Przejdź do zawartości

Wizerunki książąt i królów polskich/Jan Kazimierz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wizerunki książąt i królów polskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1888
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Ksawery Pillati,
Czesław Borys Jankowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JAN KAZIMIERZ.


Jeden tylko mnich, z garstką zbieranej drużyny, śmiał czoło stawić Szwedom.
XXXIII.
Jan Kazimierz.
Ur. 22 marca 1609. — Koron. 17 stycz. 1649. — Abdyk. 16 marca 1668. — Zm. 16 grudnia 1672.

Z


Zbyt smutne wspomnienia, związane z imieniem i panowaniem tego króla, wpłynęły na sąd surowy o nim; ale też najpobłażliwiej nawet sądząc i oddając mu sprawiedliwość, trudno o wiele być łaskawszym.
Młodość już jego zapowiadała charakter niestały, porywczy, namiętny. Visconti i Tiepolo dosyć niekorzystne wydają o nim świadectwa. Pierwszy z nich pisze: „Jan Kazimierz ma temperament flegmatyczno-melancholiczny, skład ciała nie bardzo silny, choruje często na katar, równie jak młodsi bracia, jako dzieci obojga rodziców otyłych, z ojca w podeszłym wieku zrodzone. Jest wzrostu wysokiego, dość kształtny, i byłby przystojniejszym, gdyby nie cera twarzy mocno wpadająca w śniadą. Rysy jego na pierwszy rzut oka nie bardzo przyjemne, jeszcze bardziej zeszpetniały, gdy dostawszy we Lwowie ciężkiej ospy, odbył w chorobie znaczną część podróży, a dwaj bracia jego z niej zmarli. Oprócz tego nie ma żadnego wdzięku w ruchach ciała, obejściu i mowie.
Włoch dodaje, że gdyby bracia jego żyli, nigdyby się Jan Kazimierz nie był przy elekcyi utrzymał.
Tiepolo powiada, że był rozrzutnym, i że wszystko co wziął po ojcu, stracił w podróżach po Francyi i Niemczech; dodaje też, że Polacy go nie lubili. Mało według niego był udzielającym się, nie podobał sobie w domu, naostatek nie był przychylnym ani Francyi, ani Hiszpanii, ani Włochom.
Władysław IV miał dla niego okazywać więcej przywiązania niżeli dla reszty braci, chociaż wiedział, że macocha, królowa Konstancya, starała się go na tron prowadzić, usuwając Władysława.
Włoch zowie go dosyć pobożnym, ale dziwakiem, unikającym ludzi, zamykającym się w swoich pokojach i marzącym nie wiedzieć o czem. Lubił jak drudzy bracia polowania, rozrywki, a szczególniej kobiety, w których wyborze podobno wcale wymyślnym nie był.
Jak wszystkie dzieci Zygmunta III, wychowańcem był ojców Jezuitów, i ci weń pobożność a nawet pewne powołanie do stanu duchownego wpoili; ale temperament niestały, dziwaczny, nigdzie i w niczem wytrwać mu nie dawał. Rzucał się, chwytał łatwo, nie czując się zaspokojonym nigdy. Serca w nim dobadać się trudno, co przy krwi gorącej czyniło go na wszystko obojętnym. Bez żalu rozstawał się z ludźmi, nie obchodziło go nic oprócz własnej chwilowej przyjemności. Osobiście mężny, do wojskowości najmniejszego nie miał powołania.
Za młodu jeździł z ojcem do Szwecyi; potem razem z Władysławem wysłano go na wojnę moskiewską, ale zachorował i powrócił. Później jeszcze z Austryakami znalazł się w wojnie przeciw Francuzom. Tam dosyć nieszczęśliwie o mało nie popadł w niewolę i nie utonął, a cały swój tabór utracił.
Posłem był i pełnomocnikiem brata Władysława do zaślubin z Cecylią Renatą. Brat marzył dla niego o jakimś zawodzie rycerskim w Hiszpanii, i wyprawił go na półwysep Pirenejski, gdy Francuzi, czatujący już na niego, w drodze pochwycili go do niewoli, w której dwa lata przesiedzieć musiał. Przyznać należy, że szczęście mu nie służyło wcale.
