Przejdź do zawartości

Wszystko dla nich

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Wszystko dla nich
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Kalendarz Lubelski Na Rok Przestępny 1888“
Wydawca M. Kossakowska
Data wyd. 1888
Druk M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WSZYSTKO DLA NICH.
OBRAZEK
Karoliny Szaniawskiej.

Pokoik niewielki, umeblowany bardzo skromnie. Są tam dwa duże łóżka, dwa mniejsze żelazne, lakierowana kołyska, stół, komoda i parę krzeseł — konieczne sprzęty, bez których obyć się niepodobna. Siatkowe firanki, wyszywane w przeróżne desenie, kwiatki w oknach i kilka obrazków na ścianie, oto jedyna ozdoba sypialni.
Źle mówimy, gdyż ściśle rzeczy biorąc, prawdziwą jej ozdobą są trzej malcy, którzy właśnie w tej chwili zabierają się do spoczynku.
Najstarszy, siedmioletni, bladawej cery, z wielkiemi czarnemi oczyma, zdradza inteligencyę nad wiek rozwiniętą, lecz jest przytem wątły, mizerny.
Drugi, jasnowłosy, rumiany, ma oczy niebieskie, łagodne spojrzenie gołąbka, i wesoły uśmiech na ustach, do dużych wisien podobnych.
Trzeci, maleńki tłuścioszek, zasypia szepcąc na dobranoc:
— Józio — mamy — syn.
Matka pochylona nad kołyską, nuci do snu synkowi. — Mały sybaryta, rozłożył się wygodnie na czystej choć skromnej pościołce. To jego królestwo — on tutaj czuje się panem... I czyż nim nie jest? — Wszak ma przy sobie najwierniejszą sługę, najpokorniejszą z niewolnic... matkę!
Starsi pobili się o jakiś obrazek, do którego obadwaj równe sobie przyznawali prawa. — Młodszy, Gucio, oświadczył w bardzo stanowczy sposób, że woli go rozciąć na połowę do równego podziału, niż w całości oddać braciszkowi. Adaś nie chciał się na to zgodzić.
Matka zawołała ich do siebie. — Obrazek dostał się Adasiowi. Prawdziwy sąd Salomona.
Po załatwieniu tak ważnej sprawy, chłopcy rozebrali się spiesznie, i zaledwie główkami dotknęli poduszek, słodki sen skleił im powieki.
Rozmarzony jednostajnym ruchem kołyski, mały Józio poszedł wkrótce za ich przykładem.
W pokoiku zapanowała cisza głęboka. Przerywał ją tylko miarowy szept zegaru, ponury, tajemniczy, zdający się mówić: życie ucieka... ucieka... ucieka...
Młoda matka wyjęła z kieszeni zapisaną ćwiartkę papieru. Pismo było ładne, czytelne, skreślone bardzo wprawnym charakterem. — Twarz jej stawała się coraz bledszą, w miarę czytania, a łzy ciężkie jak grad spadły na papier.
„Kochana moja — było między innemi — nie martw się zbytecznie — pamiętaj, że jesteś matką, że życie twoje jest dla tych trzech malców nieoszacowanym skarbem. — Czyż niepowodzenie jakie nas ściga, pochodzi z naszej winy? Byłem pewny, że dostanę posadę, o której wspominałem ci przed wyjazdem... wszak mi ją przyrzeczono — szło tylko o dopełnienie pewnych formalności. Znalazł się ktoś z protekcyą, i mnie odsunięto. Powiadają, że niepodobna było postąpić inaczej... Ja mogę poczekać.
„Czy mogę — my tylko wiemy oboje. Nie martw się jednak i nie rozpaczaj, wierna towarzyszko smutnej doli...“
Kobieta załamała ręce, z ust jej wydobył się głuchy jęk boleści, oczy łez pełne zaszły krwią.
Popatrzyła przez chwilę na uśmiechnięte twarzyczki synów, potem zerwawszy się z krzesła, przebiegła kilka razy niewielką przestrzeń od kołyski do okna.
Uspokoiwszy się trochę, siadła znowu na krześle obok Józia. Z głową wspartą na dłoni, zadumała się smutnie. Powoli, w miarę tego dumania, twarz jej zaczęła się ożywiać, po białem czole różne przechodziły cienie, jak gdyby jedne ustępowały drugim, zmieniając się kolejno...
Przed oczyma jej ducha przesunął się cały szereg obrazów. Widziała młodą, hożą dziewczynę, z rozmarzonym wzrokiem i bujną wyobraźnią — wesołą, niby ptaszę, co o jutrze nic nie wie, szczęśliwą i przez wszystkich kochaną.
Obok niej matka, anioł opiekuńczy, rozumna i kochająca, z sercem szlachetnem i wzniosłemi pojęciami. — Dalej ojciec, siostry, bracia i babcia staruszka.
Potem on — ideał — wcielenie marzeń i snów dziewiczej duszy, nie człowiek, lecz legendowy bohater.
Miłość — miłość... epoka czarów i nadziemskich uniesień, wiek szczęśliwości bez granic — cały wiek, a zarazem jedna chwila tylko. Przełom, po za którym zda się, nie było życia, lecz martwota jakaś dziwna, wegetacya rośliny, co o istnieniu własnem niewiedzieć się zdaje.
