osobiste sprawy. Zobaczy pan w Tunisie — — — czy z Tunisu wraca pan wprost do domu?
— Prawdopodobnie.
— Ja również wrócę drogą na Anglję. Zapewne pojedziemy tym samym okrętem. A ponieważ Kalaf będzie mi towarzyszył, i tak dowiesz się pan o tem, co mógłbym obecnie niepotrzebnie zataić. — Otóż Kalaf jest kolorasim.
— Cóżto jest? — zapytałem, udając nieświadomość.
— Oficer w randze kapitana. Kalaf pochodzi ze Stanów Zjednoczonych.
— Jakto? Co takiego? — zawołałem ze zdumieniem. — Amerykanin? A zatem chrześcijanin? Jakże mógł zostać tuniskim oficerem?
— Przeszedł na islam.
— O biada! Renegat!
— Niech go pan nie potępia! Kalaf nie opowiadał mi wprawdzie swego minionego życia, ale jest to człowiek honoru i tylko ciężkie przejścia mogły go zmusić do kroku, który się panu wydaje dziwnym.
— Nie, nic na świecie, żadne cierpienia, żadne katusze, żadna groźba nie mogłyby mnie zmusić do wyrzeczenia się religji!
— Nie każdy tak myśli, jak pan. Nie bronię Kalafa, ale nie mogę potępiać. Wiem tylko, że pragnie się wyrwać, a nie może tego uczynić. Chciałbym mu pomóc, pragnąłbym go uwolnić.
— Uwolnić? Wystarczy prosić o dymisję, aby być wolnym.
— Nie dadzą mu jej, ponieważ przypuszczają, że wróci na łono chrześcijaństwa.
— Więc niech weźmie urlop i przekradnie się przez granicę.
— Łatwo mówić. Przypuśćmy, że dostanie urlop i zdezerteruje, — cóż potem? Jest to człowiek ubogi. Z czego będzie żył? Musi znaleźć zamożnego opiekuna, który się nim zajmie.
— To pan?
— Tak. Zabiorę go ze sobą do Ameryki i umieszczę gdzieś u siebie na posadzie. Wyjedziemy pierwszym parowcem, jaki wypłynie z portu Goletta. Będzie pan zapewne naszym współtowarzyszem podróży, dlatego uważałem za stosowne szczerze się panu zwierzyć. Czy mógłbym liczyć na pańską pomoc w potrzebie?
— Z największą przyjemnością, Mr. Hunter, — odpowiedziałem, szczerze uradowany, że upatrzył sobie sprzymierzeńca we mnie, w swym ukrytym przeciwniku. — W jaki sposób mógłbym panu służyć pomocą?
— Nie wiem jeszcze. Przedewszystkiem prosiłbym pana, abyś się podjął pośrednictwa między mną a Kalafem.
— Pośrednictwa? Czy nie zobaczy się pan z nim bezpośrednio?
— Nie. W każdym razie nieodrazu i nie jawnie. Przyzna pan, że zamierzając uprowadzić oficera, muszę sam pozostać w ukryciu. Jeśli wyjdzie najaw mój udział w dezercji kolorasiego, może to pociągnąć dla mnie wielce nieprzyjemne następstwa. — Otóż słyszałem, że Kalaf wyjechał na jakiś czas z Tunisu, i nie wiem, czy już wrócił. Muszę się dowiedzieć, ale osobiście nie mogę zasięgnąć informacyj. Czy nie byłby pan łaskaw uczynić to za mnie?
— Oczywiście. Z największą przyjemnością.
— Muszę jeszcze panu powiedzieć, że nie wysiądę w porcie tuniskim, w Goletta. Kapitan wysadzi mnie na ląd przedtem — przy Ras Chamart. Stąd potajemnie przedostanę się do leżącej na południu od Tunisu wioski Zaghuan, gdzie mieszka jeden z przyjaciół kolorasiego. Jest to koniarz, nazywa się Bu Marama. Będę krył się u niego, dopóki wraz z dezerterem nie wsiądę na okręt. Nikt bowiem nie powinien wiedzieć, że byłem w Tunisie i maczałem rękę w tej sprawie. Pan natomiast wyląduje w porcie, dowie się, czy Kalaf ben Urik wrócił, i przyjedzie do Zaghuanu do Bu Marama, aby mi przywieść odpowiedź. A może zbyt wiele od pana żądam?
— Nie, wcale nie. Coprawda, jestem tylko kupcem i handluję skórą i futrem, ale, posiadając mimo to usposobienie romantyczne, z najwyższą przyjemnością ofiaruję się do usług pańskich. Bardzo mnie ucieszy, jeśli się zdołam w czemkolwiek przyczynić do wyzwolenia kolorasiego.
— A więc porozumieliśmy się. Liczę na pańską pomoc. Jest pan przyjacielem Emery’ego Bothwella?
— Tak.
— Nie chciałbym was tedy rozłączać. Niech pan z nim zamieszka, ja zaś podzielę kajutę z pańskim Somalijczykiem. Czy to panu odpowiada?
Zgodziłem się z obawy, że narzucając mu się zbytnio na sąsiada, wzbudzę nieufność. Zresztą nie miałem potrzeby stale Huntera obserwować, przyczyniając się bowiem do wrzekomego wyzwolenia kapitana, i tak dowiem się o wiele więcej.
Teraz wiedziałem już na pewno, z kim miałem do czynienia. Jegomość był Jonatanem, tuniski zaś kapitan — Tomaszem Meltonem, który swego czasu zapadł się jakby pod ziemię. Gdybyż to Jonatan Melton wiedział, że jestem w posiadaniu listu, który wysłał niegdyś do swego stryja, istnego szatana, Harry’ego Meltona!
Pseudo-Hunter pragnął w Tunisie pozostać w ukryciu, wrzekomo, aby uniknąć późniejszych nieprzyjemności za udział w dezercji kapitana. Ale przejrzałem właściwy powód, którego mi nie zakomunikował. Prawdziwy Small Hunter został zwabiony w jakiś sposób do kolorasiego, który miał go usunąć. Póki się to nie stało, nie mógł się pokazywać podszywający się pod niego sobowtór. Nieobecność kapitana w Tunisie musiała pozostawać w związku z zamordowaniem Huntera. Dopóki trwała, można było jeszcze uratować biednego młodzieńca, ale gdyby już kolorasi powrócił do stolicy, byłoby to znakiem niezawodnym, że Hunter nie żyje. Pokład palił mi się poprostu pod nogami. Chętniebym już widział port Golettę i skoczył na ląd, aby, nie tracąc ani chwili, pośpieszyć Hunterowi z pomocą.
Zdanie moje podzielił Emery, skoro powtórzyłem rozmowę z wrzekomym Hunterem. Winnetou, zgodnie ze swą chłodniejszą naturą, zachował nieugięty spokój i, gdy noc zapadła, poszedł spać wraz z niebezpiecznym sąsiadem tak swobodnie i bez wahania, jakgdyby to był najczcigodniejszy gentleman.
Nasze kajuty nie przylegały do siebie — były oddzielone dwiema niewielkiemi komórkami, których użytek pozostał mi nieznany. A zatem z jednej kajuty nie można było podpatrywać drugiej. Mimo to porozumiewałem się z Emery’m szeptem, z przyzwyczajenia do ostrożności, w tym wypadku zbytecznej. Emery ubolewał, że nie jestem sąsiadem Huntera, — /chwilowo będę łotra tak nazywał, chociaż nie był Hunterem, lecz Jonatanem Meltonem,/ — ubolewał mimo tych wszystkich wiadomości, które zdołałem z oszusta wycisnąć. Sądził, że gdybym dzielił kajutę z Hunterem, mógłbym o wiele więcej jeszcze z niego wydusić, i twierdził, że Winnetou nie potrafi wykorzystać tej okazji. Podzielałem jego zdanie, jak się wkrótce przekonałem, najzupełniej błędne. — Otoż spaliśmy już oddawna, — była zapewne druga po północy — gdy obudziło mnie lekkie pukanie we drzwi. Było tak cicho, że Emery ani drgnął; ja miałem uszy o wiele czulsze.
Natężyłem słuch — pukanie się powtórzyło. Podniosłem się i, nie otwierając drzwi, zapytałem:
— Kto tam?
— Winnetou — brzmiała cicha odpowiedź.
Otworzyłem. W drzwiach stał Apacz. Przynosił chyba jaką ważną wiadomość.
— Jak tu ciemno — rzekł. — Czy moi bracia nie mogą zaświecić?
— A więc chcesz nam nietylko coś powiedzieć, ale i pokazać? — zapytałem.
— Tak.
— Czy to rzecz ważna?
— Być może — nie wiem na pewno. Hunter obchodził się z tem tak skrycie i troskliwie... Jest to skórzany przedmiot, zwany przez białych pugilaresem.
— Zabrałeś potajemnie?
— Wykradłem, aby odłożyć zpowrotem.
— Czy trzymał go w kieszeni?