Z tego carcer gallicus w Cisteronie powrócił znudzony do Polski, ale tu wysiedzieć nie mógł. Nie lubił kraju, nie cierpiał Polaków. Marescotti świadczy, że miał się z tem wygadać: iż „wolałby widzieć psa niemieckiego lub francuzkiego, niżeli szlachcica polskiego.“
Wyjechawszy do Włoch, gdy się tego najmniej spodziewano, nie zapytawszy brata, nagle wstąpił do zakonu Jezuitów. Władysław IV, który w tem widział knowanie zakonu, ogromnie się na Jezuitów rozgniewał, na dwór im wstępu zabronił, zaczął zwać oszustami, szalbierzami i t. p.
Próżne w początkach były starania, aby go wyciągnąć z zakonu.
Odbył w nim dwuletni nowicyat, złożył śluby i otrzymał kardynalski kapelusz od Innocentego X-go.
Ale to wszystko trwało niedługo. Zaledwie wdział suknię zakonną, już mu ona ciążyła i piekła go. Być może, iż zaszła w tym czasie śmierć królewicza jakąś nadzieją tronu go złudziła. Postarał się więc o uwolnienie od ślubów, zrzucił habit i do Polski powrócił przy szpadzie.
W czasie elekcyi po śmierci Władysława IV wybór się wahał pomiędzy nim a bratem — i na nieszczęście, Jan Kazimierz się utrzymał.
Był to dla Polski istny dopust boży; bo ani charakteru, ani wytrwałości, ani w czynnościach ciągu, ani jasnego pojęcia położenia Rzeczypospolitej i niebezpieczeństw, na jakie była narażoną — Jan Kazimierz nie miał.
Rzucał się, miotał, żebrał cudu z Niebios, opieki Matki Bozkiej — ale sam radzić nie umiał. Nie było też łatwo. Najstraszniejsze klęski, powszechne rozprzężenie, bunt kozacki, najazd Moskwy i Szwedów, wszystko spadło na Polskę za jego panowania; a wielkich wodzów i ludzi brakło.
Cudem niemal ocalił się król pod Zborowem, gdy Ossolińskiemu się udało Tatarów odciągnąć. Lepiej poszczęściło się pod Beresteczkiem, ale szlachta raz odparłszy Tatarów i kozaków, dłużej walczyć nie miała ochoty.
Nie zgnieciono kozactwa, które odżyło na nowo pod wodzą Chmielnickiego. Straszną klęską Chmielnicki pod Batowem pomścił się za Beresteczko.
Wstąpiwszy na tron, Jan Kazimierz wziął nietylko koronę po bracie, ale i żonę Maryę Ludwikę poślubił. Wdowa starała się o to małżeństwo nie dla męża, który jej był zupełnie obojętnym, ale dla utrzymania się na tronie, i w niepłonnej nadziei, jak się okazało, zawładnięcia słabym dziwakiem. Dozwalała mu na płoche miłostki, sama około siebie starając się skupić ludzi i wpływ wywierać na rządy męża.
Marescotti pisze: „Zdziwiło to wszystkich, że Kazimierz, który będąc jeszcze królewiczem, odradzał Władysławowi brać ją za żonę, ponieważ była słabego zdrowia i nie mogła mieć dzieci — sam ją po śmierci brata poślubił. Ale w istocie same stany Rzeczypospolitej skojarzyły to małżeństwo, aby się przez to uwolnić od wyznaczania jej dochodu jako królowej. Ta przezorna a chytra pani wkrótce opanowała umysł króla, czego z Władysławem dokazać nie mogła, — i rządząc zupełnie drugim mężem, zaczęła się wtrącać do spraw publicznych, nie bez zarzutu interesowności w rozdawaniu urzędów. Narzekała i szemrała na to szlachta.“
Tenże sam Marescotti utrzymuje, że w zajściu z Radziejowskim królowa była czynną i podżegała męża do surowego z nim postępowania. Fama naówczas głosiła, że król się w podkanclerzynej rozmiłował, co zresztą dziwnemby nie było, a chyba tem tylko była niezwyczajną owa miłość, że więcej nad kilka tygodni przetrwała.
