Przejdź do zawartości

Wspólny pokój/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Wspólny pokój
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Tak więc trzech młodych literatów — ludzi słowa — zamieszkało pod wspólnym dachem. Dziadzia — ten Chrystusowo-donkiszotowaty młodzieniec będzie chyba najcenniejszym nabytkiem dla naszych obserwacyj psychologicznych. Wczorajszego najścia po pijanemu nie brano mu bardzo za złe. Trochę Stukonisowa — „nie zwyczajna tego“. „Mieciek“ najbardziej, ale tego nie brano wcale pod uwagę.
Iluż to ich było tutaj? Pięciu. — Tak, pięciu młodych mężczyzn, z których ma dopiero coś być. Ci w jednym pokoju z alkową i trzy niewiasty w drugim. Zatem osiem osób w dwóch pokojach, bo alkowę trudno liczyć za coś oddzielnego.
Dziadzia zadał szyku. Wstał rano z pod boku Zygmunta, nałożywszy na siebie flanelową pyjamę koloru sang boeuf, w kwiaty. Zabrał się ochoczo do tualety. Student z niepokojem w swych okazowych oczach śledził obficie owłosionego człowieka, krzątającego się na linji pokój-kuchnia via alkowa, w tak osobliwym stroju. Później student zadał pytanie, które go zrujnowało, jeśli chodzi o stosunki towarzyskie z Dziadzią. Ten golił się. Świetnie zorjentowany w rozkładzie mieszkania, był niezwykle ruchliwy, przyśpiewywał, to znów pogwizdywał, tak jednak, by nie obudzić śpiących przyjaciół. Godzina dziesiąta. „Mieciek“ wyszedł gdzieś z samego rana. Student udał, że nie widzi Dziadzi nacierającego sobie ciało wodą kolońską, lecz skoro zobaczył go nakładającego zpowrotem pyjamę, od tych słów popróbował zawrzeć znajomość:
— Ma pan ciekawy strój.
— E, taki sobie... prosty.
— Czy nie uważa pan, że będą się za panem ludzie na ulicy oglądać — hehe.
— Ale... skądże! — Przecież to rzecz domowa.
— To jakże, założy pan co innego?
— Tak, ubranie, w którem wczoraj tu przyszedłem — mój panie.
Wobec tego student umilkł i zagłębił się w książce. Lucjan i Zygmunt wstali prawie jednocześnie. Poczęli ubierać się, podkpiwając z wczorajszego stanu Dziadzi. Lucjana napadł przykry kaszel, pobudzający do wymiotów. Był to czczy, męczący kaszel, zapierający dech i łechcący gardło. Poszedł do kuchni i wolno popijał wodę, zgrzany i wymęczony. No, wreszcie przeszło. Wszyscy trzej — ubrani — zasiedli do śniadania, nawet Zygmunt, wbrew swemu zwyczajowi jadania przed umyciem rąk. Lucjan zauważył, że Zygmunt wobec Dziadzi bardziej uważał na drobne sprawy życia codziennego i nawet w słowach był bardziej oględny.
— Skądżeś ty wczoraj wytrzasnął tego przykrego bubka, któregośmy wyrzucili za drzwi?
— Wiesz, że nie wiem. Daj spokój.
— Opowiedz nam wreszcie coś ciekawego o swojej podróży — powiedział Lucjan.
— Mili moi, cóż... trudno właściwie coś, tak, opowiedzieć. Dobrze było. W Neapolu siedziałem dwa dni w pace za śpiewanie po pijanemu Dżovinezzy. Faszyści... wiecie. W Casablanca piło się świetnie, właściwie wszędzie się piło. Jedno, olbrzymie wspomnienie mam z tej podróży... to morze. Pozatem jakieś tam drobiazgi z życia na statku — głupstwa nieważne. Pamiętam jedną komiczną historję z Marokko. Gdzieś w kawiarni rozmawiałem długo z pewnym szeikiem. Był zagorzałym konserwatystą. Długo opowiadał mi o szkodliwych wpływach cywilizacji, o zgubnym wpływie postępu na arabów. Był to siwy, z brodą, ale dziarski jeszcze starzec. Zapalczywie starał się przekonać mnie o słuszności swoich wywodów. Pożegnałem go pobłażliwie. Po kilku dniach widziałem go w jakiejś drogerji, jak z powagą wybierał kolorowe prezerwatywy, rozciągając je i wybierając co ładniejsze desenie. W Casablanca rozmawiałem z żołnierzami legji cudzoziemskiej — polakami. Wszyscy są w fatalnej sytuacji, tęsknią za krajem, wiedzą o nim wszystko i ze zdziwieniem wysłuchałem kilku ostatnich kawałów o Wieniawie. Niezwykle prześliczne i tanie są burdele w Neapolu. Powiadam wam raz jeszcze, że mało co z tego pamiętam, bo na lądzie zawsze byliśmy pijani do nieprzytomności. Może kiedy, przy okazji przypomnę sobie trochę zabawnych szczegółów. No, a teraz, co wy? Lucjanie, co z twojemi płucami?