— Nie. Moi bracia widzieli mały kuferek Huntera. Skoro się położyłem, udawałem, żem natychmiast zasnął. Wówczas Melton otworzył kufer, aby uporządkować rzeczy, które w nim leżały. Wyciągnął pugilares, otworzył i wyjął rozmaite papiery. Przeglądał, poczem poodkładał zpowrotem. Przytem obserwował mnie tak badawczo i nieufnie, że powziąłem podejrzenie, iż pugilares zawiera jakieś sekrety. Postanowiłem go wykraść. Przyglądałem się uważnie, jak wkładał pugilares zpowrotem do kufra, jak zamknął kufer i schował klucz do kieszeni. Zasnął, trwało to jednak jeszcze bardzo, bardzo długo, zanim mogłem wyciągnąć kluczyk ze spodni.
— Do pioruna! Posiadasz wszelkie kwalifikacje na złodzieja kieszonkowego!
— Mężczyzna powinien umieć wykonać wszystko, ale wykonywać tylko w takich wypadkach, kiedy to jest wskazane, dobre i pożyteczne. A zatem otworzyłem kufer i wyjąłem pugilares. Otóż i on. Moi bracia niech zbadają, czy zawiera coś użytecznego.
Na pułapie kajuty wisiała mała lampka, którą, kładąc się do snu, zagasiliśmy. Teraz zapaliłem ją zpowrotem. Nie trzeba chyba dodawać, że Emery zerwał się z posłania. Oczywiście, zamknąłem drzwi i zaryglowałem od wewnątrz. Zaczęliśmy przeglądać pugilares.
Poza banknotami oraz innemi papierami, które nas nie obchodziły, pugilares zawierał kilka starannie złożonych listów. Już pierwszy skupił naszą całą uwagę. Był napisany po angielsku i zawierał treść mniej więcej taką:

Kochany Jonatanie!

Co za szczęście, że za plecami Huntera zabrałeś z konsulatu w Kairze jego listy. Co za wiadomość! Jego ojciec umarł, a on sam ma wrócić do domu! Że tak jest istotnie, tego dowodzi pismo władz, jako też listy młodego adwokata, przyjaciela Smalla. Nie wątpią, że wejdziesz w posiadanie spadku. Poradzimy sobie bardzo łatwo, a wówczas i ja będę mógł wreszcie pożegnać smutne wygnanie i rozpocząć gdzie indziej nowe, lepsze życie.
Czy przystaję na twój plan? Powiadam ci, że nie wyobrażam sobie lepszego. Zwabimy Huntera do Tunisu listem, napisanym przez ciebie w imieniu adwokata. Jesteś prawdziwym sztukmistrzem. Podpis adwokata jest tak zdumiewająco podrobiony, że Hunterowi na myśl nie przyjdzie wątpić w jego autentyczność. Uwierzy, że przyjaciel-prawnik przyjechał do Tunisu i pragnie się z nim porozumieć w bardzo ważnych sprawach, wobec tego skorzysta z najbliższej okazji, aby podążyć do „przyjaciela“.
Rozumie się, że nie powinieneś Smallowi towarzyszyć, gdyż wasze niezwykłe podobieństwo może wpaść w oczy i potem pomieszać nam szyki. Musisz chwilowo zostać w Egipcie. O powód nietrudno. Możesz powiedzieć, żeś nagle zachorował. Zamieszkaj w Aleksandrji u Greka Michalisa — będę przesyłał listy pod jego adresem. Znajdziesz w nich dalsze instrukcje.
Bardzo to było sprytne, żeś w owym podrobionym liście napisał, że adwokat Fred Murphy mieszka u mnie. Wskutek tego Hunter odrazu trafi w moje ręce, a ja już znajdę sposób usunięcia go, — szybki i skuteczny. Następnie zaś zawezwę ciebie, i odtąd już będziesz mógł śmiało występować jako Hunter. Poznałeś tak dokładnie i wyczerpująco jego stosunki osobiste, że nietrudno ci będzie w Stanach Zjednoczonych udawać z powodzeniem Smalla, przynajmniej do czasu zagarnięcia spadku. — —


Przytoczyłem większą część listu, dotyczącą, jak czytelnik widzi, naszych spraw. Poza tem list zawierał jeszcze inne wnioski, — dla nas obojętne — które dla wrzekomego Huntera miały taką wagę, że uznał za potrzebne zachować list, gdyż w innym wypadku byłoby wręcz niepojętą rzeczą, czemu nie zniszczył niebezpiecznego dokumentu. Wszak zawierał tak dokładny opis występnego planu, że każdy, komuby przypadek lub nieostrożność dały list do ręki, odrazuby wiedział, o co chodzi, i musiałby poczynić odpowiednie kroki.
To samo odnosi się do drugiego listu, późniejszego, zaczynającego się od słów następujących:

Kochany synu!

Doskonaleś się wywiązał ze swego zadania. Idzie jak po maśle. Small Hunter przyjechał, odwiedził i zamieszkał u mnie. Tylko jedno niebardzo mi się podoba, mianowicie to, że kazał z Kairu przesyłać listy i przesyłki pocztowe na adres Musaha Babuama. Opowiadał o tobie i serdecznie ubolewał, że choroba zatrzymała cię w Egipcie. Oczywiście, nie ma pojęcia, że ojciec jego umarł.
Natychmiast po przybyciu informował się o swego przyjaciela, adwokata Freda Murphy’ego. Byłem na to przygotowany i umyśliłem prawdopodobny wybieg. Ale nie uciekłem się do niego, gdyż przypadek przyszedł mi w pomoc.
Otóż Uled Ayarzy zbuntowali się przeciwko bejowi tuniskiemu, albowiem żąda wygórowanego haraczu. Otrzymałem rozkaz wyruszenia przeciwko Ayarom wraz ze swoim atly bälüjü[6], poskromienia ich i ściągnięcia za karę podwójnego okupu. Postanowiłem zabrać ze sobą Smalla Huntera. Powiedziałem, że adwokat, nie spodziewając się go rychło, pojechał na wycieczkę w tamte strony. Hunter był tak głupi, że uwierzył. Nie pomyślał o tem, że Uled Ayarzy mieszkają w odległości co najmniej stupięćdziesięciu kilometrów od Tunisu. Jutro ruszamy. Nie zabraknie potyczek, które nastręczą łatwą i najlepszą sposobność pozbycia się Huntera raz na zawsze.
Według moich obliczeń, ekspedycja potrwa od czterech do pięciu tygodni — następnie powrócę. Urządź się tak, abyś w tym czasie przyjechał do Tunisu. Mój przyjaciel, kapitan francuski Villefort, jeździ między Tunisem a Aleksandrją i przyjmie cię na pokład. Przyrzekł, że cię wysadzi nie w porcie, lecz wcześniej, koło przylądka Chamart, ponieważ nie powinieneś się ukazywać publicznie, dopóki nie dam ci znać. Zanim do mnie przyjedziesz, dowiedz się, czy wróciłem. Jeśli nie, to czekaj w ukryciu. Porozumiałem się w tej sprawie z koniarzem Bu Marama. Mieszka w wiosce Zaghuan, na południu od Tunisu, i jest mi wielce zobowiązany. Chętnie cię przyjmie i ukryje tak, że nikt się o twoim pobycie nie dowie. Oczywiście, nie wtajemniczyłem go w powody.
Nie muszę chyba pisać, że odbiorę Smallowi wszystkie rzeczy i dokumenty i wręczę tobie, abyś mógł się wylegitymować. Poza tem nie myślę nawet prosić o urlop, czy dymisję, — zdezerteruję poprostu. Pojedziemy najbliższym okrętem przez Anglję do Stanów Zjednoczonych. Pozostaniemy w Anglji przez krótki czas — mam po temu powody. Musimy zawrzeć w drodze parę solidnych znajomości, musimy zawiązać stosunki z paroma wiarygodnymi gentlemanami, którzy, poznawszy cię jako Smalla Huntera, w razie czego potwierdzą identyczność. — —


Potem kilka stroniczek, wypełnionych sprawami, które nas nic nie obchodziły, ale które zapewne były właściwym powodem zachowania listu.
Pozostałe papiery nie zawierały nic ciekawego. Dowiedzieliśmy się zresztą dosyć z obu listów. Były tak jasne i wyraźne, że nie trzeba było się zastanawiać. Haniebny plan wyłożono tak plastycznie, jakgdybyśmy go słyszeli osobiście z ust kolorasiego.
— A zatem wiemy już, dlaczego pseudo-Hunter wysiada na przylądku, — rzekł Emery.
— I dlaczego zawarł z tobą znajomość — dodałem.
Yes! Poznałem go jako Smalla Huntera i mogłem w razie potrzeby świadczyć o prawdziwości nazwiska. Ten szubienicznik usłyszy ode mnie wyraźnie, co w nim jest prawdziwego, a co podrobionego. Naturalnie, zachowamy te listy!
— O nie! Skoro ich nie znajdzie, rzuci na nas podejrzenie, co może nam popsuć szyki.
— Czy spodziewasz się, że później odzyskamy listy?
— Tak.
— A jeśli tymczasem zniszczy?
— Jeżeli je dotychczas starannie przechowywał, to nie widzę żadnego powodu, aby tego nadal nie robił. Nie spuścimy go z oczu. Mamy Jonatana w ręku, i zawsze będziemy mogli odebrać dokumenty.