Potem, w cichy wieczór majowy, wzajemne wyznania, stłumiony szept, w którym słów nie było zbyt wiele, bo uścisk dłoni wymowniejszym był niż słowa.
Nie pytali, czy mają za co kupić kosztowne meble, utrzymać liczną służbę, wspaniałe apartamenta, ani nawet czy starczy na zaspokojenie skromnych potrzeb życia.
Czyliż to była miłość?
Niechże kto wątpi czy słońce świeci, czując na swem obliczu promienne jego blaski...
I odbył się ślub cichy po mszy porannej, bez świetnej wystawy, licznych świateł i drukowanych inwitacyj. Panna młoda nie ciągnęła za sobą szeleszczących atłasów i brabanckich koronek, pan młody był wcale niewykwintnie ubrany. — Jedyną ozdobą była ich własna uroda, jedynem bogactwem nieskalana dusza i miłość bez granic.
„I nie opuszczę cię aż do śmierci“.
Do śmierci...
Rzucili się w świat — młodzi, chciwi pracy i przygotowani do niej dostatecznie. — Henryk miał posadę w biurze, Albina znalazła parę lekcyj „na mieście“, a w wolnych chwilach zajmowała się szyciem. Żyli pracą i miłością — szczęśliwi!...
Jasne obrazy zaczynają blednąć, — słońce zachodzi w chmurach — czyż pogoda ma trwać wiecznie?
Albina została matką. Aby wykarmić ukochane maleństwo, musiała wyrzec się lekcyj, obiecując sobie, że wynagrodzi to szyciem.
Roboty nie brakło, pracowała też po całych nocach.
W tym czasie straszne dotknęło ją nieszczęście. Straciła matkę. Słodki jej anioł poszedł do nieba.
Cios to był dla niej straszny.
Po Adasiu przyszedł na świat Gucio, potem Józio — pieszczoszek.
Pewnego dnia podczas srogiej epidemii, Henryk przyszedł do domu bardzo smutny i blady. Nazajutrz nie mógł się podnieść z łóżka. Przez kilka dni walczył ze śmiercią, czyli raczej walczyli z nią oboje. — Albina nie odstępowała chorego. — Nigdy chyba gorętsze modlitwy nie płynęły do tronu Najwyższego.
Zwyciężyli.
Henryk wrócił do pracy, po to, aby ją stracić niebawem. W instytucyi której był nędznym pionkiem, ważne zaszły zmiany. Kilkudziesięciu ludziom pokazano drzwi... Podobny los i biednego rekonwalescenta spotkał.
Ostre rysy brodatych Szyloków przesunęły się kilkakrotnie po ubogiem mieszkanku.
Wyprzedali wszystko co w obecnem położeniu okazało się niepotrzebnem... Egzystencya rodziny biednego urzędnika stała się naciągniętą struną, która lada chwili pęknąć może...
A dziś, gdy zdawało się nareszcie, że po długich troskach zaświta dla nich lepsza dola, kaprys wtrąca ich w otchłań nędzy, po to chyba, aby ich tam pogrzebać.
Zapatrzona w kalejdoskop przeszłości własnej, młoda kobieta zaczęła się rozżalać, i wpadła w egoistyczne roztkliwienie, w którem ginie zazwyczaj wszelkie poczucie obowiązków, a pozostaje tylko samowiedza własnych cierpień.
Uczuła się zmęczoną, skołataną, — rozbitkiem który nie wie gdzie ma złożyć głowę. Duch jej zapragnął spokoju, którego ostatnim wyrazem jest śmierć.
— Umrzeć! ach! umrzeć!... wyszeptała z cicha.
— A co wtedy będzie? — powstało pytanie. Czemże więc jest śmierć?... Czy snem łagodnym, cichym, co o wszystkich troskach zapominać pozwala, czyli też zupełną, bezwzględną nicością?
I ujrzała trumnę stoczoną przez robaki, a w niej trupią głowę i trochę kości...
A jednak ponad trumną, na mogile, biała róża, brzózka lub powoje kwitną... bluszcz oplata ją długim pierścieniem... czerpią soki z ziemi, w której spoczywa człowiek.
— Byłażby to nieśmiertelność, w którą wierzyłam tak uparcie?... Mamże zostać bluszczem, lub powojem, — białą brzozą, czy róży krzakiem?...
— A gdzież będzie mój duch?
Zamyśliła się nad tem pytaniem.
— O duchu matki! — zawołała wśród łez — tyś zawsze przy mnie, czuję twą obecność, rozmawiam z tobą!...
— Tak — on jest przy mnie — cierpi mojem cierpieniem i nie zna spokoju nawet po śmierci, — cierpi z powodu moich łez i niedoli, której zaradzić nie może.
— Więc to jest nieśmiertelność?
— Ciało da życie tysiącom roślin... Gdy zaorzą pola, na miejscu gdzie był cmentarz bujne wyrosną kłosy, na pożywienie dla następnych generacyj, a dusza pójdzie błądzić wśród ukochanych, drogich sercu istot.
— O nie — to byłoby wiekuistą męczarnią. Bóg nie jest tak okrutny... Dusza znajdzie spokój, najwyższy stopień szczęśliwości, ostatni jej wyraz i — zaśnie na wieki.
— Pożądany śnie!... — Złowrogie wycie burzy, wiatr zawodzący w noc ciemną stanie się kołysanką, przy której usnę... na wieki...