— Dość podle. Pół roku siedziałem w Zakopanem, to czułem się jeszcze jako tako. Ale tutaj znowuż jest źle. Gnębi mnie neurastenja i mam wrażenie, że wypływa ona ze złego stanu płuc. Wiedz o tem, że gruźlica w moim wieku jest bardzo niebezpieczna. Przytem choruję już od dwóch lat, miałem dwa krwotoki. Nie asekurowałbym na długo swego życia. Fatalnie jest ze mną pieniężnie, zresztą zobaczymy co czas pokaże.
— Nie sugeruj się zbytnio swoją chorobą, to najgorsze. Wyglądasz przecież świetnie i sądzę, że masz odporny organizm. A ty, Zygmuncie, jak żyjesz?
— Ohydnie. Te moje wierszyki już mnie denerwują, tak mało mogę niemi wypowiedzieć. Olaf stara się dla mnie o posadę sekretarza wojewody lubelskiego. Jest tam miejsce wolne i parę dni temu Olaf mówił mi, że sprawa dobrze się zapowiada. Bardzobym się cieszył, bo wiem, że jestem ciężarem matce, która mało zarabia i dlatego nabrała tylu lokatorów do tych naszych nędznych dwóch pokoi. Warszawa jest wymarzonem miastem dla hodowania neurastenji. Zapijamy się tutaj, bo nudzi nas bezczynność mózgów, których wyjałowienie jest przerażające. Słowem, horoskopy na przyszłość są jak najfatalniejsze. Posiedzisz tu trochę, to się przekonasz, zresztą pół roku temu przeżywałeś to samo. Ta nasza artystyczna młodość jest tak znamiennie powojenna, że naukowcy będą ją obserwować jako przejaw specyficzny tego okresu chorych na przedwczesny uwiąd smarkaczy.
— To samo mniej więcej mówił wczoraj Paczyński — powiedział Lucjan.
— Właśnie, myślałem o tem i doszedłem do przekonania, że miał dużo racji.
— Jednak. — Ale, czego ty się tak obrzydliwie śmiałeś wczorajszej nocy?
— Ach, głupstwo, wyobraziłem sobie coś... nie, nic ważnego.
Dziadzia wstał ze słowami: oj, źle z wami, moi mili. Poczem zabierał się do wyjścia.
— Co, wychodzisz? — zapytał Zygmunt — razem może wyjdziemy, i ty też — Lucjanie?
— Nie, mam zamiar trochę pisać. Kiedy wrócicie?
— O jakiejś czwartej. Bywaj zdrów.
I wyszli. Lucjan zabrał się do pracy.
Godziny umykały niepostrzeżenie. Student powoli przewracał kartki swej książki. Lucjan odczuwał już ból w palcu od naciskania ołówka. Było jasno i padał suchy śnieg. Minęła trzecia. Zastukano do drzwi. Student opieszale poszedł otworzyć. Lucjan przerwał pracę i słuchał okrzyków zdziwienia i słów powitania. Głos męski powiedział: zaraz, przyniosę walizkę. Po upływie kilku minut dwaj mężczyzni jęli swobodnie gawędzić za ścianą. Lucjan przysłuchiwał się chwilę, ale zaraz wziął się zpowrotem do pracy. Za oknem słychać było poszum skrzydeł gołębich i śpiew kuśnierza. Śnieg już nie padał i jeszcze większa jasność rozlała się po pokoju. W pewnej chwili Lucjan uczuł czyjąś obecność za plecami. Obejrzał się i znieruchomiał. Tuż, stało widmo średniego wzrostu, niezmiernie chude, o wielkiej głowie i masie spiętrzonych włosów nad czołem. Był to mężczyzna, młody jeszcze chyba, ale jego twarz przeczyła właśnie wszystkiemu co młode. Sprawiała wrażenie białego woreczka wypełnionego pogruchotanemi kościami. Wszystko tam było nieregularne z iście djabelską matematyką. Na lewym policzku skóra była tak rozpięta, iż zdawaćby się mogło, że trzaśnie przy najmniejszem poruszeniu, na prawym zaś zwisała w fałdzie lekko zaróżowionej. Nos był długi, prosty, o nadmiernie rozwiniętych nozdrzach. Czerwieni górnej wargi nie było widać wcale; wąskie pasemko białej, lekko owłosionej skóry, dolna zato była pełna, koloru surowej cielęciny. Cała twarz miała formę trójkąta: szerokie czoło, szpiczasta broda. Tak więc, jegomość ów stał za plecami Lucjana niewiadomo jak długo, a teraz, gdy ten się obrócił, patrzył wesoło-złośliwemi oczkami, kolejno: na papier, to znów na Lucjana. Był przytem uprzejmie zgarbiony.
