Przejdź do zawartości

Wspomnienie (Reymont, 1917)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Wspomnienie
Pochodzenie Przysięga. Nowele
Wydawca Ostoja Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia „PRACY“
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSPOMNIENIE.

Było mi bardzo źle na świecie i pomimo wbijania sobie w pamięć chłopskiego przysłowia: „Jak się człowiek przyłoży, to mu i w piekle niezgorzej“, przyłożyć się do nędzy, jaka mnie żarła, nie potrafiłem. A sprawowałem wówczas na kolei Wiedeńskiej urząd tak znaczny, że pensya starczyła mi akuratnie na herbatę i papierosy. Resztę zaspokajał kredyt w bufecie stacyjnym i pożyczki. Posadka była podła, warunki okropne, nędza nie do wytrzymania i żadnej nadziei poprawienia losu. Rezydowałem na linii, pomiędzy stacyami, we wsi, przylegającej do plantu. I od świtu do nocy musiałem dozorować robót kolejowych. Na przerwy miałem w chłopskiej chałupie izdebkę obok chlewika i pod oknem najpiękniejszą gnojówkę w Rzeczypospolitej; miałem zawsze dziurawe buty, ubranka, pożal się Boże i nigdy nienasycony apetyt. Ale przy tem wszystkiem, miałem lat dwadzieścia, żelazne zdrowie i niezachwianą wiarę w ideały. Do tego nawet stopnia, że niekiedy pozwalałem sobie zuchwale marzyć o podwyżce pensyi lub o przeniesieniu się z linii do biura dystansu. Kończyło się jednak na marzeniu, bowiem mój naczelnik i dystansowi dygnitarze traktowali mnie bardzo nieżyczliwie, prawie wrogo. Jakże! ciążyło na mnie podejrzenie pisywania poezyi, a co najgorsze, nawet złośliwych korespondencyi o stosunkach kolejowych do pisma postępowego. Na domiar złego, zapuściłem sobie wspaniałą grzywę, nosiłem binokle i prenumerowałem Prawdę Świętochowskiego. Wystarczało, żeby mnie wytykano palcami. Byłem zgubiony w opinii, a moja posadka wisiała na włosku pananaczelnikowej łaski. Nie miałem przyjaciół, ni protektorów. Było mi bardzo źle, więc uciekałem z rzeczywistości ohydnej w cudne ostępy marzeń zaciekłych, upajających, maniackich — marzeń o sławie i zdobyciu świata. Naturalnie, nikt o tem nie wiedział. Byłem bardzo nieśmiały. Bałem się nadewszystko drwin i spojrzeń politowania. Zwłaszcza bałem się kobiet. Wolałem o nich marzyć zdaleka. Drwiły też sobie ze mnie. Wszak miałem nędzną posadę i pisywałem poezye. Zaiste, godzien byłem śmiechu i wzgardy. Może właśnie dlatego nie zapraszano mnie nigdzie. Koledzy trzymali się ode mnie zdaleka.
— Ostrożnie z nim — usłyszałem kiedyś — zbiera wzorki, jeszcze was kiedy opisze!
Prawda, pisywałem poezye, popełniałem dramaty, bazgrałem powieścidła, lecz żebym mógł i chciał zbierać wzorki! Nikczemna insynuacya! Ja, który gardziłem światem i ludźmi, a rzeczywistość miałem za głupi, nędzny koszmar, niegodzien uwagi! Ja miałbym się zniżać do opisywania brudnej kałuży życia! A przytem, mówię szczerze, nigdy i nic nie potrafiłem zaobserwować i zawsze wśród ludzi chodziłem po omacku, jak ślepy.