— Niech inni walczą z losem, niech przeciwności łamią ich uparcie, ja tych walk się nie boję, o nic nie dbam, bo stałam się głazem.
— Cóż to byłoby za szczęście, co za rozkoszny wypoczynek! — Jak miło po długiej, uciążliwej podróży, znaleźć wygodne posłanie i ciszę...
Tak rozmyślając uczuła dziwny zamęt w głowie. Przejmujący dreszcz wstrząsnął jej ciałem.
— Jakże zimno — wszak nie dawniej jak przed paroma godzinami palono na kominku.
Szum w głowie, podobny do szumu oddalonej fali, miarowy, jednostajny, wzmagał się z każdą chwilą. — Dreszcz powtórzył się kilkakrotnie, aż otuliła się chustką.
— Co to jest? — pomyślała z niepokojem — czyżbym miała zemdleć bez najmniejszego powodu, zazwyczaj tak silna i zdrowa?...
Zaczęła się modlić spoglądając na dzieci, lecz słowa modlitwy plątały się bezładnie! — Nie mogła zebrać myśli. Mały Józio uśmiechnął się we śnie, — chciała przyjść do niego, lecz nogi odmówiły posłuszeństwa i padła na krzesełko.
Próbowała krzyczeć, gdyż nagle straszna ogarnęła ją trwoga. Może zemdleje, straci przytomność, a tu wszyscy śpią w całym domu.
Drżała jak liść, śmiertelny chłód mroził jej krew w żyłach — czuła dotknięcie lodu na słabo bijącem sercu, zaledwie mogła oddychać.
— Bóg mnie ukarał za grzeszne pragnienia — wyszeptała w duchu — umieram...
— Umieram...
I bezwładna zupełnie potoczyła się na ziemię.
Przerażona swym stanem, padając, chciała się zatrzymać, uczepić rękami o stół, lub stojące opodal łóżko, lecz zakręciło jej się w głowie, zaciemniło w oczach i niepodobna już było myśleć o ratunku.
Co za dziwne zrządzenie Boskie...
Śmierć pożądana tak gorąco przyszła na pierwsze jej żądanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pokoju było cicho, tylko zegar od czasu do czasu wydzwaniał swoje godziny. Dzieci spały.
Sztywna jak drewno bez tchu i życia, przeleżała tak do rana.
Jasny promień słońca musnął twarzyczkę śpiącego Józia.
Zbudzone dziecię wyciągnęło obie dłonie.
— Mamo! zawołało z wesołym uśmiechem, chodź do Józia!
Nikt mu nie odpowiedział.
Matka leżała na ziemi biała jak płótno, słodkie wołanie dziecka bolesnem echem odbiło się w jej sercu. Dusza jej była jeszcze u kołyski dziecięcia, lecz ciało martwe — zdrętwiałych ust otworzyć nie może.
— Mamo! powtórzył chłopczyk, Józio nie chce spać!
Znowu milczenie.
Nie przyzwyczajony do tak dziwnej obojętności, malec rozgniewał się naprawdę i podniosłszy się z kołyski, zaczął krzyczeć z całej siły.
— Mamo! mamo! Józio nie chce spać!
Krzyk Józia obudził starszych braci; wyskoczyli z łóżek, chcąc się ubierać. Adaś ujrzał matkę leżącą na ziemi.
— Guciu, zawołał, patrz mama upadła — podnieśmy mamę.
Ucałowali zimne ręce, myśląc że śpi, a powolny Gucio pytał starszego brata.
— Powiedz mi Adasiu, dla czego mama nie położyła się w łóżku. Nigdy tutaj nie sypia...
Zaczęli zmarłą ciągnąć za ręce, chcąc aby się przebudziła. Wołali, krzyczeli, przykładając usta do jej ucha — napróżno obudzić się nie chce.
Adaś wyjął Józia z kołyski, i tak we trzech pracowali aż do znużenia.
Józio płakał żałośnie, powtarzając wśród łez.
— Mamo! mamo daj buzi...
Po daremnych usiłowaniach położył się biedaczek na ziemi, przy matce, i zasnął wsparty na jej ramieniu.
— Lulu, powtarzał pieszczotliwą dziecięcą mową — Józio — lulu — u mamy.
Z temi słowy na ustach, zasnął cichym snem anioła.
Adaś pobiegł do kuchni obudzić starą Agatę, która, jako mocno głucha, nie słyszała tej sceny.
Gderząc i sapiąc, niechętnie podniosła się stara.
— Ot, moglibyście spać jeszcze, mówiła z gniewem, kto to słyszał, dzisiejszego dnia, żeby zaś dzieci tak rano się zrywały! No to chyba tylko żeby mamie głowę rozkołatać krzykiem, i jeść dwadzieścia razy do wieczora.
Przyzwyczajony rozmawiać z nią na migi, Adaś pociągnął starą do pokoju.
Wyrywając się ze złością, poszła jednak ku drzwiom.
— Chryste Jezu! Krzyknęła zaraz w progu, toć to pani umarła!.
Zaczęła szlochać, i głośno zawodząc biegła do sąsiadów.
Dzieci zdumione i wylękłe, odsunęły się od matki.
W samo południe przyjechał Henryk. — Co za straszne przywitanie! Zostawił ją w domu zdrową, wesołą, pełną energii i wiary w przyszłość, wraca po tygodniu, i zastaje tylko martwe zwłoki.