Lucjan początkowo spoglądał na osobnika z prawdziwem przerażeniem, po chwili jednak ochłonął i zapytał:
— Kto pan jest?
— Syn chłopa z okolic Grodna, przytem student medycyny z czwartego roku — jeśli łaska.
— Nie o to mi chodzi. Skądżeś się pan tu wziął, jak się pan nazywa i dlaczego pan stoisz za mojemi plecami?
— Ach, drogi panie! — Nazywam się Edward Mokucki, wziąłem się właśnie od rodziców, z okolic Grodna, przyjechałem tu, aby kontynuować studja i mam to szczęście, że będę mieszkał pod wspólnym dachem z panem. Plecy, hm. Miałem zaszczyt być świadkiem odprawiania nabożeństwa twórczości. Nie śmiałem przeszkadzać, a za słaby jestem na to, by nie skorzystać z okazji popatrzenia na to, co jest przywilejem wybrańców Boga. Hehe, wybacz pan to stanie za plecami.
Lucjan wstał i chłodno podał rękę Edwardowi.
— Nazywam się Lucjan Salis, bardzo przepraszam, ale istotnie jestem zajęty.
Był wściekły. Jakiś idjota przerwał mu pracę, zaniepokoił go. Myśli się rozproszyły i niema mowy, by dalej coś robić. Schował papier do walizki, zapalił papierosa i zwalił się na łóżko. Ładna historja się tutaj zaczyna. Niema co. Pijacy i idjoci. Niezły bigos. Ciekaw jestem, jak długo tu wytrzymam. Czy aby...
— Ach, leży pan — rozumiem, obmyśla się. Pozwoli pan, prawda?
Edward usiadł tuż przy Lucjanie, na łóżku. Począł mówić, wpatrując się w niego.
— Jest pan intelektualistą, nieprawdaż? — Bo nie wszyscy literaci są intelektualistami. Otóż opowiem panu pewną historję, dość zabawną, erotyczną sobie opowieść, z której niewątpliwie skorzysta pan w którymś ze swoich utworów. Jakiś rok te...
— Przepraszam bardzo, ale poco pan teraz tu przyjechał, skoro niedługo wakacje?
— Głupstwo. Zda się tylko egzamin. Posłuchaj pan jednak mojej opowieści. Otóż rok temu, pewna panna z naszej wsi, córka geometry — mniejsza z tem zresztą, kto to taki, — nawiązała stosunek par exellence erotyczny z synem młynarza, zdrowym bykiem o czerwonej twarzy. Była panną, to znaczy niewinną, i pozostała nią mimo tych stosunków. To znaczy uprawiali stosunek powierzchowny. Trzeba panu wiedzieć, że panna ta, dość dawno mnie już interesowała. Oczywiście w sensie duchowym — prawda. Przyjeżdżam na wieś, do rodziców, na wypoczynek i, hej, na Boga! śmieszna historja! Dowiaduję się mianowicie, że panna ta zaszła w ciążę. Moja znajoma, akuszerka, powiedziała mi to w zaufaniu, zaznaczając, że niewinność nie została naruszona. Co? — Jak dalece nie można być pewnym. Ale niechże pan weźmie to od strony psychologicznej. Panna, córka geometry, z prostym... pojmuje pan... chamem, ha... łotrostwo... synem młynarza. Cóż za perfidja! — dopuszczać do zbliżenia, a mimo to... ha, niewinność. Pojmuje pan ohydę... ohydę!! tego postępku. Łotrostwo, młodzi ludzie... ach, panie!
Edward był straszliwie wzburzony. Trząsł się cały, i wpatrywał się w Lucjana pałającym wzrokiem. No, co pan na to?
— Niechże się pan uspokoi. Co jest z panem? Opowiedział pan historję i sam się pan nią podenerwował. Drobiazg, cóż to nowość dla pana? Takich historyj jest tysiące. Przepraszam pana, idę na obiad.