Ledwiem przebolał ten epizod, gdy zdarzył się fakt, który mnie dotknął stokroć boleśniej. W moim rewirze pociąg zabił robotnika. Stało się to podczas szalonej zadymki. Złożyłem o tym wypadku raport do władzy, jak to byłem powinien. Naczelnik odesłał go z dopiskiem czerwonym ołówkiem: „zwracam nowelkę, a proszę o ścisły raport o wypadku. Niech pan się lepiej zajmie służbą, a nie literackiemi wypracowaniami.“ Monit był słuszny. Zgryzłem się niezmiernie. A w dodatku dostałem się znowu na języki. Mój nieszczęśliwy raport, juści skarykaturowany, przekręcony i upstrzony dodatkami, wyfrunął na świat i krążył po stacyach, ku uciesze kolejarzy. Bawili się moim kosztem. Byłem zrozpaczony. Protestowałem, ale mi nikt nie uwierzył.
W tym czasie spotkałem w Skierniewicach, w bufecie, jednego z kolejowych „inteligentów“, który uchodził za anarchistę, pono czytywał Bakunina i zawsze miał pełne kieszenie rosyjskich broszurek, wydawanych za granicą. Była to chluba naszego dystansu; wprawdzie do biura rzadko zaglądał, częściej natomiast przesiadywał w bufecie, ale znał się na wszystkiem i z niezachwianą pewnością wyrokował o wszystkiem. Zwierzyłem mu się ze swoich zmartwień. Poklepał mnie łaskawie.
— Jak na urzędnika — raport pod pieskiem; a jak na literata, nowela i owszem podła! — palnął prosto z mostu i rozwiódł się szeroko o literaturze. Słuchałem z pokorą i nabożeństwem, a wreszcie ośmieliłem się postawić kawę. Odsunął wzgardliwie, wolał czystą; duży kieliszek i z gorzkiemi kroplami. Powtórzył parę razy, zaczął mi mówić ty i raz po raz brał moje papierosy. Skończyło się na tem, że przeczytałem mu cykl sonetów i prosiłem o szczere zdanie.
— Arcydzieło — mruknął, a ja spłonąłem, jak dziewica przy pierwszych wyznaniach. — Na laurce kolega przepisz, różową wstążką obwiąż i zanieś cioci Kizi na imieniny! Owszem, w sam raz! — Gruchnął śmiechem i wyszedł.
Zapłaciłem sześć dużych z kroplami i niby pies skopany powlokłem się do domu! I nie dość mu było tego, jeszcze potem rozpowiadał, jako czytałem mu cudze wiersze, przedstawiając je za swoje. Dawał na to słowo honoru. Tego już mi było za wiele, sprałem go przy bardzo wielu świadkach i do odwołania łgarstwa przymusiłem. Zrobiła się z tego powodu sroga awantura! Przy tej sposobności poznałem bliżej jednego z wyższych urzędników naszego dystansu, p. W., człowieka istotnie dobrego i wykształconego. Zajął się mną życzliwie i mojem pragnieniem przeniesienia się z linii do biura.
— Wprawdzie naczelnik jest do pana uprzedzony, ale możnaby spróbować przez jego przyjaciółkę — powiedział. — Ale jak do niej trafić?
Milczałem, bowiem anim imaginował o istnieniu takich dróg i przyjaciółki.
— Chyba takim sposobem jakiego używają wszyscy dozorcy drogowi, a nawet i dróżnicy. Posyłać jej co pewien czas jajek, masła, to zajączka...