— Masz słuszność. Przedewszystkiem nie wolno budzić w nim podejrzeń. Winnetou niech odłoży pugilares na miejsce i zamknie zpowrotem kuferek.
Nie było to rzeczą łatwą. Ale należało się spodziewać, że Apacz wykaże taką samą zręczność przy zwróceniu kluczyka, jak przy wykradaniu. Zabrał pugilares i wymknął się z kajuty. Nazajutrz rano zawiadomił nas, że wrzekomy Hunter spał przez cały czas i nie widział, jak niemniej wrzekomy Somalijczyk Ben Asra majstrował przy kuferku.
Przez cały dzień następny Hunter obcował z nami zupełnie swobodnie, ale napróżno się spodziewałem, że skieruje rozmowę na wczorajszy temat. Zapewne lękał się zbytniej ciekawości — obawiał się, że moje pytania wprawią go w zakłopotanie. Minęła noc następna, ze świtem zbliżyliśmy się do celu. Hunter podszedł do mnie i rzekł:
— Czy trwa pan w chęci wyświadczenia mi owej grzeczności, o którą pana prosiłem?
— Naturalnie — odpowiedziałem. — Co raz przyrzekłem, tego już nie cofam.
— A więc dowie się pan, czy kolorasi wrócił do Tunisu, a następnie przywiezie wiadomość do Zaghuanu?
— Tak.
— Najlepiej pana poinformują w koszarach, na północ od miasta. Kiedy mogę się pana spodziewać w Zaghuanie?
— Zapewne zaraz po południu.
— Pięknie! Mam jeszcze jedną prośbę. Ponieważ muszę przebyć daleką drogę z przylądka Chamart do Zaghuanu, a nie chciałbym zwracać niczyjej uwagi, więc wolałbym nie brać ze sobą kufra. Czy nie byłby pan tak grzeczny i nie wziął kuferka pod swoją opiekę aż do portu, gdzie przekazałby go przez tragarza do Zaghuanu?
— Z miłą chęcią.
— Więc pożegnajmy się. Dowidzenia, do popołudnia!
Podał mi dłoń i wrócił do swojej kajuty. Na mój znak Winnetou poszedł za nim. Apacz zameldował mi później, że Hunter wyjął z kuferka pugilares i schował przy sobie. To było wszystko, co narazie chciałem wiedzieć.
Koło przylądka kapitan kazał skręcić i łodzią podwieźć Huntera na ląd. Potem pojechaliśmy dalej, do portu. Tam wręczyłem kufer hammalowi[7].
Ani mi się śniło w koszarach zasięgać informacyj o kolorasim. Postanowiłem natomiast pójść do mego przyjaciela Krüger-beja. Wiedziałem, gdzie go znaleźć. Miał dwa mieszkania służbowe, jedno w Kasbah, w pałacu beja, — w samem mieście, a drugie na Bardo, na zamku, odległym o cztery kilometry od miasta, stanowiącym właściwą siedzibę rządu. Zostawiłem swoich przyjaciół w hotelu i poszedłem z początku do Kasbah, a następnie, nie spotkawszy go tutaj, do Bardo. Droga była mi doskonale znana, gdyż nieraz ją przemierzałem, odwiedzając równie miłego, jak oryginalnego Pana Zastępów.
W Bardo nic się od czasu mego ostatniego pobytu nie zmieniło. W przedpokoju siedział stary podoficer, który, jak wiedziałem, meldował przybyszów. Palił cybuch, szablę położywszy obok siebie.
— Czego chcesz? — zapytał mechanicznie, nie racząc na mnie spojrzeć.
Znałem go dobrze — należał do dawnego inwentarza Pana Zastępów. Serdecznie go lubiałem w tych czasach, kiedy jeszcze był onbaszy’m[8]. Teraz, jak widziałem, dosłużył się rangi czausza[9]. Ten zacny, siwowłosy muzułmanin miał chyba ponad sześćdziesiątkę, ale wyglądał jeszcze tak dziarsko, jak wówczas, gdy był moim przewodnikiem do Uled Saïd. Jego imię brzmiało właściwie Selim, ale wszyscy nazywali go starym Sallamem, albowiem zawsze miał to słowo — Sallam! — na ustach, nadając mu, jak się wkrótce przekonamy, przeróżne możliwe i niemożliwe znaczenia. Gdy wołał — o Sallam! — mogło to oznaczać zarówno — o rozkoszy! — jak — o hańbo, o radości, o niedolo, co za okrutność, jak cudownie, jak zachwycająco, jak nędznie, jak haniebnie! — i sto innych pojęć. Wszystko zależało od miny i gestykulacji, któremi interpretował ten okrzyk.
— Czy Pan Zastępów w domu?
— Nie.
Dotychczas na mnie nie spojrzał. Wiedziałem, co o tem sądzić.
Pana oczywiście nie było w domu, dopóki Selim-Sallam nie dostał swego bakszyszu.
— Ale wiem na pewno, że jest, — odparłem. — Masz pięć piastrów i zamelduj mnie natychmiast.
— Dobrze. Skoro Allah rozjaśnił ci rozum, wpuszczę cię do Pana Zastępów. Daj — —
Podniósł na mnie spojrzenie i nie dokończył zdania. Przesunął wzrok z ręki, trzymającej monetę, na twarz — umilkł, skoczył i zawołał radośnie:
O Sallam, Sallam, Sallam, jeszcze raz Sallam i po trzykroć Sallam! To ty, o rozkoszy moich oczu, blasku mojej duszy, zachwycie mego oblicza! Allah sprowadził cię na czas — jesteś nam potrzebny. Pozwól się uścisnąć i zachowaj swe pieniądze, zachowaj! Niech mi raczej ręka uschnie, niżbym miał od ciebie wziąć bakszysz, przynajmniej dzisiaj... Ale jutro — — możesz mi dać podwójny!
Objął mnie, ucałował, poczem wbiegł do sąsiedniego pokoju, skąd natychmiast rozległy się jego: — o Sallam, Sallam, Sallam! — Niech czytelnik nie myśli, że byłem niechętny tym objęciom i pocałunkom muzułmańskiego podoficera, o nie, bynajmniej! Sallam radował się szczerze. Wprawdzie twarzy jego nie tknęła woda od wielu tygodni, siwa broda ociekała baranim tłuszczem, który, kapiąc z ust, pozostawał na brodzie tak długo, dopóki sam nie odpadał, usta zaś przepojone były zapachem fajki, nigdy nie czyszczonej, wytarłem jednak wargi prawym rękawem, a następnie rzetelnie przetarłem lewym, ciesząc się przytem serdecznie, że zastałem mego starego Sallama przy zdrowiu. Żaden człowiek nie powinien się wywyższać ponad swoich bliźnich. Być może, istnieją osoby, które po moim pocałunku tak samo wycierałyby usta, — szczególnie, jeśli przedtem całowałem starego Sallama.
Z niecierpliwością oczekiwałem Krüger-beja. Byłem przekonany, że powita mnie swoistem niemieckiem zdaniem. Drzwi rozwarły się z hukiem. Ukazał się Sallam, który chwycił mnie za ramię i popchnął do pokoju, wołając:
— Oto jest, zesłany przez Allaha! O Sallam, Sallam!
Następnie zamknął drzwi. Znajdowałem się w selamliku Pana Zastępów, który stał przede mną, nieco postarzały, bardziej przygarbiony niż dawniej, ale z oczami błyszczącemi i twarzą roześmianą. Wyciągnął oba ramiona i powitał mnie w swojej osobliwej mowie niemieckiej:
— Pana tu? Pana w Tunisie? Błagam pana do chcenia brania powitania za najserdeczny pozdrowiony, do skierowania szlachetnej przyjemności tego uczucia podczas bycia oszołomiony w pięknych chwil względem teraźniejszości z powodu tysiąc ukłonów na sto uczuć, byłem być i chcieć zostać panu przyjaciel, a pan mnie brat jako z Niemczech i okrom tego zawsze Afryka!
Słowa te należy odczytać błyskawicznie, bo tak je wypowiedział Krüger-bej. Objął mnie i ucałował równie serdecznie, nawet serdeczniej, niż stary Sallam, posadził na kobiercu, z którego był powstał, i szybko mówił dalej. Niestety, muszę czytelnikowi przekazać jego słowa w minimalnej choć korekcie, inaczej bowiem nie zdołałby nic z nich ułowić.
— Niech pan siebie posadzi wdół. Niech pan siebie posadzi. Mego starego Sallama przyniosą fajki i kawę ze śpieszącą niezwykłością, aby panu dowodzić zachwyconego stanu, że pana tu nagle dzisiaj przyniosło. Kiedy pan siebie przywiózł?
— Dopiero co przybyłem z Egiptu.
— Czy pomyślał pan wzięcie mieszkania w hotelu?
— Jeszcze niezupełnie, przynajmniej o ile to mnie dotyczy. Moi przyjaciele zaś chyba wynajęli. Mam ze sobą dwóch towarzyszy.
— Kto?