Lucjan nakładał palto. Edward w milczeniu wziął niedopałek papierosa i stał nieruchomo przy komodzie. Kiedy Lucjan wychodził, rzucił za nim.
— A wyobraź pan sobie, jak oni to czynili, ha? — jak ona musiała uważać, co za premedytacja.
Lucjan trzasnął drzwiami. A niechże cię cholera trzaśnie, durniu jeden! Dostałem się w towarzystwo, niema co. Erotoman jakiś, czy co u djabła. Ot, zaczął gawędę.
Znowuż przykry ból uciskał mu piersi. Z rękoma w kieszeniach palta, szedł Lucjan wdychając przyjemne, mroźne powietrze. Śnieg grudami przylepił mu się do obcasów i czynił kroki niezdarnemi. Wobec tego wsiadł do dorożki. A, wszystko jedno, i tak mam mało pieniędzy. Kazał się wieźć do „Picadilly“, porządnej żydowskiej restauracji na ulicy Bielańskiej. Czuł apetyt na ostrą potrawę. Wysiadł. Zajął miejsce w mrocznym kąciku. Polecił przynieść sobie duży kieliszek wódki i porcję karpia na zimno. Wypił i jadł szybko. Teraz dopiero uczuł głód. Po barszczu ze śmietaną zamówił tłusty szponder. Po raz pierwszy od kilku dni czuł się tak dobrze, było mu prawie wesoło. Wypił jeszcze kufel piwa, zapalił papierosa i zamówił kawę. Siedział tak, tu, ze swojemi myślami, które były nawet dość nieprzyzwoite. Ot myślał o pannie Leopard. Gdyby. Ale niema mowy. U djabła, co widzi w Dziadzi. Ha, może twarz starego okultysty działa na nią. Współczesna Marja z Magdali. Zatem kieliszek czegoś do kawy. A Teodozja proste, ale interesujące dziewczę. Jak też, tam, tego. Zabawne, gdybym jej nie widział wtedy, rano, możebym nie zwrócił nawet uwagi, a tak, proszę, zaprząta mi ciągle umysł. Mój Boże, jestem może nic nie wart, żadna wartościowa jednostka społeczna, pomylony, młody człowiek, ale skoro już żyję, to mam chyba prawo korzystać z tego, co życie daje. Samo istnienie moje daje mi już wiele praw. Przytem jestem ubogi i chory. Skoro więc coś zdobędę, to już będzie zasługą. Cóż więc chcę? Panny Leopard, Teodozji. Proszę bardzo, próbuj! Sławy? — Masz talent, będziesz miał i sławę, nie masz go — będziesz przez całe życie włóczykijem — ale, przedewszystkiem pracuj. Ach, wszystko bzdura.
Zapłacił i wyszedł. Dzwonki sań mile łaskotały mu uszy. Lekko oszołomiony, z głową pełną przyjemnych myśli, szedł spacerem w stronę domu. Za rogiem Hipotecznej ujrzał parę świetnych łydek. Czyżby. Pośpieszył kroku i zrównał się z kobietą. Tak, panna Leopard. Bezczelna, szaleńcza odwaga. Pani... proszę pani.
Przystanęła i spokojnie spojrzała na jego jasną, zażenowaną twarz.
— Proszę, pan chce mi coś powiedzieć?
— Tak... to jest nie... a raczej, jestem przyjacielem Stasia Krabczyńskiego, nawet razem mieszkamy...
Stała przy nim, trochę pochylona, jak głuchawy profesor wysłuchujący prośby ucznia. Czekała cierpliwie aż się wypowie.
Odetchnął głęboko. Czuł się jak kiedyś, kiedy miał lat piętnaście i zaczepiał pensjonarki w Łazienkach. Wysilił się jednak na spokojny ton głosu.
— Bo widzi pani, idę sam. Jest mi dość dobrze na duszy. Wiem, że pani zna Stasia, a przytem znam panią z widzenia, z „Ziemiańskiej“. Tak. Czemuż nie moglibyśmy pogawędzić trochę. Ot, zamienić słów kilka.
Uśmiechnęła się pobłażliwie. Szli razem.
— No tak, zamieńmy więc te parę słów, skoro jest to panu potrzebne. Jest pan poetą?