Jakże rozpaczał i narzekał — ciężko było słuchać. Tak dobra, kochająca, poczciwa, najtroskliwsza z matek, najwierniejsza z żon...
— Ach! powtarzał przejmującym głosem, jakże ciężko Bóg mnie zasmucił, jak strasznie dotknął biedne sieroty!..
Rwąc włosy z głowy, dopytywał o najdrobniejsze szczegóły dni ubiegłych, lecz głucha sługa nie wiele go mogła objaśnić w tym względzie.
— Ot, mówiła zwykłym gderliwym tonem, którego pozbyć się nie umiała, nawet w chwilach największej czułości, pani była smutną, miała oczy czerwone, ale to już tak zwykle. Jak dawno tu jestem, nigdy inną nie bywała — nie wiem, czego już tam tyle płakać i płakać, co to i Bogu się sprzeciwia i zdrowiu szkodzi. Co ma być, to będzie. — Moja matka, Panie świeć nad jej duszą... I rozgadała się o matce, a Henryk słuchał nie rozumiejąc ani słowa.
Ubrano umarłą, zapalono światła, dzieci przyglądały się ciekawie. Niezwykły ruch panujący w domu bawił je i zajmował. Jeden tylko Adaś płakał kryjąc się po kątach, znać że choć w części rozumiał nieszczęście jakie go spotkało. Gucio patrzył zdumionemi oczyma, nie mając odwagi zbliżyć się do zmarłej.
— Taka zimna — mówił — ja się boję.
Ucieszony widokiem tylu świec, mały Józio biegał wołając wesoło.
— Mama śpi — mama!
Całował ją, kazał co chwila nieść się do zmarłej — on jeden nie czuł lodowatego zimna dłoni matczynych.
Zamknięto trumnę wśród krzyku trzech malców, i zaniesiono ją na cmentarz.
Odbył się pogrzeb skromny, prawie ubogi — niebyło czem opłacić wspaniałego karawanu.
Za trumną szedł Henryk ze starszym synem i spora garstka znajomych.
Gucio już spał — stara Agata kołysała Józia mrucząc ze złością.
— A bodaj że cię — bez ciebie, nie mogłam jej usłużyć na ostatek — będzie mnie teraz straszyła po nocach.
Rzucono piasek na trumnę — kumoszki przerywały słowa pacierza głośnemi uwagami.
— Taki młody i przystojny mężczyzna — pewno niedługo się ożeni.
— O tak, — to wiadomo — mąż znajdzie drugą żonę, a nawet i trzecią, ale dzieci nie znajdą już matki...
A więc jasną już jest dla niej zagadka nad której rozwiązaniem, nieraz łamała sobie głowę! Umarła, lecz żyje, i żyć będzie na wieki. Marzenie o cichym, ciężkim śnie, nie urzeczywistni się nigdy.
Duch jej przebywa jednocześnie w nadziemskiej krainie światłości, pojąc się boską harmonją wzniosłych melodji, i tutaj w krainie łez... Jest w otoczeniu istot wybranych, pełnych doskonałości, i nędznych robaków, których imię — człowiek.
Zamieszkała, w wszechświecie.
O, jakże radaby napowrót odziać się w ciało, wrócić na ziemię do obowiązków, trosk i niepokojów, wśród których spływało życie, byleby nie patrzyć bezczynnie na nędzę sierot!...
Zapóźno — już zapóźno! Raz tylko jeden Chrystus wskrzesił Łazarza. Wyrodna matka nie jest godną cudu...


Smutnie płynęło życie trzech osieroconych malców.
Ojciec dostał wprawdzie dobrą posadę i na utrzymanie starczyło im teraz, lecz Agata była przykrą opiekunką.
Prosta jej natura nie umiała się nagiąć do nowych obowiązków; najmniejszy kaprys którego z chłopców doprowadzał ją do szalonego gniewu, a splamienie sukienki wywoływało surową karę.
Gniewało ją, gdy jeść nie chcieli, gderała gdy jedli. O ile musiała się powstrzymywać w obecności pana, o tyle wynagradzała to sobie gdy poszedł do biura...
Ona kochała biedne sieroty, nie umiejąc swych uczuć objawić w szlachetniejszy sposób. Była pewną, że jak najsumienniej spełnia to co do niej należy. Wszak i ją biła, a nawet przeklinała matka, ojciec połamał niejeden kij na jej plecach, a przecież kochali ją oboje — była jedynaczką...
Szczególniej Adaś nie miał szczęścia do starej.
Zdolny i nad wiek rozwinięty, widział wielkie wady nowej opiekunki; nieraz umyślnie wywrócił butelkę z wódką, ukrytą gdzieś w kącie, lub nasypał piasku do tabaki. Podobne psoty wywoływały straszną burzę, i przymusowy post aż do obiadu. Post ten trwałby może nieraz i dłużej, lecz Agata nie była pewną, czy pan go pochwali, czy też może wykrzyczałby ją przy dzieciach.
Obawa pańskiego gniewu była jedynym hamulcem.
Adaś nie miał zwyczaju skarżyć się przed ojcem. Czasem tylko, gdy koścista pięść baby spadła ciężko na jego plecy, powtarzał cichym szeptem, tłumiąc łzy gwałtem do ócz się cisnące:
— Mamo! mamo... gdybyś ty to widziała!...