— Czy przypomina pan sobie moje przygody w pustyni algerskiej?
— Tak. Karawana rozbójników, co zabił słynący Anglik i do domu zaprowadził wolnych jeńców.
— Słusznie. Ów słynny Anglik, Emery Bothwell, jest tutaj. A czy pamięta pan z moich opowiadań wodza Apaczów Winnetou?
— Z dokładną, nieprzemijającością dla pamięci pańskiej trwałości z Indjanami, u których Winnetou pana główny z przyjaciół.
— Tak. I otóż ten wódz indjański jest również ze mną. Opowiem panu, z jakiego powodu i w jakim celu zszedłem się z tymi dwoma niewykłymi ludźmi.
— Tak, opowie mi pan wszystko, — zaczął i zapytał, czy Winnetou ma swą srebrną strzelbę, a ja niedźwiedziówkę i sztuciec. Posługiwał się teraz językiem arabskim, którym władał bezbłędnie. Potwierdziłem i zapytałem:
— Ale czemu pan wypytuje o naszą broń?
— Ponieważ może nam się przydać.
— Jakżeto?
— Otóż jutro wyruszę przeciwko Uled Ayarom, którzy podnieśli rokosz.
— Uled Ayarzy zbuntowali się? O tem już słyszałem. Nie chcą uiścić pogłównego. Ale zdaje się, żeście wysłali przeciwko nim ekspedycję konną?
— A jakże, ale wczoraj przybył żołnierz i zameldował, że moi wojownicy nietylko nie osiągnęli celu, ale nadomiar pozwolili się okrążyć przez buntowników. Tylko ten żołnierz zdołał się wydostać.
— Gdzie to nastąpiło?
— Przy ruinach Mudheru.
— Nie znam miejscowości, ale to szczęśliwa okoliczność, że nie okrążono ich w szczerem polu. W ruinach można się schronić i trzymać, dopóki nie nadejdzie pomoc. Wogóle zaś popełniono niewybaczalny błąd. Uled Ayarzy to bitne plemię i z tego, co o nich słyszałem, wnioskuję, że potrafią zebrać do tysiąca wojowników. Czy to prawda?
— Być może, dziewięciuset.
— O sto więcej, czy mniej, nie odgrywa roli. Bądź co bądź jeden szwadron przeciwko takiemu plemieniu — to za mało. Czy szwadron miał przynajmniej zdolnego oficera?
— O tak! Kapitan, czyli rotmistrz, dzięki roztropności i odwadze został moim ulubieńcem. Nazywa się Kalaf Ben Urik.
— Arab, Turek, Maurytanin, czy Beduin?
— Ani Arab, ani Beduin. Urodził się w Anglji, wstąpił do wojska w Egipcie, przeniósł do Tunisu, wkrótce został podoficerem i awansował coraz wyżej. Niejednokrotnie się odznaczył, wreszcie został kolorasim, a teraz powierzyłem mu wyprawę przeciwko Uled Ayarom.
— Aż tak dzielnym człowiekiem jest ten Kalaf Ben Urik? Hm!... Jakże więc mógł popełnić taką nieostrożność, że podjął się niebezpiecznej wyprawy tylko z jednym szwadronem? Czy tylko tyle chciał wysłać basza?
— Tak.
— A może Kalaf Ben Urik uważał się za tak dzielnego oficera, że nie wątpił, iż poskromi zbuntowanych z tak niewielkim oddziałem?
— To prawda. Mówił, że każdy jego żołnierz zręcznością i odwagą podoła dziesięciu wrogom.
— Skąd nastąpił wymarsz?
— Z Uneka.
— A zatem na drodze karawanowej na południu. Czy nikt obcy nie towarzyszył kapitanowi?
— Owszem.
— Któż to? Czy zna go pan?
— Nie.
— Sądzę, że Kalaf Ben Urik musiał pana prosić o pozwolenie, skoro zamierzał zabrać ze sobą człowieka, nie należącego do wojska?
— Naczelny komendant oddziału ma, prawo zabrać ze sobą, kogo zechce.
— Tak? A zatem nie miał potrzeby się pytać. — W jakiej sile chce pan pośpieszyć z odsieczą?
— Z trzema szwadronami. Wyruszamy jutro po obiedzie.
— A więc w porze asru[10].
— Tak.
— Niestety, muzułmanie wierzą, że wyprawa, która nie rozpoczyna się w porze asru, nie może się powieść. Traci się na tem cały dzień marszu. Trzeba sobie jednak uprzytomnić, że ta zwłoka, aczkolwiek niewielka, może przyprawić o zgubę tych, których pragniecie wybawić. Na waszem miejscu nie zwlekałbym ani chwili, lecz niezwłocznie wyruszył, choćby nawet w nocy.
— Przyznaję panu słuszność. Ale asr musi pozostać asrem, i nikt nie może się sprzeciwiać rozkazom baszy.
— Skoro Mohammed es Sadok-basza tak rozkazał, to nic już nie da się zmienić. Musi pan przeczekać jutrzejsze południe.
— Ale pan z nami pojedzie? A także pańscy oba słynni towarzysze?
Hm. Nie mam nic przeciwko temu. Taka wyprawa bardzo mi nawet odpowiada. A co się tyczy Emery’ego i Winnetou, to sądzę, że przyłączą się również.
— Cieszy mnie to niezmiernie, Oczywiście, obaj ci panowie nie powinni zostawać w hotelu. Proszę ich bardzo, aby zamieszkali u mnie, jako moi najmilsi goście.
— Dobrze. Niech pan po nich pośle. Ponieważ nie mają bagażu, wystarczy wysłać parę wierzchowców. Ja również nie mam konia. Skoro towarzyszymy w wyprawie przeciwko Uled Ayarom, musi nam pan rumaków dostarczyć. Chyba nie mam potrzeby zaznaczać, że Winnetou i Emery Bothwell przywykli do wybornych wierzchowców i nie zadowolą się byle jaką szkapą.
— Tak samo jak pan! Ale proszę się o to nie kłopotać. Znasz mnie i masz chyba pewność, że dam wam wierzchowce najlepsze, jakie się znajdą w mojej stajni.
— Przyjmiemy z prawdziwą wdzięcznością. Byłoby mi bardzo miło, gdybym dostał natychmiast konia. Muszę bowiem wrócić do miasta i pojechać do Zaghuanu.
— W jakim celu?
— Później panu opowiem, kiedy czas na to pozwoli. Wówczas dowie się pan także o celu naszego przyjazdu. Teraz proszę o odpowiedź na parę pytań. Czy ma pan dowody, że Kalaf Ben Urik był Anglikiem?
— Nie.
— Czyim więc jest poddanym?
— Tuniskim.
— Przypuśćmy, że popełnił przestępstwo, w takim razie sądzi go nie przedstawiciel jego ojczyzny, ale basza?
— Tak. Lecz Kalaf Ben Urik to największy gentleman i wierzący, praktykujący muzułmanin. Jestem gotów za niego przysiąc i nie ścierpię żadnej napaści na mego ulubieńca.
Wypowiedział to surowym i dobitnym tonem. Nie ulegało wątpliwości, iż ceni Kalafa ben Urik bardzo wysoko. Wobec tego powziąłem myśl, a nawet mocne postanowienie, aby chwilowo nie opowiadać Krügerowi tego, co wiedziałem o jego „ulubieńcu“. Ponieważ tak gorąco stał za Kalafem, można było się spodziewać, że stary Pan Zastępów swoją interwencją pokrzyżuje nasze plany. Prędko zatem zmieniłem temat rozmowy. Opowiedzieliśmy sobie rozmaite przygody, palili kosztowny dżebeli, pili kawę, której stary Sallam wciąż dolewał, gwarzyli o wszystkiem — tylko nie o tem, co mi ciążyło na sercu.
Wreszcie musiałem Krügera pożegnać, aby niebawem wrócić. Odprowadził mnie do drzwi, co czynił jedynie wobec szczególnie miłych gości. Na dworze oczekiwał prześliczny kasztanek. Dosiadłem go i pojechałem z początku do hotelu, aby zaprosić towarzyszyć do Krügera i zawiadomić o niespodziewanym szkopule. Czyż mogliśmy przypuszczać, że wyrafinowany złoczyńca wbrew naszym interesom wkradnie się w łaski starego Pana Zastępów? Jakkolwiek Krüger-bej lubił mnie i poważał, zrozumiałem, że nic nie zdziałam gołosłownem oskarżeniem, że muszę dostarczyć niezbitych, namacalnych dowodów. Miły, dobry, a jednak nad wyraz uparty stary naczelnik straży przybocznej mógł tak pokierować sprawą swego pupila, iż ten zdołałby się nam wymknąć z rąk. Trzeba go było za wszelką cenę zaskoczyć.
— Zaskoczyć? Ale jak? — zapytał Emery.
— Z pomocą pseudo-Huntera — odpowiedziałem.
— Jak to rozumiesz?
— Pojadę do Huntera i namówię, aby nie wypatrywał ojca w Zaghuanie, ale przyłączył się do wyprawy przeciwko Uled Ayarom. Jestem przekonany, że nagłe i niespodziane spotkanie z synem Kalafa Ben Urik tak oszołomi, że nie omieszka się zdradzić, co nas upoważni do uwięzienia go.