— Nie, wierszy nie piszę, próbuję prozy. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogę z panią mówić. Dawno o tem marzyłem. Bo od dość dawna kocham panią tkliwie i szczerze. A mówię to dlatego, ponieważ wiem, że jestem i pozostanę dla pani obojętnym i nie obawiam się, że wbiję panią w dumę mojem oświadczeniem. Jest to moja sprawa. Przyjemnie jest mi zawiadomić panią o tem. Jestem więc zupełnie normalnie zakochany w pani, wypełnia pani wiele myśli mojego życia, i tak mało spodziewam się od pani, że całe moje uczucie wchodzi w strefę marzeń, a marzenia zazwyczaj są przyjemne. Prawda?
— Tak. Jakże pan ma na imię? Lucjan! Panie Lucjanie, bardzo się cieszę, że taki młody, ładny chłopiec kocha mnie. Że nie znając mnie, podszedł do mnie na ulicy i oświadczył mi to. Niemniej jednak niech pan pójdzie do domu i położy się, dobrze będzie, jeśli się pan prześpi. Trzeba panu wstawać z samego rana, bardzo wcześnie, brać zimny tusz, i przez dwie godziny spacerować. Potem pracować. Koniecznie musi się pan wziąć za jakieś studja, lub wogóle systematyczną pracę. To co mi pan powiedział jest piękne, ale niezdrowe. Nie jest pan człowiekiem naszej epoki. Jeśli będzie pan pamiętał o tem, to proszę powiedzieć panu Stasiowi, że bardzo pragnę go widzieć i żeby zadzwonił do mnie. Ja już tutaj skręcam. Żegnam pana.
I poszła. Haha!! — Miło jej jest, że on ją kocha! Ten ton. Tusz, spacery. Bydlę, bydlę, głupia, nędzna dziwka. Postąpiła ze mną jak ze smarkaczem, głupim, bezczelnym smarkaczem. A, niech tam! Już mnie nie będzie dręczyła myśl o tobie, panno Leopard. Poznałem cię. A może masz rację. Kto wiedzieć może. Głupstwo. Hurra! Precz. Czem skończy się to wszystko?
Długo szarpał klamkę drzwi. Otworzyła mu je Teodozja. Miała potargane włosy i różową twarz. — Ale walił pan. Ja spałam.
Stała na progu, a lekka sukienka obciskała jej pełne kształty. Prócz niej, nikogo nie było w domu. Lucjan wszedł do pokoju, zdjął palto. Stał przed oknem i patrzał na mrokiem objęte podwórko. Zegar dźwięczał w ciszy. Z lewą ręką w kieszeni marynarki, Lucjan stał i palił papierosa. W głowie kotłowały się myśli, jak gromada niesfornych dzieci. Tak, dzisiaj mam dzień rzeczy ważnych. No, dalej więc, czego tu się namyślać.
Zaciągnął się kłębem dymu i wszedł do pokoju Teodozji. Leżała nawznak, z rękoma podłożonemi pod sploty swych rudych włosów. Zapytała:
— Śnieg pada?
— Nie, nie pada. Wyspała się pani?
— Aha. Całą noc miałam dyżur w szpitalu.
Cisza.
— Pozwoli pani usiąść obok siebie, na łóżku?
— Tak, jakby nie było gdzieindziej miejsca. Siadaj pan.
Wcisnął papierosa w ziemię doniczki. Usiadł obok niej i położył drżące ręce na jej piersiach.
— No, tylko z łapami zdaleka. Od „Miećka“ się pan naumiał.
Ale nie starała się tych rąk usunąć. Wobec tego, Lucjan ułożył się obok niej, objął kark i począł chciwie całować jej pełne, krwiste usta.
Już nic nie mówiła. Objęła go również, obróciła się na bok i przytuliła do swego — ciepłego przez sukienkę — ciała. Oddawała mu pocałunki gorącemi, szeroko otwartemi, wilgotnemi ustami. Jej oddech miał zdrowy, młody zapach. Półprzytomna, nie hamowała ręki Lucjana. Gładził ją po nagich, aksamitnie miękkich lędźwiach. Uścisnął pełną ręką wypukły pagórek jej łona, i ze skowytem wsunął się między wzniesione do góry kolana. Natrafił na miękki, delikatny opór, potem wszedł w nią dygocąc cały i trwał tak, poruszając się, a jej dłonie przyciskały go za biodra. Stało się. Rozkosznie zmęczony, nakrywał ją sobą, z głową wtuloną między piersi. Było już ciemno i dziewczyna gładziła jego głowę. Potem poderwała się gwałtownie, wysunęła się z jego objęć, usiadła na łóżku i poczęła łkać cicho. Zapalił światło i zbliżył się do niej. Na zmiętej pościeli czerwieniło się kilka plamek. Przerażony, począł wypytywać:
— Słuchaj, proszę cię, powiedz... to ty nigdy przed tem? Nigdy nie miałaś nic wspólnego z mężczyzną?