Chwyciłem się tej rady i, chociaż z największym wysiłkiem, zdobyłem się na te pańszczyźniane gościńce. Zwłaszcza nie żałowałem jej zwierzyny. Pomiędzy robotnikami miałem kilku doskonałych kłusowników, a cesarskie lasy leżały tuż nad plantem. Posyłałem kuropatwy, posyłałem bażanty, posyłałem cyranki, ale dopiero po otrzymaniu wspaniałego dzika zażądała, bym przyjechał. Pojechałem ze drżeniem. Przyjęła mnie bardzo uprzejmie. Przedstawiła mi się dosyć szczególnie. Posunięta w latach, beczkowata, cale jeszcze przystojna, czarna, ze złotemi kołami w uszach, wymalowana, niesłychanie ruchliwa, wyglądała na jakąś eks-aktorkę. Poczęstowała mnie herbatą, kazała siedzieć przy sobie na małej kanapce i opowiadać, co mi dolega. Ciekawa była wszystkiego, nawet moich wierszy, o których coś niecoś słyszała. Musiałem zadeklamować. Wzruszona, prosiła, bym napisał coś do jej albumu i przywiózł jak najprędzej. Wyszedłem oczarowany i pełen najpiękniejszych nadziei. Wkrótce zawiozłem jej jeden z moich ukochanych wierszy, interpretacyę Szopenowskiego preludyum! Zachwycił ją niesłychanie i tak mi dziękowała, tak paliła dziwnie oczami, tak stawała się słodką, uprzejmą i omdlewającą, że pod jakimś naprędce wymyślonym pretekstem uciekłem. Żałowałem tego później, sądząc, że babus się obrazi. Nie pogniewała się jednak. A w parę dni potem, p. W. napisał, abym się zjawił u niego w najbliższą sobotę.
— Zajączki swoje zrobiły — zaśmiał się na przywitanie. — Naczelnik zmiękł, weźmie pana do swojego biura, na zastępcę rysownika, na razie jako wolnonajemnego! Jutro Nowy Rok, idziemy gremialnie mu winszować, pójdzie pan z nami, pro forma trzeba go o tę posadę poprosić, to już z nim umówione. Przyjdź pan na dziesiątą, nie później, bo w samo południe jedzie do Warszawy. Musi pan podziękować i protektorce! Właśnie mam liścik do pana, przysłała przez woźnego. — Uśmiechnął się jakoś dziwnie. List wsunąłem do kieszeni. Nowina spadła na mnie oszołomieniem. Drzwi raju rozwarły się naraz przede mną. Skrzydeł dostałem. Dławiła mnie niewypowiedziana radość! Skończą się moje tułaczki, nędze, samotność. Zacznę żyć po ludzku. Pilno mi było pozostać sam z marzeniami o przyszłem szczęściu, ale wychodząc, zobaczyłem na bocznym stoliku całą górę książek.
— „Trylogia“ Sienkiewicza! Dopiero co wyszła, kupiłem dla czytelni.
Pożyczyłem do przejrzenia, obiecując odnieść jutro rano i z poprzecinanemi kartami. Poszedłem szukać noclegu do jednego z kolegów; miał słynną z ogromu kanapę, na której w każdej porze można było znaleźć śpiących. Trafiłem jednak na zabawę! Obchodzono Sylwestra. W nizkich, strychowych pokoikach było ciemno od dymu, dzwoniły szkła i huczały nieludzkie wrzaski. Zabawiała się tam młodzież z poczty, z powiatu, z zarządu księstwa, cała kupa kolejarzy i parę przygodnych panienek. Zabawa była składkowa, więc każdy hulał na swój sposób. Grano w karty, sztos szedł aż miło. Reszta piła, jadła i ryczała. Ktoś wygrywał na trąbce fanfarę, ktoś wybębniał walca na starym, okropnym fortepianie. Czasem śpiewano chórem małorosyjskie pieśni, modne podówczas między młodzieżą.
Wyniosłem się niezauważony do jakiegoś obskurnego hoteliku. Nora była ohydna, lecz za pokoik płaciło się pół rubelka. Kazałem sobie przynieść lampę, samowar, dużo bułek i pół pieczonej gęsi. Chudy żydek, dostarczywszy wszystkiego, zażądał natychmiastowej zapłaty. Wsiadłem na niego z góry, nie pomogło.
— Goście się spieszą na pociąg i często zapominają zapłacić — tłómaczył.
Zapłaciłem, zwracając mu za to uwagę na karaluchy, łażące po ścianach.
— Co to szkodzi! Uni sobie na ścianie, a pan dobrodziej sobie na łóżku. Wielki gwałt, jeszcze taki mały robak nikogo nie zjadł! Pan dobrodziej nic już więcej nie potrzebuje? Ja znam śliczne osobe... una jest narzeczona jednego oficera...