— Niezła myśl. Ale jak zdołasz Jonatana namówić?
— Zdaj się na mnie! Tak mu wszystko wyłożę, że sam się będzie narzucał na towarzysza. Wyobraź sobie przestrach kolorasiego, skoro ujrzy syna, przerażenie, skoro zobaczy mnie, — Old Shatterhanda — znającego jego przeszłość nawylot. Musiałby mu naprawdę czart pomagać, gdyby nie popełnił, lub nie powiedział czegoś, co dowiodłoby Panu Zastępów, że obdarzał miłością drapieżnika w ludzkiej postaci. Teraz ruszam do Zaghuanu. Wkrótce przyjadą po was z zamku.
— Poczekaj chwilę! Istnieje jeszcze jedna okoliczność, bardzo ważna, o której, zdaje się, zapomniałeś. Krüger-bej wie naturalnie, że jesteś Niemcem i zna twoje nazwisko?
— Oczywiście,
— Powiedziałeś także, że przyjechał z tobą wódz Apaczów?
— Tak.
— A teraz pojedzie z nami wrzekomy Hunter? Dowie się wnet, żeś go oszukał.
— Jakto?
— Wszak mówiliśmy, że jesteś Anglikiem Jonesem, a Winnetou — Somalijczykiem Ben Asra.
— Cóżto szkodzi?
— Co szkodzi? Dziwne pytanie! Zazwyczaj łatwiej rozumiesz! Jest rzeczą wykluczoną, aby Hunter nie posłyszał w drodze waszych prawdziwych nazwisk. A wówczas zbudzimy w nim podejrzenia.
— Zbyteczne skrupuły. Przekonam go, że oszukujemy nie jego, lecz Pana Zastępów.
— Hm — być może. Ale czy ci się uda?
— Z pewnością. Powiadam wam, im bardziej wyrafinowany złoczyńca, tem łatwiej go podejść.
Zapukano do drzwi. Był to stary Sallam. Pan Zastępów przysłał go wraz z dziesięciu jeźdźcami po Emery’ego i Winnetou. Stanowiło to dowód szacunku i życzliwości Krüger-beja. Emery uiścił się z drobnego rachunku hotelowego, poczem cała kawalkada ruszyła do Bardo. Ja tymczasem pojechałem do Zaghuanu.
Nietrudno było znaleźć mieszkanie Bu Marama. Jako koniarz, przyjmował wielu ludzi i dlatego mogłem się dowiadywać o jego adres, nie zwracając na siebie uwagi. Zatrzymałem się wreszcie przed długim, wąskim, niskim, biało otynkowanym budynkiem, który składał się tylko z sutereny i był okryty dachem. Marama otworzył wrota i wpuścił mnie do podwórza, gdzie w licznych ogrodzeniach stały konie na sprzedaż. Obejrzał z początku mego kasztana, a następnie mnie samego z wyrazem zdziwienia na twarzy i, podczas gdy zsiadałem z konia, zapytał podejrzliwie:
— Czy przyjechałeś, aby sprzedać konia?
— Nie.
— To dobrze! Inaczej bowiem byłbyś koniokradem. Znam tego kasztana. Jest to ogier, prawdziwy maurytański Henneszah, — ulubiony koń Pana Straży przybocznej naszego baszy, który obdarza cię chyba wielkiem zaufaniem, skoro powierzył ci to kosztowne zwierzę.
— Jest moim przyjacielem.
— W takim razie powiedz Panu Zastępów, że jestem jego a także twoim sługą najpokorniejszym. Jakież twoje życzenia mogę spełnić?
— Przyjechał do ciebie cudzoziemiec, który chce pozostać w ukryciu?
— Nic o tem nie wiem. Kto ci powiedział? — zapytał przerażony tem, że przyjaciel Krüger-beja dopytuje się o człowieka, którego schował.
— Powiedz prawdę. Możesz zaufać. Jechałem razem z tym cudzoziemcem i przesłałem nawet przez hammala jego bagaż. Powiedz mu, że chcę z nim pomówić.
— Wątpię, czy cię przyjmie, — rzekł z nieufnością. — Mój gość chce właśnie ukryć się przed tym, który jest twoim przyjacielem. Jakże może ci się pokazać na oczy! Dowiem się wnet, czy istotnie jesteś tym, którego wypatruje. Skąd i kiedy przybył okręt?
— Z Aleksandrji. Dzisiaj rano.
— Gdzie wylądował ten cudzoziemiec, o którego pytasz?
— Przy Ras Chamart.
— Z jakiego kraju pochodzisz?
— Z Belad el Ingeliza[11].
— Twoje nazwisko?
— Jones.
— Twoje odpowiedzi są trafne, a zatem muszę cię zaprowadzić do niego. Ale powiedz, czy naczelnik straży przybocznej wie, dokąd pojechałeś?
— Nie wie.
— Czy powiesz mu?
— Ani myślę. Wiem, że jesteś przyjacielem kolorasiego Kalafa Ben Urik i tylko ze względu na niego ukryłeś cudzoziemca. Darzę kolorasiego bardzo żywem i wielkiem zainteresowaniem. Znam jego zamiary, jego cele i pragnienia o wiele lepiej od ciebie. A zatem proszę, porzuć nieufność i zaprowadź mnie do swego gościa. Muszę mu oznajmić parę bardzo ważnych wiadomości, niecierpiących zwłoki.
— A więc chodź! Zaprowadzę cię do niego.
Nie dziw, że koniarz nie dowierzał. Jeżeli nawet Tomasz Melton nie wtajemniczył go w swe plany, to w każdym razie musiał mu wyjawić niektóre szczegóły i oznajmić, że władze nie powinny się dowiedzieć o obecności cudzoziemca. A teraz ja oto przyjechałem na wierzchowcu urzędnika, który zaliczał się do najwyższych dygnitarzy. Kosztowność mego konia dowodziła bliższych stosunków z owym dygnitarzem. To musiało oczywiście ściągnąć jego podejrzenie.
Zostawiłem konia i poszedłem za gospodarzem. Wrzekomym celem moich odwiedzin była wiadomość, że kolorasi, ojciec Jonatana Meltona, nie wrócił z wyprawy. Ale w istocie miałem zamiar skłonić Huntera, aby nie zostawał w Zaghuanie, lecz pojechał z nami.
A jak to zrobić, nie budząc podejrzeń? Sęk był w tem, że uważał mnie za Mr. Jonesa, w drodze zaś musiałby się dowiedzieć od Krüger-beja i innych, iż jestem Niemcem. Należało tę sprzeczność pogodzić wiarygodną wersją.
Koniarz przeprowadził mnie przez parę izb. W jednej kazał zostać, sam zaś poszedł zameldować. To dowodziło, że żywił jeszcze w duszy podejrzenia. Sporo czasu minęło, zanim wrócił i kazał mi wejść, poczem szybko się oddalił.
Wrzekomy Hunter czekał na mnie w sąsiedniej izbie. Był to, zdaje się, najlepszy pokój w całym domu. Wyciągnął do mnie rękę i rzekł:
— Oto i pan! Chciano pana odprawić z kwitkiem, co?
Z jego tonu i twarzy wywnioskowałem, że Bu Marama nie potrafił zachwiać zaufania do mnie. Odpowiedziałem:
— Stanowczo. Nie dowierzał mi pański gospodarz.
— To prawda. A czy wie pan, dlaczego?
— Mam nadzieję, że mi pan wyjaśni.
— Ponieważ dosiada pan kasztana komendanta straży przybocznej. Mówił, że jesteś pan na pewno zaufanym dowódcy wojsk tuniskich.
— A tak! Hm! Ma słuszność, a zarazem jej nie ma.
— Jakto?
— Bardzo szczególny wypadek. Z początku byłem oszołomiony, szybko jednak postanowiłem go wykorzystać. Siadajmy! Muszę panu opowiedzieć. Jest to osobliwa przygoda, możliwa tylko na Wschodzie, i przypuszczam, że pociągnie za sobą szereg innych.
— Cóż takiego? Jestem niezmiernie zaintrygowany. Niech pan opowiada! — rzekł, siadając i podając cygaro wraz z zapałką.
— Uważaj pan — zacząłem. — Poszedłem do koszar, aby, zgodnie z pańską prośbą, zasięgnąć wiadomości o kolorasim. Przed wrotami siedziała i gwarzyła garstka żołnierzy. Chciałem ich zagadnąć, gdy naraz zerwali się i zasalutowali. Odwróciłem się, patrzę — nadjeżdża mały oddział, a na czele oficer wyższej rangi. Oczywiście, szybko się cofnąłem. I oto dowódca, przejeżdżając obok, rzucił na mnie spojrzenie, zmiejsca osadził konia i, wydając okrzyk radości, powitał jako emira Kara ben Nemzi.
— Ah! Zadziwiające! Jest pan chyba podobny, bardzo podobny do człowieka, którego nazwisko wymienił. Sprostował pan oczywiście pomyłkę?
— Uczyniłem to, ale roześmiał się tylko i poczytał za żart.