Kiwnęła głową i płakała dalej. Ale zaraz przytuliła się znów do niego i poczęła szeptać:
— To nic, ja sama jestem winna. Tak bardzo mi się chciało, a nie było z kim. Wszystko to takie chamstwo. Ty jeden jesteś taki grzeczny, dobry. Już mi wszystko jedno, nie mogłam się powstrzymać. Już ja zrobię, że nic nie będzie. Tylko się nie martw. Leż tu przy mnie, ty mój kochany draniu.
I oddała mu się raz jeszcze.
Potem przyszedł Dziadzia. Lucjan, leżąc na swojem łóżku, udał, że śpi. Dziadzia zdjął marynarkę, nałożył swą flanelową kurtkę i wyciągnął się na łóżku. W ciszy wieczornej, słychać było pykanie jego fajeczki. Lucjan przyjemnie znużony, rozpamiętywał szczegóły dnia. Za oknami, padając na szyby, szemrały płatki śniegu. Upłynęła godzina. Do pokoju wpadł Zygmunt z okrzykami: Wyjeżdżam, wyjeżdżam! Już, gotowe! Jutro po południu. Sekretarz pana wojewody, nie byle co. Skończy się wreszcie ta cała komedja z łażeniem bez grosza. Do djabła, jestem doprawdy zadowolony.
I usiadł z rozjaśnioną miną, wykrzykując co chwila.
Dziadzia podniósł się i począł wypytywać Zygmunta o szczegóły. Lucjan rzucił ze swego łóżka:
— Panna Leopard prosiła, abyś do niej zadzwonił.
— A to dobre. Skądże ty ją znasz?
— Ocho, dawno już. Tylko milczałem, miałem coś w tem.
— Dziwne. Nie mam tam poco dzwonić. Cała sprawa jest jasna.
— Cóż jasnego jest w tej sprawie?
— Ot, głupstwo. Miły mój, przy okazji kiedyś to ci objaśnię. Widzisz, Zygmunt wyjeżdża.
Dziadzia znów zajął się rozmową z Zygmuntem. Lucjan przypomniał sobie całą historję z panną Leopard, i dopiero teraz uświadomił sobie w jak głupiej był sytuacji. Obok usiadł ktoś z serdecznem westchnieniem.
Jest to Edward. Ma tajemniczą minę. Mówi:
— Nawiązując do tego, co to panu opowiadałem dzisiaj, to wiem, a wiem napewno, że w Ameryce naprzykład, tego rodzaju wypadki są na porządku dziennym. Są to tak zwane „półdziewice“.
Lucjan obrzuca natręta nienawistnym wzrokiem.
— Jaka jest pańska specjalność?
— Psychjatrja. Rozumie pan więc, że... interesują mnie te sprawy.
— Ależ panie, są to sprawy erotyczne, które mają wogóle mało wspólnego z psychologją. Interesuje pana to, co jest zupełnie normalne, i uważam, że nie warto o tem mówić. Uprzedzam pana, że mnie te rzeczy bardzo mało obchodzą, i nie będzie pan miał żadnej pociechy z dyskusji ze mną.
Do alkowy zajrzała Teodozja i roześmiała się. Edward wykrzyknął:
— Wynoś się, małpo jedna! Tu nie twoje miejsce!
Lucjan porwał się.
— Co to?! — Panie, jak pan się wyraża! — Z jakiej racji pan krzyczy na nią?
— Co jest, do cholery ciężkiej! przecież to moja siostra. Jest tu pod moją opieką, czy nie?
Lucjan zdębiał. Jakto, więc to jest siostra tego potwora. Wiadomość ta przeraziła go prawie. Powiedział:
— Przepraszam, nie wiedziałem, że jest to pańska siostra. Uważam jednak, że zelżył pan ją niesłusznie. Nic złego nie zrobiła, zajrzała tylko i uśmiechnęła się.
— Zostaw pan mnie to. Ona będzie tak zaglądała, aż wreszcie zajrzy tak, że ja będę musiał bić faceta po mordzie, żeby się z nią ożenił. Dziękuję panu.
Zygmunt podszedł do nich i powiedział energicznie:
— Przestańcie się kłócić w przeddzień mego wyjazdu. Ciebie, Edward, już tu djabli przynieśli, ledwie przyjechałeś, już zaczynasz swoje awantury. Idźno tam do pokoju, a ty Lucjanie wstawaj, zrobimy sobie pożegnalny wieczór. Wstań-że z tego wyrka. Dziadzia też idzie.