Dusza matki przechodziła całe piekło boleści. Udręczona tym widokiem, rada była porwać biedną ofiarę i unieść ją wysoko — do nieba... Lecz Bóg kazał sierotom żyć, na udręczenie dla ich rodzicielki. Wszak porzuciła swoje pisklęta, aby zyskać spokój dla siebie.
Ach! ciężki to spokój!!...
Pewnego dnia, Henryk wrócił do domu znacznie później niż zwykle. Był wesoły i starannie ubrany.
Uściskał dzieci, wziął Józia na kolana, i rzekł po krótkim wstępie:
— Słuchajcie chłopcy, powiem wam coś ważnego.
Badawczy wzrok Adasia zmięszał go trochę.
Gucio zajął się piłką, a Józio targał ojca za wąsy, wykrzykując wesoło.
— Powiem wam bardzo ważną nowinę — powtórzył ojciec, akcentując każdy wyraz.
— Co tatunio nam powie?
— Niedługo przybędzie do was mama.
— Mama? — zapytał Adaś — tatko chyba żartuje, wszak umarli z grobów nie wstają.
— O! — zawołał Gucio — Agata mówi że mamę dawno już lobaki jedzą!
Twarz Henryka pokryła się bladością.
— Tatku! — po chwili odezwał się Adaś — ja bardzo ją kocham, lecz proś, niech nie przychodzi, bo ja umarłych się boję.
— A ja lobaków — dorzucił Gucio. Tam pewno muszą być i pająki — nie cierpię pająka. Ma tyle nóg i zjada muchy.
Józio słuchał z zupełną obojętnością, słodki wyraz: matka, stał się dla niego pustym dźwiękiem, którego nie rozumiał.
Ojciec probował jeszcze trafić synom do przekonania.
— Tak — rzekł po chwili — posłuchajcie uważnie i chciejcie mnie zrozumieć. Tamta mama umarła, lecz Bozia daje wam inną.
— Czy przyniósł ją bocian? — zapytał Gucio, który słyszał przed paroma godzinami, że synkowi pani Latomskiej wielki ten ptak przyniósł w dziobie braciszka.
Naiwne pytanie malca zamiast rozśmieszyć, rozgniewało Henryka.
— Głupcy jesteście — rzekł — niema co z wami mówić!
Po tych słowach wyszedł z pokoju, gwałtownym ruchem zsadziwszy z kolan Józia.
Wystraszone dziecię zaczęło płakać. Adaś struchlał pod wrażeniem ojcowskiego gniewu. Gucio tarł oczy rękawem, nie mogąc z nich łzy wycisnąć.
Siedli cicho w kącie i zaczęli coś szeptać między sobą.
— Nie — mówił energicznie Adaś — ja tej nowej mamy znać nie chcę i kochać jej nie myślę.
— A może ona dobra... — wtrącił Gucio.
— Niecierpię jej! — przerwał starszy brat.
— Więc wolisz tamtę, co ją robaki zjadły?
— Nie wierz temu — ona u Bozi, w niebie.
Więc mają dostać macochę! Henryk się żeni.
Albina zadrżała o los synów.
A może to będzie kobieta zacna, szlachetna, którą widok sierot wzruszy i natchnie miłością. — Może im rodzoną matkę zastąpi — wychowa ich na porządnych i zacnych ludzi. O Boże, wielki Boże! błogosław ją, i siły dodaj.
Nie doznawała najlżejszego uczucia zazdrości, na myśl że człowiek, którego ukochała nad życie, pocieszył się tak prędko i te same przysięgi, te same pieszczoty powtórzy innej. Nie myślała o tem ani na chwilę. — Zastanawiała się tylko nad losem maleńkich i bezbronnych. — Będą mieli matkę!...
Przyszła pani jest piękna i młoda, a jak mówi Agata do odwiedzających ją kumoszek, strasznie, strasznie bogata.
— O, tak moja kumo, powtarza uroczyście, nasz pan spodobał się bogatej pannie. Ojcowie, podobno, ani słuchać nie chcieli, ale panienka się uparła, i jako żywo postawi na swojem. A kochają się, kochają, moja pani Marcinowo, to już chyba takiego kochania jeszcze nie było i nie będzie. Pan o bożym świecie zapomniał — o dzieciaki teraz nawet i nie pyta. Wszystko na mojej uczciwości — na moim honorze... sumiennie wam powiadam. O, bo gdybym ja chciała, mogłabym składać grosze do skrzynki, a dzieci głodem morzyć. I któżby mi co zrobił — hę?
— Sprawiedliwie mówicie. Ja tam zawsze powiadam, że drugiej jak wy nie znajdzie, choćby szukał ze świecą.
— Bodajbym się z tego miejsca nie ruszyła, jeżeli choć troszeńkę zmyślam. Dawniej, bywało, przyjdzie — to zaraz z dziećmi w rozmowę. Każe podawać obiad, potem pije z niemi herbatę, a tera bez cały dzień w domu go niema, i dopiero późno w wieczór wraca. Przejdzie tylko od łóżka do łóżka i myk — do swego pokoju. Myślicie że poto, aby spać się położyć? — Bodajem w ziemię wrosła, jeźli kłamię! Chodzi, powiadam wam, chodzi bez całą noc po pokoju, jak nie przymierzając Marek po piekle. W piątek wstałam rano, to mówię, trzeba wyprać trochę dla dzieci. Idę do pokoju po mydło, co tam schnie na piecu — patrzę — wszelki Duch Pana Boga chwali! Pan już wstał? Nie, mówi, jeszcze się nie kładłem. Zmówiłam koronkę do Przemienienia Pańskiego, bo mnie strach zdjął okrutny. Czy słychane to rzeczy kołatać się po pokoju do rana!