Radziejowski udał się do Szwecyi, i zdrajca sprowadził wojnę na kraj własny. Moskwa i Szwed, kozactwo i Tatarowie, spadli razem na nieszczęśliwą Polskę; przejście Wielkopolan do Szweda wygnało Jana Kazimierza z kraju, w którym się utrzymać nie mógł. Zalały Polskę wrogie zastępy, niszczyły ją, łupy z niej nieocenione uprowadzały. Kraków poddać się musiał.
Szwedzi gospodarzyli bezkarnie po kraju, i jeden tylko mnich z garstką zbieranej drużyny, śmiał im czoło stawić w Częstochowie.
W r. 1656 powrócił król z wygnania do Lwowa. Tam Maryę Matkę Bozką, której opieka obroniła Częstochowę, ogłoszono „królową Polski“, kraj oddając pod jej opiekę[1]. Król zarazem uroczyście poprzysiągł, że stan wieśniaczy z niewoli i ucisku podźwignie.
Kochowski ten ślub króla mieści w swem opowiadaniu, a świadek naoczny opowiada scenę, zaszłą właśnie, gdy Jan Kazimierz czytał: „Z boleścią serca mego widzę, że za łzy i ucisk stanu włościańskiego zesłane są na królestwo moje, przez Syna twego, sprawiedliwego sędziego, od lat siedmiu kary; przyrzekam więc i ślubuję jak najrychlej po zawarciu pokoju, obmyślić ze wszystkiemi stanami skuteczne środki dla odwrócenia tego nieszczęścia i uwolnienia ludu mego od wszelkich niesprawiedliwych ucisków...“
Posłyszawszy te słowa, szlachcic jakiś miał się głośno odezwać:
— „Zjesz dyabła, byśmy ci tego dokonać dali!“
Obok znudzonego i osłabłego króla, Marya Ludwika z ogromną energią, ofiarnością i męztwem rzadkiem w kobiecie, starała się, nie tracąc ducha, bronić kraju, do którego się przywiązała.
Nic lepiej nie maluje jej charakteru, niżeli ta scena z oblegania Warszawy, którą naoczny świadek Desnoyers opisuje nam w swych listach z r. 1656:
„Królowa wyszła z ogrodu pałacowego, zkąd bitwę widać było, ale bardzo daleko, i pośpieszyła na wzgórze panujące nad Warszawą, u brzegu rzeki, gdzie był mały fort, dla osłaniania nas z tej strony. Prawe skrzydło nieprzyjacielskie stało na drugim brzegu, nieco niżej, a działa, z naszego fortu strzelające na Szwedów, nie dosięgały ich, bo rzeka była szeroka. Jej król. mość kazała wyprządz konie ze swej karety i dwa największe działa przewieźć niżej na cypel, który w rzekę wchodził, na małą grobelkę naprzeciw nieprzyjaciela. Natychmiast działa się odezwały, i tak im dokuczyły, że musieli się usunąć, uchodząc do lasku. Padło około czterdziestu jeźdźców hr. Waldecka, jak nam mówili wzięci z tego korpusu jeńce. Król, który widział z obozu, jak działa poskutkowały, przysłał królowej podziękować za to, a ona tymczasem, siadłszy na bębnie okrytym kożuchem tatarskim, na słońcu, obiadowała, własne mając kolana zamiast stolika, i przypatrywała się bitwie aż do jedenastej w nocy.“
Marya Ludwika zamierzyła wprowadzić na tron polski kogoś z dynastyi francuzkiej. Posądzano ją o zamach stanu, o toż samo wiekuiście się powtarzające absolutum dominium, którego szlachta jak ognia się lękała.