— W takim razie podobieństwo jest istotnie zadziwiające! Któż to był ten oficer?
— Sam Krüger-bej, Pan Zastępów.
— To bardzo ciekawe! Opowiedz pan dalej! Przekonałeś go jednak, że się myli?
— Chciałem to uczynić, ale wesołym śmiechem nie pozwolił mi dojść do słowa, ujął za ramię i prosił, abym nie stroił żartów. Musiałem towarzyszyć mu do koszar, do pokoju oficerskiego, gdzie zostawił mnie, przepraszając, że musi załatwić służbowe sprawy, które go do koszar sprowadziły. Abym się nie nudził, przydzielił mi do towarzystwa starego podoficera imieniem Sallam.
— Niezwykła przygoda!
— Ale nastąpi jeszcze coś lepszego! Podoficer także twierdzi, że mnie zna i że jestem Kara ben Nemzi.
— Ale jego przynajmniej zdołał pan przekonać?
— Nie. Zresztą ani mi się śniło. Wpadłem na pomysł nader śmiały, ale który może mi przysporzyć wiele korzyści. Wszak wie pan, iż jestem kupcem skór i futer. Wie pan chyba również, że tuniscy Beduini wytwarzają w olbrzymich ilościach skórę i że wywozi się stąd wielkie ładunki marokinu i safjanu?
— Wiem o tem.
— Doskonale. Cóż więc, jeśli jako handlarz skór wykorzystam podobieństwo do tego Kara ben Nemzi?
— W jakiż-to sposób?
— W sposób najprostszy w świecie. Nie ulega wątpliwości, że przyjaźń z Krüger-bejem, jego polecenie, może ogromnie się przydać kupcowi. Krüger-bej bowiem jest prawą ręką baszy i zdoła wiele zrobić dla przyjaciela. Postanowiłem przeto nawiązać stosunki handlowe z Tunisem i poczynić wielkie zakupy skór. A więc to niespodziane podobieństwo bardzo mi dogodzi.
— Byłby to świetny pomysł, — rzekł wrzekomy Hunter, zastanawiając się, — gdyby nie — — gdyby — —
— No cóż? Gdyby nie... — o czem pan myśli?
— Gdyby nie było bardzo ważnej wątpliwości.
— Jakiej wątpliwości?
— Przypuszczam, że chce pan zostawić Krüger-beja w przekonaniu, iż jesteś Kara ben Nemzi?
— Tak.
— A przytem chce pan wykorzystać to dla nawiązania stosunków handlowych przez pana — Mr. Jonesa. Jakże pan to połączy? Wszak nie możesz być Mr. Jonesem i jednocześnie uchodzić za Kara ben Nemzi?
— Tak też nie będzie. Sprzeczność ta da się łatwo pogodzić. Jestem Kara ben Nemzi. Mr. Jones jest moim przyjacielem i powierzył mi przedstawicielstwo swoich interesów. Czy pan mnie rozumie?
— Tak. Istotnie, to jest wyjście. Ale wątpię, czy się panu uda, gdyż nie potrafi pan do końca odgrywać roli Kara ben Nemzi.
— Śmiem być innego zdania.
— Niesłusznie. Waży się pan na niebezpieczeństwo, które możesz przypłacić życiem. Jest to nietylko możliwe, ale i wielce prawdopodobne, że zostanie pan zdemaskowany.
— O, co się tego tyczy, to bynajmniej nie mam obawy. Podobieństwo, według wszelkiego prawdopodobieństwa, jest tak wielkie, że mogę się na niem spokojnie oprzeć.
— A jednak radzę panu nie zawierzać przypadkowi tak bardzo. Podobieństwo — to jeszcze nie wszystko. Jeśli Kara ben Nemzi jest przyjacielem Krüger-beja, to ten niewątpliwie zna nietylko jego twarz i postać, ale także stosunki życiowe. Poznali się niegdyś i obcowali ze sobą. Jak to się stało i w jakich okolicznościach, o czem z sobą rozmawiali i co robili — to wszystko musiałby pan dokładnie wiedzieć, aby się nie zdradzić. Jedno niewłaściwe słówko, jedna chybiona uwaga, drobna nieświadomość — może pana zgubić. Wówczas spodziewaj się zemsty, a wie pan wszak, że muzułmanie w zemście poczynają sobie bez litości i namysłu.
— Wszystko, co mi pan przytoczył, jest słuszne i trafne, ale mimo to nie zdoła mnie przerazić. Nie jest tak trudno, jak pan sądzi, odegrać rolę Kara ben Nemzi. Gdy zostałem sam ze starym podoficerem w pokoju oficerskim, rozmówiłem się z nim bardzo szczegółowo i wyciągnąłem go na słówka tak zręcznie, że nawet tego nie spostrzegł. Dowiedziałem się wszystkiego, co trzeba. Skoro przybył Krüger-bej, nie wahałem się już uchodzić za Kara ben Nemzi, i wiadomościami, uzyskanemi od starego podoficera, operowałem tak sprawnie, że dowiedziałem się jeszcze więcej, — i oto mogę grać rolę, której się podjąłem.
— To brzmi pięknie, lecz wymaga niebywałej przezorności i równie wielkiego dowcipu. Zdaje się, że pan postanowił trzymać się mocno swoich zamierzeń, dlatego nie będę się sprzeciwiał, wiem bowiem, że to do niczego nie doprowadzi. Ale powiedz mi pan, czy prawda, że Krüger-bej jest Niemcem?
— Tak.
— A ten Kara ben Nemzi należy do tej samej narodowości, gdyż Nemzi znaczy tyle, co Niemiec?
— Słusznie.
— A więc miej się pan na baczności! Bynajmniej nie uważam wszystkich Niemców za szpakami karmionych, ale trzeba przyznać, że nie jest to naród głupi. Krüger-bej tak się wyrobił, że nie może być głupcem. Niebezpieczeństwo, że pana przejrzy, jest, bardzo znaczne. Dodajmy, że może powziąć niebezpieczną chęć rozmawiania z panem po niemiecku. Co pan wówczas uczyni?
— Co uczynię? Będę rozmawiał, naturalnie!
— Ach, włada pan niemieckim? — zapytał zdumiony.
— Znośnie. Przebywałem dawniej przez pewien czas w Niemczech i nauczyłem się tego języka dosyć na tutejsze potrzeby. Krüger-bej prawie zupełnie zapomniał języka ojczystego, tak, że nie potrafi wydać sądu, czy władam źle, czy też dobrze. Rozmawiałem już z nim po niemiecku i zauważyłem, że moja wymowa nie budzi podejrzeń.
— W takim razie ma pan szczęście! Jednakże miej się na baczności. Nie chciałbym się znaleźć w pańskiej skórze, gdyby pana odkryli, a właściwie zdemaskowali. Czy korzyść, którą pan sobie obiecuje, jest aż tak duża, że nie cofa się pan przed ryzykiem?
— Stanowczo. Można zarobić, jak sądzę, setki tysięcy.
— A zatem będzie pan musiał zostać tutaj dłużej i nie wyjedziesz ze mną?
— Niestety, będę musiał zrezygnować z pańskiego towarzystwa, albowiem jutro już wyruszam w głąb kraju.
— Jutro? To niezwykle prędko! Czy nie pomyślał pan o niebezpieczeństwach takiej wyprawy?
— Nie. Nie grozi mi niebezpieczeństwo, gdyż jadę pod dostateczną ochroną.
— Mianowicie?
— Sir Emery dotrzyma mi towarzystwa.
— Tak —? Naprawdę —?— cedził z rozczarowaniem każde słowo. — Byłem pewny, że pojedzie ze mną!
— Tak się, niestety, nie stanie. Skoro tylko dowiedział się o moich zamiarach, natychmiast postanowił ze mną pojechać. Oczywiście, bardzo mnie to cieszy, gdyż jest to człowiek obyty, nader doświadczony i towarzystwo jego może mi przynieść wiele pożytku. Ale nietylko on ze mną pojedzie. Będzie mi towarzyszył jeszcze ktoś: Krüger-bej.
— Ten? Czy naprawdę?
— Tak. I nie sam, lecz także jego jazda. Widzi pan zatem, że nie ma się czego obawiać.
— Jazda? Poco to?
— Aby poskromić Uled Ayarów.
— To dziwne! Sądziłem, że już poskromiono tych Beduinów. Wszak wyruszył przeciwko nim kolorasi Kalaf Ben Urik.
— Wiem. Zbliżamy się wreszcie do celu mojej wizyty. Oczywiście, pytałem o kolorasiego, tak, jak mnie pan o to prosił.
— No? Czy wrócił?
— Nie. Spotkało go nieszczęście.
— Istotnie? — zapytał przerażony.
— Tak. Zamiast pokonać Uled Ayarów, został przez nich osaczony. Tylko jeden żołnierz zdołał się przekraść i przybył z wieścią do Tunisu.
— A więc trzeba szybko wysłać posiłki, natychmiast, natychmiast!
Skoczył z miejsca i w podnieceniu kręcił się po pokoju. Nie dziw, wszak ojcu jego groziło największe niebezpieczeństwo.