Tak radząc między sobą, baby zapijały słodką wódkę w kuchni, a w pokoju tymczasem niedobrze się działo. Chłopcy zaczęli się sprzeczać, potem jeden drugiego uderzył w głowę. Głośny krzyk obudził Józia, który zaczął płakać. Rozgniewana stara wpadła z impetem do pokoju, i nie pytając o co idzie, bez litości wybiła obydwóch. — Nawet Józio dostał dwa potężne klapsy.
Gucio zalał się łzami — Adaś zacisnął drobne pięści i spojrzał na fotografię matki, wiszącą nad jego łóżeczkiem.


Stało się.
Henryk poprowadził do ołtarza piękną oblubienicę, strojną w atłasy i koronki, szczęśliwą, uśmiechniętą i zakochaną w nim do szaleństwa. Że zakochaną, wątpić trudno, — wszak dała tego dowód, decydując się wyjść za wdowca i zostać opiekunką trojga sierot. Obowiązki to bardzo ważne, odpowiedzialność wielka.
Czy młoda pani zastanowiła się nad tem, czy obowiązki swe rozumie, blizka okaże przyszłość.
Chłopcy pojechali do kościoła w bogatej karecie, ubrani w aksamitne kurteczki modnej barwy złota. Guciowi fryzyer zawinął loki, z czem mu było prześlicznie, wyglądał jak aniołek.
Adaś był jeszcze bledszy niż zwykle, nie odzywał się wcale, stojąc zdaleka. Ot, zwyczajnie sierota.
Józio śpiewał podczas „Veni Creator“ jakąś wielce rubaszną piosenkę, której wyuczyła go dowcipna piastunka. — Na szczęście nikt go nie rozumiał i niebardzo zwracano uwagę na dzieci — każdy zajęty był młodą parą.
Wesele było świetne — w niczem niepodobne do pierwszego. Tańce przeciągnęły się do rana.
Nowożeńcy przenieśli się do wspaniałych apartamentów, urządzonych we własnym domu, który piękna panna wniosła mężowi.
Dzieci zajęły duży i wygodny pokój, do którego wskutek prośb i łez Adasia, przeniesiono dawne sprzęty. Te same łóżka, obrazki, firanki — uparty malec nie chciał się z niemi rozstać.
Wzruszyło to Henryka i rozgniewało zarazem. W postępowaniu syna widział bolesną przymówkę dla siebie, uczuł do niego żal, i od tej pory zaczął wyróżniać młodsze dzieci z krzywdą starszego.
Wpłynęło to również na postępowanie macochy.
Usunęła się od najstarszego pasierba, darząc łaskami Gucia i Józia. Obsypywała ich łakociami, pieściła, całowała, strojąc w coraz nowe sukienki.
Gucio był szczęśliwy, Józio nazywał ją mamą, całując ją po rękach za każdym cukierkiem lub nową zabawką.
Adaś nie wychodził prawie ze swego pokoju, chyba tylko wtenczas gdy wybrali się na spacer. Zaczął ósmy rok życia i przysposabiano go do wstępnej klasy. Ojciec umówił korepetytora i nauczyciela muzyki — blademu malcowi dano do rąk skrzypce.
Pokochał je, bo mu się zdawało że śpiewają i płaczą, a on potrzebował się wypłakać na swoją dolę.
Wątły i mizerny zawsze, teraz miał twarz prawie przezroczystą; stary lekarz wezwany do pięknej pani, rzekł zdziwiony niezwykłą jego powierzchownością:
— To natura bardzo, bardzo nerwowa. — Należy go oszczędzać.
— Oszczędzać! — zawołała chora — któż mu co złego robi? A w takim razie nawet dałby on sobie radę!
Na wszelkie zapytania ojca, Adam powtarzał całując jego ręce.
— Jestem zdrów, nic mnie nie boli.
On tylko tęsknił.
Pomimo wszelkich wygód, jakiemi go teraz ojciec otaczał, zamiast się wzmocnić i zyskać na zdrowiu, marniał i sechł z każdym dniem prawie. Gdy siedział pochylony nad książką powtarzając zadane lekcye, zdawało się że to nie dziecię lecz starzec.
Wątła roślina, której brakło soków pożywnych, gdy ją na grunt obcy przesadzono, oderwana gałązka, liść podmuchem wiatru rzucony od swych braci daleko...
Pewnego poranku wypędzono Gucia i Józia z pokoju przybranej matki. Jakaś obca pani kazała im wyjść, mówiąc że mama chora.
Uciekli z płaczem w objęcia starszego brata, bo nawet tatko nie stanął w ich obronie. Wszak powinien był wyrzucić tę obcą, nieznajomą panią, — wypędzić ją za drzwi, a jednak nie uczynił tego. Blady i smutny chodził po pokoju, od czasu do czasu spoglądając na mamę, która uśmiechała się do niego.
Adaś uściskał malców, obiecując, że gdy skończy się uczyć, pobawi się z niemi, a tymczasem dał im do obejrzenia śliczną książkę z kolorowemi obrazkami.