Przyszło po krwawych bojach z obcymi do wojny domowej, do upokorzenia króla, do uroczystego zobowiązania się z jego strony, że za życia swojego o wyznaczeniu następcy po sobie myśleć nie będzie.
Zgryziona niepowodzeniami zmarła Marya Ludwika, a Jan Kazimierz, zbrzydziwszy sobie rządzenia troski, postanowił złożyć koronę. Najusilniejsze przełożenia i prośby poruszyć go i zmienić tego postanowienia nie mogły.
Zaprawdę, rzecz dziwna, niepojęta: król, który kraju nie kochał, który nim rządzić nie umiał, zrzekał się władzy nad nim — w ostatniej chwili, cudem natchniony, z boleści stał się jasnowidzącym prorokiem przyszłości jego, i w pamiętnej mowie pożegnalnej, pełnej goryczy, przepowiedział losy, jakie spotkać miały Polskę.
Prawda, że w młodości, na dworze ojca, słyszał może z ust wymownego Skargi niemal też same przepowiednie przyszłości.
„Spracowany, podstarzały — mówił, żegnając stany — tak wielu obozowemi trudami i ustawnemi radami złamany, przez dwadzieścia i jeden lat w ustawnych kłopotach zostający — król wasz i ojciec, co świat drożej nad wszystko szanuje, królestwa tego koronę z głowy swej zdejmuje i w ręce wasze oddaje. Za tron sobie trumnę obieram, a po śmierci trzy łokcie ziemi w tem królestwie sobie miasto berła zachowuję, z wami wespół chcąc w niej odpoczywać, w ojczyźnie tej między przodków moich kośćmi, tu u was zostawując pamięć, iż byłem owym królem, który do boju był pierwszym, do trwogi i ucieczki ostatnim...“
Pod koniec tej mowy, król-prorok, któremu w tej godzinie ostatniej dane było światło z góry — jak gdyby już patrzał na rozdarcie Rzeczypospolitej, przyszłe jej losy przepowiedział. Jest coś przerażającego w tem proroctwie:
„Obym był fałszywym prorokiem! — mówił — ale to pewna, że bez elekcyi (za życia panującego) przyjdzie Rzeczpospolita na rozszarpanie narodom obcym. I Moskal, i Ruś przy swego języka krajach opowiedzą się, i Wielkie Księztwo Litewskie sobie przeznaczą (zagarną), Brandeburczykowi stać będzie otworem po granice Wielkopolska i o Prussy ze Szwedami albo się zgodzi, albo się o nie orężem rozprawi. Dom rakuski, choćby miał najświętsze intencye(?), przy takiej szarpaninie od Krakowa sobie nie poskąpi zyskać. Bo każdy będzie wolał mieć część Polski zdobytą orężem, niż całą dawnemi wolnościami przeciwko władcom zabezpieczoną...“
Jasnowidzenie było wieszcze — chociaż Jan Kazimierz w ciągu całego życia nigdy nie stał na takiej wyżynie, nie okazał takiej umysłu bystrości, aby go o wieszczenie posądzić było można.
Są godziny, w których zniedołężniały nawet duch podnosi się, bezwiednie, siłą nie swoją sięgając tam, kędy myśl jego nigdy przedtem nie postała. Taką była dla Jana Kazimierza ta chwila uroczysta, bolesna chwila pożegnania z narodem — tem dziwniejsza dla tych, którzy go znali, że usta, które głosiły wymowne owo proroctwo, nie nawykły były do niczego oprócz swawolnych żarcików.
Płochy, lubiący dziecinne niemal zabawki, rozpustny nawet w latach dojrzałych, okrutnie jest odmalowany w listach Desnoyers’a. Jest to najdrastyczniejszy wizerunek, jaki nam po nim pozostał.