— Ponieważ Krüger-bej uważa pana za swego przyjaciela, — mówił dalej — ma pan na niego wpływ. Czy nie mógłby pan beja skłonić, aby natychmiast pośpieszył z pomocą?
— Pytanie zupełnie zbyteczne, Mr. Hunter. Słyszał pan wszak ode mnie, że Pan Zastępów wyrusza jutro wraz ze swoją jazdą.
— Przeciwko Uled Ayarom?
— Tak. Skoro tylko posłaniec przywiózł hiobową wieść, poczyniono przygotowania do wymarszu. Krüger-bej wyruszy z trzema szwadronami.
— Trzema? Czy sądzi pan, że to dosyć, aby uratować kolorasiego?
— Tak, jeśli nie zabiją go do tego czasu. Niebezpieczeństwo jest wielkie, odległość zaś wynosi niespełna pięć dni jazdy. Na wysłańca liczę pięć dni — pięć dni na naszą jazdę, razem więc dziesięć dni od chwili okrążenia do nadejścia posiłków.
— Dziesięć dni! Ileż to rzeczy może się zdarzyć w ciągu dziesięciu dni!
— Niestety, niestety. Nie mówiąc już o wodzie, kolorasi nie miał tyle prowiantu, aby wraz ze swoim szwadronem przez dziesięć dni przetrzymać oblężenie.
— Niebiosa! Cóż można uczynić?
Chodził szybko tam i zpowrotem, targał się za włosy, wpijał paznokcie w twarz, wydawał niezrozumiałe okrzyki — słowem zachowywał się jak człowiek, którego ogarnęło ogromne podniecenie. Nie odzywałem się wcale. Jeślim go słusznie osądził, musiał postanowić to, czego się spodziewałem.
Z naprężeniem oczekiwałem dalszych czynów, ale umiałem to zamaskować. Naraz zatrzymał się przede mną i rzekł:
— A więc pan, a także Emery przyłączycie się do wyprawy?
— Tak. Nawet Ben Asra, Somalijczyk, jedzie z nami.
— Nawet ten? Co pan powie, jeśli i ja zechcę pojechać?
— Pan? Hm!
— Nie mrucz pan, tylko poradź! Dlaczego stroi pan miny, które wyraźnie mówią: nie.
— Ponieważ musi pan zostać i czekać na kolorasiego.
Pah! To mnie nie może teraz obowiązywać. Nikt nie wątpił, że kolorasi odniesie zwycięstwo. Skoro losy pokierowały inaczej, rzecz zrozumiała, nie muszę się trzymać jego wskazówek.
Przeszyłem go umyślnie badawczem spojrzeniem. Spostrzegłszy to, rzekł:
— Dziwi się pan, że jestem tak podniecony?
— Przyznaję istotnie. Kolorasi jest panu obcy. Cóż pana właściwie może obchodzić?
— To prawda, ale jestem już takim człowiekiem. Nie zna mnie pan. Przyrzekłem Kalafowi pomoc, a ja dotrzymuję przyrzeczenia. Wówczas szło o wyzwolenie z sytuacji, która go męczyła, ale teraz idzie o życie. Czyż nie jestem tem bardziej obowiązany spieszyć z pomocą? Mam nadzieję, że zaufanie, którem pana obdarzyłem, nie zawiedzie mnie.
— Hm. Chce pan pomóc kolorasiemu, a sam wymagasz pomocy.
— Porzuć pan swoje mruczenie i to wieczne hm! Cieszę się teraz bardzo, żeś wykorzystał swoje podobieństwo do Kara ben Nemzi i zwiódł Krüger-beja. Uważa pana za swego przyjaciela i nie odmówi prośbom. Czy zechce pan wstawić się za mną?
— O czem pan myśli? — zapytałem, wielce w duszy uradowany, że połknął mój haczyk.
— Chcę przyłączyć się do wyprawy.
— Hm, wątpię bardzo, czy Krüger-bej na to przystanie. Nie zabiera się na wyprawy wojenne pierwszych lepszych cywilów.
— Ale wszak pana zabiera!
— Ponieważ mniema, iż jestem Kara ben Nemzi.
— Ale sir Emery a nawet Somalijczyk też jadą!
— Ponieważ są jego gośćmi, a według tutejszych obyczajów nie odmawia się prośbom gości.
— Wymówki, Mr. Jones, wymówki! Powiedz pan krótko i węzłowato, czy chcesz się za mną wstawić, czy nie?
— Dobrze. Spróbuję.
— Świetnie! Dziękuję panu. Wymarsz nastąpi jutro?
— Jutro po obiedzie, zaraz po asr.
— A zatem musi mnie pan rychło zawiadomić o rezultacie prośby. Jak i kiedy to się stanie?
— Jeszcze dziś — przez posłańca, którego skieruję nie do pana, lecz do gospodarza. — Ale, muszę przecież powiedzieć Panu Zastępów, kim i czem jesteś. Pod jakiem nazwiskiem i w jakim charakterze zamierza się pan przedstawić?
— Pod własnem. Tak będzie najlepiej. Powiedz pan, że się nazywam Small Hunter, że pochodzę ze Stanów Zjednoczonych i jestem znajomym kolorasiego. A teraz nie traćmy czasu! Jestem przekonany, że postara się pan uzyskać dla mnie pozwolenie, i natychmiast zaczynam się przygotowywać do podróży.
— Nie może pan zabrać kufra.
— Wcale nie myślę taszczyć ze sobą! Zabiorę tylko najniezbędniejsze rzeczy i upatrzę sobie w stajni gospodarza dobrego konia. Lecz idźże pan, zniknij mi z oczu! Gotów pan stracić najlepszy, najkosztowniejszy czas!
Wypchnął mnie poprostu za drzwi. Wyszedłem, dosiadłem konia i pojechałem do Bardo.
Ten szczwany oszust był przekonany, że trzyma mnie w worku. Zmusił wprost, abym się przyczynił do jego wyjazdu, nie przeczuwając, że do tego właśnie zmierzałem, że tego gorąco pragnąłem. — —
Na Bardo znalazłem Winnetou i Emery’ego w towarzystwie Krüger-beja. Opowiadali sobie przygody i przeżycia, Winnetou jednak musiał milczeć, ponieważ nie władał ani niemieckim, ani arabskim. Wprawdzie, obcując ze mną, przyswoił sobie wiele niemieckich słów, lecz nie tak wiele, aby brać udział w rozmowie.
Nie było mi trudno uzyskać zezwolenie dla wrzekomego Huntera. Krüger-bej żądał jednak, aby Hunter trzymał się zdaleka od nas i przyłączył do zwyczajnych żołnierzy.
— Owszem, bardzo mi to miło, — rzekłem. — Nie zniósłbym jego bliskości.
K’czego? — zapytał Pan Zastępów, co miało oczywiście znaczyć czemu?
— Ponieważ jest mi bardzo niesympatyczny i ponieważ nie powinien się dowiedzieć, że towarzyszy nam wódz Apaczów.
— Czy miałżeby pan mieć jakiegoś powodu dla tego?
— Mam powody. Pozwoli pan, że wyłuszczenie ich odłożę na później.
Bon! Tak jak się panu upodobać chce. Ale jak będzie zapytywać o Winnetou, to jako kogo chce pan chcieć go uważać?
Przedstawimy Winnetou jako Somalijczyka, imieniem Ben Asra. — —
Usunąłem tedy główną trudność. — Pchnąłem posłańca do Zaghuanu i kazałem oznajmić wrzekomemu Hunterowi, aby przybył jutro przed asr do wioski Uneka, skąd nastąpi wymarsz.
Spędziliśmy z Panem Zastępów nader interesujący wieczór, którego opis pominę milczeniem, — ale zato, nazajutrz musieliśmy zrezygnować z jego towarzystwa gdyż obowiązki służbowe i zarządzenia pochłonęły go tak całkowicie, że nie mógł udzielić nam chwili czasu. Nie zobaczyliśmy go też przy obiedzie. Wnet potem wyjechaliśmy do Uneki, gdzie bej dokonał przeglądu wojska, które miało wyruszyć po modlitwie poobiedniej.
Wojsko było wyśmienicie zaopatrzone w rumaki, szable, dzidy i strzelby. Za moją poradą Krüger-bej prowadził kilka rączych wielbłądów, które w wielu okolicznościach mogły się nam bardzo przydać. Rozumie się, nie zbrakło również wielbłądów ciężarowych, dźwigających żywność, amunicję, namioty i inne bagaże. Poza tem zaopatrzono każde zwierzę w skórzane miechy do wody. Wprawdzie droga biegła naogół wzdłuż ożywionego traktu, ale głębiej czekały nas miejscowości, pozbawione wody, gdzie napełnione miechy są niezbędne. Można się nawet było spodziewać, że będziemy zmuszeni obozować w pustyni, lub bezwodnym stepie.
Krótko przed asr przyjechał wrzekomy Hunter. Miał dwa konie — dosiadał jednego, na drugim zaś umieścił żywność dla siebie. Chciał się natychmiast do nas przyłączyć, ale Krüger-bej, spostrzegłszy to, rzekł do mnie:
— Powiedz temu człowiekowi, że nie dopuszczam do poufałości pierwszego lepszego obcego osobnika. Pan Zastępów, jako naczelny wódz, nie ma zamiaru się pospolitować.