Nazajutrz rano usłyszeli wielką nowinę. Przybył im braciszek. Zaprowadzono ich do mamy.
Poszedł i Adaś — ucałował rękę matki, rzucił obojętnym wzrokiem w stronę kołyski z atłasową kotarą i wrócił do swego pokoju.
Gucio i Józio przyszli także niedługo, bo ta sama pani wyprowadziła ich znowu, przez wzgląd na chorą.
Dla dwóch malców nowe zaczęło się życie.
Poszli w kąt — strąceni ze stanowiska piesków faworytów, na którem pozostawali do tej pory, wrócili pod opiekę starej Agaty. Podobno był projekt starania się o bonę, tymczasem jednak, głucha baba objęła dawne obowiązki.
Chłopcy, rozpieszczeni przez nową mamę, nie chcieli już teraz słuchać piastunki, lecz Agata umiała sobie radzić w podobnych wypadkach. Biła, targała za włosy i uszy, w dodatku jeszcze oskarżając przed panią, u której miała wielkie poszanowanie.
Często, przy obiedzie, Gucio usłyszał surową naganę, a Józio obietnicę, że dostanie rózgą. Gdy który się rozpłakał wyprowadzono za drzwi, przenosząc talerzyk z jedzeniem do osobnego pokoju.
Dzieci chodziły opuszczone, w brudnych sukienkach — nikt na nie zważał, nie wpadało to w oczy nikomu.
Henryś, maleńki Henryś królował wszechwładnie, był słońcem około którego wszyscy się obracali. Prócz niego i po za nim, nie było już nic na świecie.
I cóż dziwnego! W szóstym miesiącu życia, ładny, dowcipny, rozumny i dobry jak anioł, to istotnie fenomenalne zjawisko! Co to były za dowcipy, któremi się odznaczał, jakie objawy rozumu i anielskiej dobroci, należałoby zapytać rodziców. Oni jedni odpowiedzieć są w stanie. Fakt ten jednakże nie ulega najmniejszej wątpliwości, a wobec tego faktu, wszystkie inne dzieci nie zasługują nawet na wspomnienie.
Henryś królował — a tamci?
Wrócili do dawnych warunków bytu, z tą wielką różnicą, że wówczas ojciec dawał im dowody najtkliwszej miłości, a stara sługa pilnowała porządku, bojąc się gniewu pana.
Teraz otacza ich samotność i opuszczenie.
Przynoszą im wystygłe resztki obiadów i ubierają w aksamitne wprawdzie, lecz poniszczone i brudne sukienki, a tam, w domu, mieli zawsze świeże i pożywne potrawy, ubrania bardzo skromne lecz uprane czysto.
Czyż który wiedział kiedykolwiek, że matka sprzedała suknię, aby im dać obiad, lub że przesiedziała do rana szyjąc dla nich koszulki?
Wszystko to było im obce. Obiad powinien być, i jest też w swoim czasie, co się tyczy koszulki, nowa, czy stara, wszystko jedno, wszak podartej nigdy nie mieli na sobie.
Matka usuwała z przed ich oczu nędzę — dziś otoczeni dostatkiem poznali ją aż nadto — spotykali się z nią co chwila.
Dobrze im było u rodziców biedaków, prawie nędzarzy — o, stokroć lepiej niźli tutaj w pałacu!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piękna pani wybiera się na jakąś zabawę. Ma brylanty we włosach, wspaniałą kolię i kosztowne bransoletki, powłóczysta jej suknia koloru morza, jest arcydziełem pierwszorzędnej modystki.
Chodzi z niecierpliwością po pokoju czekając na Henryka, który podobno także już ubrany, nie stawił się jednak do tej pory.
Białe czoło chmurzyć się zaczyna, koralowe usta z gniewu bledną.
Dzwoni na pokojową i każe prosić pana.
Henryk ukazuje się we drzwiach.
Przeprasza, całuje swe bóstwo, które przebacza najmiłościwiej, pod warunkiem, że za pięć minut będą już na miejscu.
Należy się śpieszyć — warunek jest wyraźnie określony.
— Droga Zosiu, mówi mnąc rękawiczki, jak gdyby nie wiedział od czego zacząć. Ja chciałbym tylko ci powiedzieć.
— Co? co? mów prędko!
— Lecz nie trwóż się moje serce...
— Mów! zaklinam cię na Boga.
— Jestem bardzo niespokojny o dzieci.
Młoda pani uśmiechnęła się z lekceważeniem.
— Chyba żartujesz, rzekła po chwili. Wszak poczciwy nasz doktór, zapewnia że im nic nie będzie.
— No, tak — lecz gdybyś widziała tych biedaków.
— Ty byłeś tam?! zawołała, cofając się w przeciwny kąt pokoju. O! ja nieszczęśliwa! zgubiona!
— Uspokój się, żoneczko, perswadował mąż. Zachowałem wszelkie środki ostrożności...
— Którym ja stanowczo nie wierzę. Jak mogłeś wyrządzić mi tak straszną krzywdę? Drżałam o naszego Henrysia, umierałam z obawy... Teraz, gdy jest pod opieką babuni, gdy mogę nareszcie odetchnąć, ty znowu tam idziesz, aby przynieść chorobę. O, bądź pewny, że przez cały tydzień nie dam ci odwiedzić naszego maleństwa. Ja się tak boję!
— Rozumiem twe obawy, i w zupełności je podzielam. Mam więc do ciebie jedną prośbę.