W październiku 1658 powiada o nim Francuz: „Trzeba, żebym wam coś powiedział o humorze króla polskiego. Zdaje mi się, żem to już dawniej uczynił. Nie zbywa mu na postawie, mógłby mówić, gdyby chciał, i przynajmniej powierzchownością nadrobić. A jednak, e da cosi poco, do niczego się przyłożyć nie może. Nigdy w życiu jednej całej książki nie przeczytał. Lubi siedzieć sam, z wyjątkiem poufałych, których do siebie przypuszcza, a ci wszyscy jemu są podobni usposobieniem, to jest ludzie bez zdolności.
„Nigdy może nikt nie był skłonniejszy alle donne jak on; ale to mu się na nic nie zdało — jego stanowisko łatwo mu je wszystkie pozyskuje, lecz nie ma człowieka, coby zmienniejszym był nad niego. Królowa ino o tem nie wie, bo jej nikt mówić nie chce, gdyż zazdrosną jest i niezręczną w tym względzie.
„Prawda, że ją to niewiele obchodzi: jej głównym celem jest ambicya, a ta w niej tłumi wszystko. Ona też wszystkiem rozrządza, i bez niej nie sądzą, ażeby długo królem pozostał. Ma przy sobie wielką liczbę karłów, psów, małych ptaszków i małp.
„Na jego pokojach o niczem mowy nie ma oprócz rozpusty; rozmowa to zwyczajna. W Wielki Piątek, jak w inne dni, prowadzi za sobą zawsze pięciu lub sześciu Jezuitów, chodzi często do spowiedzi, ale to się na nic nie zdało. Jezuici owi z sobą się nie mogą zgodzić, każdy z nich musi mieć osobne mieszkanie.
„Wozi z sobą wszędzie obraz N. Panny, który głoszą za cudowny, przed którym też, jeżeli kościoła nie ma w pobliżu, nabożeństwo się odprawia w przedpokoju; ale on nigdy się na niem nie pokazuje. Pierwsze wrażenie dla niego stanowi wszystko, choćby osoba, która je wywarła, okazała się później czem innem. Nie dba ani o straty, ani o zyski, byleby miał rozrywki, do których nawykł...“
Dwadzieścia lat ciężkiego panowania powagą odziać go nie zdołało.
Wyjechał dożywać lat na obcej ziemi, we Francyi, otrzymawszy od Rzeczypospolitej wyposażenie roczne, wynoszące półtorakroć stotysięcy złotych. Ludwik XIV opatrzył go dostatniemi prebendami. Opowiadano o nim, że raz jeszcze chciał się żenić, najprzód z siostrą Maryi Ludwiki a później z ładną wieśniaczką z Delfinatu. Spadek po nim wzięła rodzina Maryi Ludwiki.
Wiadomość o zdobyciu Kamieńca Podolskiego przez Turków miała mu zgon przyśpieszyć. Zmarł w mieście Nevers, dnia 16 Grudnia 1672 roku. Zwłoki złożono w grobach na Wawelu w r. 1676.
Nagrobek jego paryzki znany jest z wielu sztychów. Jest to dzieło braci Kaspra i Baltazara de Marcy. (Między innymi rytował je J. Marot, A. Oleszczyński).
Piękną tablicę srebrną, ex-voto (antepedium), ofiarowaną przez Jana Kazimierza do Chełma, przed kilkudziesięciu laty jeszcze tam oglądać było można.
Kilka wizerunków zawierała galerya Stanisława Augusta.
Malowali i sztychowali: P. van der Aa, P. i J. Danckerts, Hondius kilka razy, P. de Jode, Cl. de Jonghe, Moncornet, D. Tscherning, J. Sandrort, Kilian, W. P., J. C. Proszowski.
Jako princeps Poloniae w „Theatrum Europaeum,“ 1645, V., 643, we zbroi, w peruce, z wąsami i bródką, oraz krezą hiszpańską.
W Gdańsku na ratuszu, portret D. G. Schultza.
W grobach na Wawelu sarkofag kamienny z rzeźbami. Na wierzchu trupia głowa w koronie.

separator poziomy



  1. Nie jest to wypadkiem bezprzykładnym w owych czasach: Ludwik XIII w r. 1638 tak samo N. Pannie oddał w opiekę Francyę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.