Przejdź do zawartości

Wybór poezyi (Różycki, 1911)/Przedmowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Przedmowa
Pochodzenie Wybór poezyi
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEDMOWA.

Smutek, melancholia i tęsknota są treścią duszy Zygmunta Różyckiego, jestto więc dusza pokrewna całej z niezmiernie małemi wyjątkami, poromantycznej liryce polskiej; smutek, melancholia, tęsknota rodzą się z nami, a rodzi je wszystko, co jest cechą zasadniczą naszego żywota. Żyjemy w Polsce, w niej się rodzimy, w tym kraju plag i klęsk.
Ale w duszy Zygmunta Różyckiego jest jeszcze słodycz cicha i spokojna i łagodność prawie niewieścia, miękka, która mu daje urok odrębny i piętno odrębne wśród przepojonych goryczą słów, jakie liryka polska z siebie wyrzuca. Jest wśród smutnych i gorzkich ludzi w Zygmuncie Różyckim coś z dziecka.
Mam pod ręką wśród innych papierów utwór Różyckiego pisany prozą, nieprzeznaczony do druku:
„Smutek i tęsknota za czyjemś ciepłem słowem, za czyjemś sercem kochanem i nieobłudnem, za jakąś pociechą słoneczną i rozradowaniem, które nie zniknie nagle, jak błyskawica letnich nocy, lecz trwać będzie dłużej, tęsknota za życiem jakiemś promiennem, plecionem z woni, blasków i uśmiechów, — życiem, które niema w sobie nic z życia „przemijalnego“, życia, które wytwarza bieg dnia „powszedniego“.
Takie pragnienie ma mniej więcej z nas każdy, ale któż wypowiedział je tak dziecinnie i kobieco, tak miękko i łagodnie i tak ślicznie?
„Tak bym chciał, aby było pięknie, aby mnie wszyscy kochali, aby życie było pogodne i jasne, jak toń krynicy w majowy ranek — tak bym chciał kogoś ukochać mocno, kogoś, kto mnie nie zdradzi i nie wyszydzi! Tak bym chciał kogoś wydźwignąć w słońce, a czuję, że mi sił brak, że skrzydła ku ziemi mi zwisają!“
„Człowiek, który chce żyć pięknie, podobnie kwiatowi łąkowemu, — człowiek, który ukochał jeno słońce i rumiane obłoki, przesuwające się cicho po niebie, przy zetknięciu się z całym fałszem świata musi blednąć i więdnąć“...
Już znamy całą tę duszę na wskroś: szlachetną, czystą, prostą, „bez zmazy i zdrady“, duszę błędnego rycerzyka, poety. Zdaje mi się, że w Zygmuncie Różyckim nic więcej poza poetą niema — czuje i śpiewa.

Ich singe, wie der Vogel singt...

A więc naturalnie śpiewa dwie rzeczy: naturę i miłość, bo to są dwie rzeczy, które przedewszystkiem się czuje i to są rzeczy, które przedewszystkiem się śpiewa. Wszak liryka ma wiekuisty wzór: w „Pieśni nad pieśniami“ z Salomonowych ksiąg. A więc naturalnie śpiewa sen o szczęściu swojem, bo ten sen ma każdy w sobie, i śpiewa sen o szczęściu ludzkiem, bo to on w sobie głęboko w sercu nosi.
Z czterech tych pierwiastków: natura, kobieta, szczęście swoje, szczęście cudze, plecie się wian natchnienia Zygmunta Różyckiego, natchnienia, które dosięga granic wysokich, a któremu służy posłuszne, wysokiej doskonałości artystycznej słowo.
Jest Zygmunt Różycki artystą na wskroś, z „Bożej łaski“. Takim się urodził i wypracowywać się nie musiał. Urodził się z darem słowa tak skończonym, tak pełnym, jak się tylko prawdziwy, stworzony poeta rodzić może. Piękne, strojne, proste, szczere i wytworne słowo jest narzędziem jego pięknej poezyi. O „rymie i rytmie“, o tak zwanej formie niema co u Zygmunta Różyckiego mówić; wszyscy wiemy, że jest on artystą świetnej miary i że ta strona pisania jest mu tak wrodzoną, jak jeleniowi bieg.
Zygmunt Różycki jest człowiekiem bardzo młodym jeszcze, niema lat trzydziestu; ma wielką łatwość, wielką potrzebę tworzenia, czyli raczej odtwarzania swych wrażeń, wypowiadania swych myśli i uplastyczniania sobie swych uczuć i napisał już dużo; ale jest on w tym wieku, kiedy jest się dopiero w pierwszej połowie swojej twórczości. Jego dalsza droga wydaje mi się jasną: jego umysł rozszerzy się i pogłębi w myśl nieśmiertelnych słów: tu leży Gustaw — tu urodził się Konrad. Różycki już poczyna uderzać w grube struny harfy, już pierś jego poczyna wciągać szerszy dech, a oczy głębiej idą. Ten doskonały artysta może ze swojem słowem zrobić wszystko, a jest myślą i uczuciem na drodze ku wielkiej poezyi. Nie chodzi o to, aby kazał, pouczał, był trybunem ludu i głosicielem prawd z robotniczego katechizmu, to jest tem, pod czem się u nas przeciętnie rozumie „wielką poezyę“ — chodzi o tę wielką poezyę, która nią jest, a na którą u nas często patrzą, jak na wał olbrzymich obłoków na niebie, z których nie pada wprawdzie deszcz, aby „rósł chleb“, ale które są cudowną zjawą, odrywającą oczy od błota.

KAZ. PRZERWA-TETMAJER.
Warszawa,
30 maja 1910 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.