— Nie, wybacz mi, ale nie mam chęci nigdzie się ruszać. Mamy czas pożegnać się jeszcze jutro, wyjeżdżasz przecież po południu. Będziecie pić, a ja dzisiaj spasuję. Zresztą Lublin nie jest tak daleko i na pewno co jakiś czas przyjedziesz. Daj spokój, naprawdę nie mogę.
— Świństwo. Nie chcesz spędzić ostatniego wieczoru z przyjacielem. Trudno, nie będę cię namawiał. Dziadzia, jesteś gotów?
Wyszli. Lucjan zapalił świecę, postawił ją na krześle obok łóżka, rozebrał się i położył. Czytał świeżo wydaną książkę Parandowskiego, „Król życia“.
W pokoju Edward rozstawiał swoje żelazne łóżko obok polowego, — studenta. „Mieciek“ czytał jakąś broszurkę. Stukonisowa krzątała się, wycierając kurze. Potem przyszedł student i uradowany Edward taką rozpoczął z nim gawędę:
— Panie Józiu, co pan masz taką głupią minę?
— Bo patrzę na pana — odpowiada spokojnie Józef.
— Dziwi pana moja inteligentna twarz.
— Przestań pan, przestań. Zejdź pan ze mnie.
Edward triumfuje i z werwą zapala papierosa. Rozbiera się, siada w kalesonach na łóżku i zaczyna:
— Panie Józefie, mam pana w d...e, co pan na to?
Student zdejmuje z siebie odzież i ma ponurą twarz. Milczy.
Edward znów:
— Dlaczegoś pan taki głupi, wytłumacz mi pan to.
— Zamknij pan swą krzywą mordę.
— Nie o to chodzi. Cała rzecz w tem, dlaczegoś pan taki głupi i skąd pan doszedł do tego, że ja mam pana w d...e. To właśnie interesuje mnie najbardziej.
— Tralala.
— Gdybyś pan był człowiekiem honoru, zażądałbyś ode mnie satysfakcji.
— Gwiżdżę na pańską gadaninę. Mam pana za idjotę i słów pańskich nie biorę poważnie.
— Wobec tego oświadczam panu, że pierwszego lepszego dnia dostanie pan ode mnie w pysk.
— Widzę, że panu życie zbrzydło. Kompletny idjota. Panu się sperma rzuciła na mózg, to jasne.
Teraz Edward począł krzyczeć, pieniąc się z wściekłości.
— Milcz pan, milcz! — bo za daleko się posuwasz, ty bydlę przeklęte. Co ci do mojej spermy, ty jołopie! Ani słowa... ani słowa, bo jestem bardzo zdenerwowany i kto wie, co może się stać dzisiejszego wieczora. Och, ty grzdylu, ty chamie... chamie... ty...
Student leżał na łóżku i pogwizdywał. Edward sprawiał wrażenie obłąkanego; trząsł się cały i z ust wyrzucał masy nietrzymających się sensu — zdań.
Lucjan wstał i poszedł do pokoju.
— Panowie, co wy wyprawiacie, na miłość Boską! Czy tu jest dom obłąkanych? Jak można, takie awantury po nocach. Panie Edwardzie, co się panu stało? No, przecież to jest okropne. Co jest z wami?
Student wstał, kiwnął na Lucjana i obaj poszli do kuchni.
— Niech pan nie zwraca na to uwagi. On tak udaje. Chce pokazać, że ma przewrażliwiony umysł nadmierną kulturą. To nałogowy morfinista i onanizuje się w dodatku. Bardzo często prowokuje mnie i potem się awanturuje. Niema czem się przejmować.
— Dobrze, ale tu nie można wytrzymać. On nie jest tu sam.
— Kładź się pan spać. Przyzwyczaj się pan do takich awantur.
Wrócili do pokoju. Edward najspokojniej w świecie obcinał sobie paznokcie u nóg. Miał minę jakby nic nie zaszło.
Już nic nie mówiono i student zgasił światło. Po chwili wszyscy spali.
Nazajutrz rano, skoro Lucjan obudził się, do nosa wdarł mu się zapach chłopskiego potu, kożucha i sera. Rozejrzał się. W pokoju krzątał się chłopak o pucołowatej twarzy, krępy, w swetrze w kratę. Na podłodze leżały toboły, sznury i pogniecione papiery. Gość rozmawiał z „Miećkiem“ i odwijał z gazetowego papieru jajka. A któż to jest znowu, pomyślał Lucjan, i w milczeniu śledził ruchy osobnika. Później wstał Zygmunt i wesoło przywitał się z gościem.