Podjechałem do Amerykanina i powtórzyłem mu bardzo niedwuznaczną uwagę mego przyjaciela.
— Krüger-bej pozwolił panu towarzyszyć w wyprawie, ale nie życzy sobie widzieć mastera przy swoim boku.
Aczkowiek była to obelga, Hunter przyjął ją z nadspodziewanym spokojem i odpowiedział zadowolony:
— To mi odpowiada, nawet bardzo.
— Tak? Istotnie? Bardzo mnie to cieszy. Obawiałem się, czy nie będzie pan uważał, iż niedosyć go poparłem wobec Krüger-beja.
— O nie! Uzyskał pan to, co trzeba było, — więcej nie żądałem. Nie mam wcale zamiaru trzymać się stale wpobliżu Pana Zastępów i wystawiać na jego obserwację. Jestem zadowolony, że uniknąłem tej nieprzyjemności. Jak się sformuje pochód?
— Z początku kolumną marszową. Skoro znajdziemy się na terenie wrogów, zaciągniemy, oczywiście, przednią i tylną straż i roześlemy patrole. Może się pan przyłączyć, do kogo zechce. Ponieważ władasz dostatecznie arabskim, nietrudno panu będzie porozumiewać się z żołnierzami. — —
Gdy zbliżyła się pora asr, Krüger-bej kazał utworzyć koło, ukląkł i zmówił modlitwę. Poczem dosiedliśmy koni i pojechali. — — —
Opis marszu zająłby zbyt wiele miejsca. Poprzestanę na suchych faktach. Jechaliśmy wzdłuż rzeki Medżerdah do ruin Tastur i dalej, przez Tunkah, Tebursuk i Zauharim. Tu włóczyli się Uled Ayuni, niesforniejsi od Uled Ayarów, swych wrogów śmiertelnych. Należało zachować środki ostrożności, albowiem był to już wieczór czwartego dnia i nazajutrz rano mieliśmy przekroczyć granicę Uled Ayarów. Wysłaliśmy patrole i zaciągnęli straże. Wraz z Winnetou i Emery’m jechałem w przedniej straży.
Droga wypadła przez piaszczystą pustynię. Oczywiście, nie zapomnieliśmy napełnić zawczasu miechów wodą. Emery, badając ostrem spojrzeniem daleką równinę, zapytał:
— Czy znasz ruiny, do których dążymy?
— Znam tylko okolicę.
— Jak daleko do ruin?
— Niespełna czternaście godzin.
— Tylko? Trzeba być ostrożnym. Co to za ludzie ci Uled Ayarzy? Czy powinniśmy, to znaczy ty, Winnetou i ja, czy powinniśmy ich się obawiać?
— Nie. Jeden Komancz lub Sioux jest niebezpieczniejszy, niż dziesięciu lub nawet dwudziestu Ayarów.
Well! A jednak trzeba mieć się na baczności. Czy sądzisz, że znajdziemy wrogów przy ruinach?
— Kto może wiedzieć? Jeśli kolorasi musiał się poddać, to się już stamtąd wynieśli, — jeśli wytrwał, trzymają go w potrzasku.
Hm. A żołnierz, który się przedarł?
— Myślałem o nim. Jest rzeczą nader ważną, czy wrogowie wiedzą o tem. Jeśli nie wiedzą, nie będą się troszczyli o pośpiech. W przeciwnym razie, spodziewając się odsieczy, wyślą wywiadowców, przed którymi trzeba się mieć na baczności.
Well! A także oni przed nami.
— Tak sądzisz? W takim razie musielibyśmy również wysłać wywiadowców.
— Ale kogo? Czy ufasz oczom i uszom żołnierzy baszy?
— Nie, a tem mniej ich łepetynom. Nie polegałbym na takich wywiadowcach.
Well. A zatem my sami wraz z Winnetou podejmiemy się tej roboty. Apacz nudziłby się bez nas. Tylko z nami może rozmawiać. Musimy Winnetou dostarczyć zajęcia. Pojedzie ze mną na prawo, ty zaś na lewo. Każdy zakreśli półkole, poczem spotkamy się na przodzie. Dobrze?
— Naturalnie! Nie mogłem jeszcze wypróbować swego rumaka. Jest to ognisty ogier i, zdaje się, bardzo wytrzymały. Powolny marsz karawany nie przypada do gustu — pozwolę mu raz pomknąć. A zatem naprzód, Emery!
Odłączyliśmy się od wojska. Emery i Winnetou pojechali na południowy zachód, ja zaś na południowy wschód. Byliśmy przekonani, że Uled Ayarzy nie omieszkali wysłać naprzeciw nam szpiegów. Należało więc ich odkryć, a nawet schwytać.
Mój Henneszah-ogier nie zawiódł nadziei, które w nim pokładałem. Aczkolwiek nie był tak wspaniały, jak znakomity Rih, musiałem jednak przyznać, że z pośród rumaków naszego wojska ustępuje tylko wierzchowcowi Krüger-beja, dosiadającego najlepszego siwka ze stajni tuniskiego baszy.
Pędziliśmy po piaszczystej równinie. Rozglądałem się przenikliwie dookoła, aby ewentualne spotkanie dojrzeć wcześniej, niż sam zostanę spostrzeżony. Minęło pół godziny — przebyłem co najmniej milę. Przejechałem drugą i trzecią i nic nie spostrzegłem. Chciałem już zawrócić na prawo, aby spotkać się z przyjaciółmi, gdy nagle zauważyłem dosyć wiele ruchomych punktów, które w wielkiem oddaleniu naprzemian opuszczały się na ziemię i znów podnosiły. Z rodzaju tego ruchu wywnioskowałem, że są to sępy. Gdzie były sępy, tam musiał być i żer. Żer w takiem oddaleniu od dróg i traktów karawanowych nie był zjawiskiem zwykłem. Puściłem konia w cwał ku sępom.
Z odległości stu, czy dwustu długości końskich zdawało mi się, że słyszę głos ludzki. Z połowy tej odległości słyszałem już wyraźnie rozpaczliwe okrzyki:
Meded, meded! Ya Allah, ta’ al, ta’ al! — Na pomoc, na pomoc! O Boże, przybywaj, przybywaj!
Był to głos kobiecy. Teraz wyraźnie zobaczyłem jakgdyby kształt ludzki, oblegany przez sępy. Wpobliżu skupiała się inna gromada sępów, chciwie czegoś wypatrując. Skoro się zbliżyłem, wzbiły się w powietrze. Odfrunęły również tamte drapieżniki, opuszczając się opodal na ziemię. — —
Istotnie, było to ludzkie ciało! Widziałem teraz dokładnie. Głos, który dolatywał jakgdyby z pod ziemi, zawołał:
Betidżi, betidżi. Subhan Allah! — Przychodzisz, przychodzisz. Niech będzie pochwalony Allah!
Zatrzymałem się nad miejscem, skąd dobiegał głos. Z piasku wyglądała głowa — tak, ludzka głowa. Nie mogłem rozpoznać, czy kobieca, czy męska, albowiem była tak spuchnięta, że nikt nie odróżniłby poszczególnych rysów, włosy zaś obwiązano niebieską chustką. Niedaleko głowy leżało dziecko w koszulince. Zawarło oczy i zakrzepło w bezruchu. Wyglądało na pięcioletnie. Ciało, pożerane przez sępy, leżało o dziesięć kroków dalej. Było już napoły rozerwane.
Ogarnął mnie dreszcz zgrozy. Zeskoczyłem z konia i nachyliłem się nad głową. Teraz oczy zamknęły się w omdleniu, dzięki czemu łatwiej mogłem okazać pomoc. Dzieckiem i trupem nie zająłem się chwilowo. Zakopany, czy też zakopana wymagała natychmiastowego ratunku. Związane w węzeł długie włosy świadczyły, iż jest to kobieta.
Jakże ją szybko wykopać, skoro nie miałem żadnych narzędzi? Odwołałem się do pomocy dziesięciu własnych palców. Ziemia była mocno ubita, ale, im głębiej, tem luźniejsza. Na szczęście spostrzegłem wnet, że nieszczęsną zakopano w postawie siedzącej. W przeciwnym razie musianoby grzebać głębiej, a to wymagałoby większej fatygi złoczyńców. Ale też dzięki temu miałem ułatwione zadanie. Skoro wyzwoliłem górną połowę ciała, pozostało tylko usunąć warstwę piasku, pokrywającą nogi. Wreszcie wyciągnąłem całe ciało. — — —





  1. Kramarz wędrowny.
  2. San-Francisco.
  3. Zbioru K. Maya tomy 4, 5, 6 i 8.
  4. Zbioru K. Maya t. 8 str. 62-64.
  5. Kapitan
  6. Szwadron.
  7. Tragarz.
  8. Kapral.
  9. Sierżant.
  10. Asr — pora modlitwy poobiedniej koło godziny 3-ej.
  11. Anglja.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.