Zostałem wreszcie sam i z marzeniami o niedalekiej przyszłości.
Przez ścianę dochodziły jakieś swarliwe głosy i pijackie kłótnie. Za oknami migotały niezliczone światła stacyi. Pociągi przelatywały z krzykiem i dzikim tętentem, aż brzęczały szyby. Na świecie był mróz i panowała sroga zima. Zabrałem się do książek. „Trylogię“ znałem z bardzo niewielu felietonów, czytywanych przypadkowo po różnych cukierniach Polski. Zacząłem od „Ogniem i Mieczem“. Chciałem jeno przy rozcinaniu kartek rzucić tu i owdzie okiem. Pierwsza jednak stronica już wzięła mnie w niewolę czaru. Czytałem z nieopisanem zaciekawieniem. Nowe światy odsłaniały się przede mną. Szumiał step siwy od ros porannych. Baraszkowałem z Zagłobą, poufaliłem się ze Skrzetuskim, Podbipiętę przybrałem za komilitona! Robiłem coraz cudniejsze znajomości. Trawiła mnie gorączka. Zachwyt, zdumienie i radość szły ze mną. Nieznane szczęście rozpierało serce. Aż przyszła chwila, że przepadłem w zapamiętaniu, straciłem świadomość, nie wiedziałem już, gdzie jestem w rzeczywistości. Poczułem się bowiem w tamtych czasach, przed wiekami, wśród nieustraszonego rycerstwa. Uderzałem na wrogów ze śpiewem Bogarodzicy — pamiętam las migocących proporców, błyski tysięcy szabel, tnących łby kozacze, bojową zawieruchę, głosy trąb, końskie oszalałe kwiki, huk samopałów, jęki umierających. Byłem tam i byłem tem wszystkiem, co się przesuwało przez karty tej książki. Byłem mocą prześwietnej Rzeczpospolitej, jej majestatem i jej mieczem karzącym. I królem byłem. I Jaremą. I Skrzetuskim. I byłem najmarniejszym z ciurów obozowych. Miotały mną dziejowe huragany! Przecierpiałem wszystko: Żółte wody, i Korsuń, i porwanie umiłowanej panny, i ciężkie czasy Zbaraża, i śmierć Podbipięty! Dnie walk, dnie klęsk, dnie hańby i rozpaczy. Dopiero, gdy z okopów Zbaraża wyprowadziła mnie niewysłowiona męka, zaś Opatrzność dozwoliła u stóp Króla Jegomości zawołać o ratunek dla ginącego od kul i głodu rycerstwa, zmogło mnie jakieś dziwne osłabienie. Zapłakałem. Żywe pomieszało mi się z umarłem, własne nędze przemieniały się w niedolę ojczyzny. Ogrom naszego poniżenia targał mi wnętrzności. Duma rozpierała i zarazem wstyd przeżerał, wstyd dusił i zabijał. Nie wiem, co się wtedy ze mną działo, oprzytomniły mnie gniewne narzekania żydka.
— Co pan wirabia? Goście się skarżą, nie dał pan spać! Co to jest? Pan sobie śpiwa! Pan sobie krzyczy! Pan się tłucze po numerze, jak we wielkiej chorobie! Pan miśli, co tu jest pole? Tu jest porządny hotel. Pan ma ładny kawałek waryacyi!