— A, Bednarczyk przyjechał, patrzcie państwo. Co, już po wojsku? Będziesz dalej studjował, co?
— Acha. Będę dalej studjował. Zwolnili mnie kilka dni temu, ale byłem na wsi i przywiozłem sobie trochę żywności. Macie dużo lokatorów?
— Tak, jest tego dość. Czekaj, później z tobą pogadam. Lucek, wstałeś już?
Zygmunt, nieubrany jeszcze, siada obok Lucjana na łóżku. Opowiada, że nieciekawie spędził wieczór z Dziadzią, że nic nie pili.
— Słuchaj, co to za facet? — To jakiś wieśniak, zasmrodził mieszkanie.
— Bardzo porządny chłop, tylko fujara. Student prawa. Syn bogatych gospodarzy wiejskich, zobaczysz jego matkę, przyjeżdża tu często. Nazywa się Władysław Bednarczyk. Mieszka u nas od paru lat, tylko teraz był w wojsku. Wstawaj!
Lucjan wstał, a w ślad za nim poszedł i Dziadzia. W pokoju krzątanina. Student wykłóca się z „Miećkiem“ o pierszeństwo do miednicy. Edward klnie na czem świat stoi, oto przerwało mu się sznurowadło, a ponieważ już kilka razy było sztukowane, więc trudno jest tam zmieścić jeszcze jeden węzełek. Lucjan opowiada Zygmuntowi o wczorajszej awanturze, ale ten macha lekceważąco ręką i opowiada Bednarczykowi historję swego wyjazdu. Kobiety poszły do swych zajęć. Pokój jaśnieje od wspaniałej pogody, od słońca i bieli śniegu. Dziadzia jest niepocieszony. Zgubił skarpetkę. Do cholery, gdzie może być ta skarpetka, wczoraj włożyłem czystą parę i ani mi się śni brać dzisiaj nową. Zresztą zdaje mi się, że nawet nie mam czystej pary. I chodzi zatroskany klnąc wszystkiemi wyrazami świata. Bednarczyk przygotował swoje wiejskie śniadanie i wszystkich częstuje. Jest tam wielki bochen razowego chleba, ser, jajka, masło, wędliny. Na tę wędlinę Bednarczyk powiada, że jest domowa, z własnego wieprza. Siedmiu chłopa obsiadło stół i objadają Bednarczyka, który wydaje się z tego być rad. Lucjan zwraca się do swych przyjaciół:
— Jestem dzisiaj dziwnie wesół, sam nie wiem doprawdy z jakiej przyczyny.
— Prawda. I ja też. W takiej chwili nawet łajno jest piękne, tylko zależy gdzie leży — powiada Zygmunt.
— No, tak dalece to chyba nie. — I Dziadzia stary esteta, kręci nosem.
Bednarczyk opowiada o wojsku. Jemu było dobrze, miał rangę kaprala w podchorążówce i pracował w kancelarji. Zdaje się, że jest wyleczony ze swej choroby.
Zygmunt tłumaczy Lucjanowi, że Bednarczyk miał dawniej bzika na punkcie gruźlicy płuc. Ciągle mierzył gorączkę, spluwał i pił litrami herbatę. Ciekaw jestem, czy wyszedł z tego.
— Ach, płuca. Lucjan czuje się ostatnio doprawdy źle. Dzisiaj nieco lepiej, ale wogóle ma bóle i gorączki nie mierzy jedynie dlatego, że boi się dowiedzieć o jej istnieniu. Podła rzecz płuca, choroba powoli, lecz systematycznie drąży organizm.
Bednarczyk wie coś o tem. Ale dzięki Bogu, wojskowy tryb życia wypędził z jego organizmu wszelkie bakcyle. A byłem ciężko chory, mój panie.
Ukończyli śniadanie i część mężczyzn rozeszła się. „Mieciek“ i student wyszli razem. Edward pisał list. Zaś reszta rozsiadła się na kanapie i poczęli gawędzić o wszystkiem. Dziadzia rozgadał się i mówił o swych podróżach. Dla Bednarczyka była to nowość niebylejaka. Rozmawia z prawdziwym marynarzem i to w dodatku z człowiekiem, który napisał książkę.
Tak więc, po południu wyjechał Zygmunt na swą nową posadę. Obiecał pisać często i przyjeżdżać ze dwa razy w miesiącu. Po jego odjeździe Dziadzia powiedział:
— Co będzie dalej?
Ale Lucjan nie znalazł na to odpowiedzi. Przyszłość przedstawiała się źle.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.