— Cóż takiego powie mój pan!
— Jedź na bal z matką, a ja zostanę przy dzieciach.
Wybuch łez był odpowiedzią na tak niedorzeczną propozycyę.
Potem nastąpiły wymówki, posądzenia o nieczułość, obojętność, egoizm i tym podobne zbrodnie...
Henryk zmiękł i zaczął przepraszać rozgniewaną żonę.
Po upudrowaniu spłakanej twarzyczki, pogodzeni i uśmiechnięci pojechali na bal.


Pokój dziecinny zupełnie inną przybrał postać. Ucichły wesołe zabawy, śmiechy i sprzeczki; poważny Adaś nie siedzi nad książką — Gucio i Józio nie bawią się w koniki.
Ustawiono łóżeczka zdala od siebie, każde w innym kącie i pozasłaniano okna.
Wszyscy trzej malcy zapadli na ospę. Spojrzawszy na nich po raz pierwszy, macocha uciekła. Byli okropni. Czerwone i opuchnięte twarze obsypane krostami, tak że nie widać wcale oczu, ust, ani nosa.
Gorączka ich pali, a każde dotknięcie szklanki kaleczy im usta. Nie widzą nic zgoła, bo oczów otworzyć nie są w stanie.
Nie mają matki, któraby teraz zasiadła u wezgłowia z modlitwą na ustach i zapasem cierpliwości niewyczerpanej.
Zapragnęła spokoju i wypoczynku, i zdaleka jej teraz wolno patrzeć na ich cierpienia.
Agata pełni obowiązki siostry miłosierdzia, rodzice pojechali na bal.
Szorstka dłoń sługi nie potrafi obchodzić się z chorymi, każde jej dotknięcie sprowadza ból, a ostry dźwięk jej głosu powiększa gorączkę.
Dwunasta uderzyła na wspaniałym regulatorze w stołowym pokoju, głucha dozorczyni spała jak zarżnięta.
Dusza matki rwała się do dziatek.
Adaś powtarzał, rzucając się na poduszkach.
— Jesteś mamo!... przyszłaś nareszcie do mnie... przyszłaś...
To znowu wzdrygnąwszy się wołał z trwogą.
— Ach! robaki... w ziemi... w grobie...
Majaczył — jedynym przedmiotem, poplątanych jego myśli była zawsze matka.
— Wody! wody! szeptał po chwili.
Stara przewróciła się na drugi bok z donośnem chrapaniem.
— Pić! powtórzył chłopiec.
Po chwili przestał wreszcie narzekać, gdyż omdlał.
Józio wydawał głuche jęki.
— Pić! pić! powtarzał kilkakrotnie.
Nikt się nie ruszył. Agata spała w najlepsze.
— Wody! szepnął słabszym już głosem, i zaczął drzeć się po twarzy.
Strumień krwi oblał mu rączęta.
Podniósł jedną z nich do ust, i ssał krew z własnych ran. Lecz straszny ten napój nie ugasił mu pragnienia, gdyż biedne dziecię powtórzyło znowu.
— Pić! pić!
Stosunkowo najmniej dotknięty ospą Gucio, słaby jeszcze i wycieńczony nie miał jednak gorączki jak tamci.
Usłyszawszy narzekanie młodszego braciszka, a może pragnąc także odwilżyć spieczone usta, siadł na łóżeczku, i powoli ostrożnie zaczął się zsuwać na ziemię.
Nie zdołał jednak dojść do kominka, na którym stał dzbanek z ziółkami, bezsilny po przebytej chorobie, przewrócił się na ziemię, tuż obok sofy, na której spała Agata.
Padając uchwycił ją za suknię.
Nie zbudziła się stara.
— Precz Medor! mruknęła we śnie — a nie pójdzież ty za drzwi!
Silne kopnięcie poparło te słowa.
Gucio stracił równowagę, złotowłosa jego główka stuknęła silnie o marmurowy kominek, i padł jak martwy na ziemię.
Był biały śmiertelnie, powiększone źrenice i kurczowo zaciśnięte usta zdradzały tylko ostatnią walkę z życiem.
Boże! jęknęła matka, o, miłosierny wielki Boże! pozwól mi wrócić do mych dziatek. Daj mi cierpieć, walczyć i pracować, niech krwawy pot zalewa mi czoło, poniosę krzyż najcięższy, choćbym się złamać miała pod jego brzemieniem, tylko pozwól mi pozostać z niemi, dla nich pracować i cierpieć dla nich.
I z głuchym jękiem padła na ziemię, wzywając łaski i zmiłowania.
Drobna rączka ujęła jej ramię i słodki, dobrze znajomy głos zawołał.
— Mamo! mamo! wstań, ubierać Józia.
Zerwała się niepewna i drżąca.
Co za radość! Wszak ta męczarnia była tylko sennem marzeniem. Zasnąwszy na krześle przy kołysce, przepędziła tak noc całą.
Z krzykiem radości uściskała Józia, a potem starszych synów, którzy spali jeszcze, — szczęśliwa, że ma ich przy sercu, że blizko nich się znajduje.
Tak, szepnęła klękając do pacierza, niech krwawy pot zalewa mi czoło, poniosę krzyż najcięższy choćbym się miała złamać pod jego brzemieniem, tylko o, Boże, pozwól mi pozostać z dziećmi, dla nich pracować i cierpieć dla nich!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.