Ułagodziłem go złotówką. Jakoś mroczno było na świecie, śnieg padał gęsty, dzwoniły jakieś sanki, akuratnie, jak w Wodoktach, gdym z p. Kmicicem zajeżdżał do Oleńki. Wpłynąłem bowiem na burzliwe tonie „Potopu“. Niekiedy coś jadłem, niekiedy piłem herbatę i, paląc papierosa za papierosem, czytałem. Zrobiło mi się zimno, kazałem napalić w piecu; dymił więcej, niż grzał. Okręciłem się w kołdrę, nadziałem czapę, nogi obłożyłem poduszkami, i czytałem. Pamiętam, wpadła do mnie jakaś dziewica, niby to przez omyłkę, przepraszała, napiła się jednak herbaty z mojej szklanki, wypaliła parę moich papierosów i gwałtownie chciała porządkować pokój. Bardzo niegrzecznie wyprosiłem ją za drzwi. Jakże, właśnie byłem w Kiejdanach, na dworze zdrajcy Radziwiłła, na owym balu, gdy mu plwano w twarz wzgardą i przekleństwami! A potem spadło tyle nieszczęść i cierpień. Szwedzki potop zalał całą Polskę. Było o czem myśleć, o co się troskać, i o co wałczyć!! A potem te nieskończone boje ze Szwedem, z Moskwą, z wiarołomnym Elektorem, z Rakoczym! Te nadludzkie wysiłki, w których Rzeczpospolita przemogła wszystkich i wszystko. Aż do ostatniej chwili, gdy Oleńka padła mi do nóg z okrzykiem: Jędruś, niegodnam ran twoich całować.
Żali te cudne sprawy wymyślił Sienkiewicz? Żali to nie są moje własne, z przed wieków przygody? Skądżebym je tak pamiętał? Skądżebym je tak odczuwał? On jeno potrącił struny, a wszystką melodyę dusza wydobyła z zamglonych wspomnień dawnego żywota i na jaśnię pamięci wyniosła!
Skończyłem książkę, w głowie mi się kręciło i nie bardzo musiałem być przytomny, gdyż nie potrafiłem zrozumieć, jaki to dzień przeszedł, ni jaka to noc zagląda w okno rozjaśnionemi gwiazdami. Przypiąłem się do „Pana Wołodyjowskiego“. Nie mogłem się powstrzymać. Przychodziło nawet zastanowienie, odpędzałem je, niby złego psa z gniewem. Co mi tam posady! Co mi tam naczelnik i wszystkie koleje świata! Niechaj przepadają, byłem jeno mógł czytać dalej, byłem mógł snuć się wśród tych czarownych widziadeł, byłem mógł oddychać życiem wielkiem, potężnem i bohaterskiem. Rzuciłem się w nowe boje i w nowe przygody. Zaznałem smaku stanic, rzuconych na rubieżę Rzeczpospolitej, słodyczy zimowych wieczorów i długich opowiadań tawarzyszów. Zaznałem też niemało serdecznej udręki o Basię. Bijałem Moskwę, bijałem Tatarów, bijałem Szweda. Szabla moja, i krew moja, i żywot mój był własnością ojczyzny. A gdy przyszła potrzeba Krzemieniecka i sumienie przykazało, wysadziłem się prochami, a zamku nieprzyjaciołom nie oddałem. Usque ad finem. Powinność, oto godło tego rycerza bez skazy i trwogi. Zrozumcież ludzie: powinność!
Odłożyłem książkę, niestety, wszystko się kończy. Właśnie wstawał jakiś blady dzień.
— Wtorek rano! — dopowiedział żydek, lękliwie trzymając się blizko drzwi.
— Jezus Marya! A Nowy Rok! Naczelnik! moja posada!
Odniosłem „Trylogię“ p. W. Przyjął mnie gniewnie i po prostu nawymyślał.
— Trzeba być idyotą, żeby dla książki poświęcić całą karyerę! Wszystko przepadło! Naczelnik czekał na pana i nie doczekał się! Jest wściekły, wziął to za lekceważenie swojej osoby. Protektorka przysyłała dowiadywać się o pana.
— Na śmierć zapomniałem o jej liście!
— Winszuję panu rozsądku! Posadę dyabli wzięli, niechże pan za to przy sposobności podziękuje panu Sienkiewiczowi. Dla głupich historyjek stracić posadę, no!
— Ma pan racyę, podziękuję mu za nieopisane szczęście, jakie mi dał, za pokrzepienie serca nadzieją i wiarą, za tę potężną pieśń o Polsce niezwyciężonej.
Uśmiechnął się mądrze, a kiedym odchodził, powiedział do żony:
— Stracony człowiek, brak mu piątej klepki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

28. I. 17.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.