Przejdź do zawartości

Wzniesienie się Rougonów (1895)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Wzniesienie się Rougonów
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Fortune des Rougon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Antoni Macquart po upadku Napoleona powrócił do Plassans. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nie należał do żadnej z ostatnich morderczych kampanij cesarstwa. Przechodząc z jednego punktu wojennego na drugi, nie wyjrzał ani na chwilę po za ogłupiające życie żołnierskie. Życie to rozwinęło w nim wady wrodzone. Próżniactwo swoje wyrozumował; pijaństwo, za które często odsiadywał pokuty, było jego wyznaniem wiary. Ale co zrobiło z niego największego nicponia — to zwyczaj pogardzania ubogimi ludźmi, którzy pracują od rana do wieczora na kawałek chleba.
— Mam pieniądze w domu — mawiał do swoich towarzyszów — jak wysłużę mój czas, będę sobie żył wygodnie.
Ta wiara, w połączeniu z grubą ciemnotą, przeszkodziła mu dosięgnąć stopnia kaprala. Od czasu jak wyjechał z Plassans, nie pokazał się ani razu w mieście rodzinnem, gdyż brat wynajdywał rozmaite przyczyny, by go trzymać w oddaleniu. Nie wiedział też zupełnie, że Piotr wyłudził od matki cały majątek. Adelajda, pogrążona w zwykłej sobie obojętności, pisała zaledwie trzy razy, donosząc jedynie o swojem zdrowiu. Milczenie, którem zbywano jego częste zgłaszania się o pieniądze, nie obudzało w nim żadnego podejrzenia. Znał skąpstwo Piotra; dostatecznie mu ono tłomaczyło trudności wykołatania czasami jakiej dwudziesto-frankówki. Uraza do brata jątrzyła się coraz bardziej, gdyż pomimo uroczystej obietnicy wykupienia go z wojska, kazał mu dotychczas czekać w służbie. Przysięgał, że za powrotem do domu, nie da sobą powodować, ale stanowczo zażąda części majątku na niego przypadającej, ażeby raz mógł żyć podług upodobania.
Straszna była chwila, w której runęły te zamki na lodzie. Gdy za przybyciem na przedmieście nie mógł rozpoznać posiadłości Fouque’ów, ogłupiał. Dopytawszy się w końcu o mieszkanie matki, poszedł do niej i kiedy Adelajda opowiedziała mu spokojnie o sprzedaży majątku, wpadł w gniew szalony i podniósł na nią rękę. Biedna kobieta powtarzała ciągle to samo: „Twój brat zabrał wszystko, będzie miał o tobie staranie; tak jest ułożonem“.
Wyszedłszy od matki, pobiegł do Piotra, którego uprzedził o swoim powrocie. Ten zaś postanowił skończyć z nim ostatecznie, za posłyszeniem pierwszego grubiańskiego słowa.
— Słuchaj pan — rzekł do niego kupiec oliwy, unikając mówienia po imieniu — nie gniewaj mię, bo cię wyrzucę za drzwi. Zresztą, ja pana nie znam, nie nosimy przecież jednego nazwiska, dość nieszczęścia dla mnie, że matka moja źle się prowadziła, żeby jeszcze jej bękarty obrzucały mię obelgami. Byłem dla pana dobrze usposobionym, ale ponieważ jesteś taki zuchwały, nic dla ciebie nie uczynię.
Antoni krzyczał w największej złości:
— A moje pieniądze? Czy oddasz mi je złodzieju, czyli też mam cię stawić przed sądem?
Piotr wzruszał ramionami.
— Ja nie mam pańskich pieniędzy — odpowiedział. — Matka rozporządziła majątkiem, jak uważała za stosowne, nie wtrącałem się wcale do jej interesów. Zrzekłem się dobrowolnie spadku i to zasłania mię od brudnych potwarzy.
Kiedy Antoni jąkał się oburzony, nie wiedząc co ma myśleć, pokazał mu pokwitowanie z podpisem. Ono do reszty go zgnębiło; zapanowawszy jednak nad sobą, rzekł zwolna: „Dobrze, będę teraz wiedział co robić“.
W istocie zaś, zupełnie nie wiedział co począć. Niepewność sposobu odebrania pieniędzy i pomszczenia się powiększała do najwyższego stopnia jego rozdrażnienie. Powróciwszy do matki, zaczął ją na nowo badać niemiłosiernie. Biedna kobieta odsyłała go ciągle do Piotra.
— Czy myślicie — zawołał zuchwale — że dam sobą przerzucać jak piłką? Dowiem ja się, które z was pieniądze trzyma. A możeś je już przejadła?
Robiąc przymówkę do jej dawnego życia, zapytał, czy znów ma kogo, któremu oddaje resztę majątku? Nie oszczędził nawet własnego ojca.
— Ten pijak, Macquart — mówił — używał do samej śmierci a dzieci pozostawił w nędzy.
Biedna matka słuchała odurzona, łzy spływały po jej twarzy. Broniła się jak dziecko, przysięgając, że się dobrze prowadzi, że nie ma ani grosza, że Piotr wszystko zabrał.
— Ach, cóż to za oszust! — krzyknął — On mnie dlatego nie wykupił, żebym tutaj nie powracał.
Przyszedłszy bez grosza, zmuszonym był spać u matki, w kącie na sienniku. Wściekał się, że go zostawiono bez żadnych funduszów, jak psa na bruku, kiedy brat podług jego mniemania, robił dobre interesy, jadł dobrze i spał długo. Nie mając za co kupić ubrania, wyszedł na drugi dzień na miasto, w spodniach i czapce ordynansa. Z jakiejś szafy wyciągnął starą kamizelkę z żółtego aksamitu, wytartą i połataną, która musiała kiedyś należeć do Macquarta. W tym dziwnym stroju chodził po ulicach, opowiadając każdemu, kto chciał słuchać, swoją historyę, wzywając pomsty Bożej i ludzkiej.
Tymczasem ludzie, do których udawał się po radę, przyjęli go wzgardliwie, co mu wycisnęło z oczu łzy gniewu. Na prowincyi nikt nie ma wyrozumienia dla rodzin podupadłych. Według powszechnego mniemania, rodzina Rougon-Macquart żarła się pomiędzy sobą; widzowie, zamiast rozłączyć wojujących, byliby chętnie walkę podniecali. Chociaż Piotr zaczynał się pozbywać cechy rodowej, śmiano się z jego oszustwa; byli nawet tacy, co mówili, iż dobrze zrobił, jeżeli rzeczywiście zabrał pieniądze, gdyż tym sposobem osoby rozpustne zostały ukarane.
Antoni całkiem się zniechęcił. Jeden z adwokatów, którego zapytywał, wybadawszy go naprzód zręcznie, czyli posiada dostateczne fundusze do prowadzenia procesu, radził mu potem z miną znudzoną, ażeby wyprał brudną bieliznę w domu. Podług niego interes jest zagmatwany, spory długie, powodzenie wątpliwe. Nareszcie potrzeba pieniędzy, dużo pieniędzy.
Tego wieczora Antoni był jeszcze przykrzejszym dla matki. Nie mając na kim się zemścić, powrócił do oskarżeń z dnia poprzedniego, męcząc niemi nieszczęśliwą, drżącą z przestrachu i wstydu kobietę. Dowiedziawszy się, że Piotr płacił jej roczną pensję, już nie wątpił, że zabrał piędziesiąt tysięcy franków, lecz przez złośliwość ulgę mu przynoszącą, udawał, że temu nie wierzy. Dawał ciągle do zrozumienia, że matka straciła majątek z kochankami.
— Niezawodnie — mówił — mój ojciec nie był sam jeden szczęśliwy!...
Słysząc to obwinienie, biedna rzuciła się na stary kufer stojący w kącie i tam całą noc przepłakała.
Antoni zrozumiał wkrótce, że nie posiadając żadnych środków, nie mógł wypowiedzieć wojny bratu, ale chciał mu przynajmniej dokuczyć i zniesławić go. Z początku próbował podburzyć Adelajdę; oskarżenie przez nią wniesione miałoby ważne następstwa. Lecz biedna kobieta, zawsze tak łatwa i mięka, od pierwszego słowa, jakie wyrzekł, stanowczo odmówiła swego współdziałania, oświadczając, że nie będzie niepokoiła starszego syna.
— Jestem nieszczęśliwa — wyjąkała — masz racyę, że się gniewasz, ale dla mnie byłby to zbyt ciężki wyrzut sumienie, gdybym moje dziecko posłała do kryminału. Nie, wolę żebyś mię wybił.
Widząc, że tylko łzy uzyska w odpowiedzi, powiedział „że matka ponosi słuszną karę i że nie zasługuje na jego litość“.
Wieczorem, Adelajda, rozdrażniona ciągłemi utarczkami z synem, dostała zwykłego ataku nerwowego, w którym leżała sztywna i nieprzytomna. Młody człowiek rzucił ją na łóżko i zaczął wszędzie szperać, czy nie znajdzie gdzie ukrytych pieniędzy. Znalazł w szafie czterdzieści franków i zabrał je. Zostawiwszy w domu matkę zdrętwiałą, poszedł na pocztę i dyliżansem pojechał do Marsylii.
Sądził, że potrafi skłonić kapelusznika Moureta, który się ożenił z jego siostrą Urszulą, żeby się przyłączył do popierania praw swojej żony. Ale i te rachuby omyliły go. Mouret oświadczył, że przyzwyczaił się uważać Urszulę za sierotę i że za żadną cenę nie będzie rozpoczynał sporów z jej rodziną. Antoni, widząc że go zimno przyjęto, śpiesznie zabierał się do wyjazdu, upatrując przytem sposobności pomszczenia się za wzgardę, jaką czytał w oczach szwagra. Uważał że siostra jest blada i osłabiona, odezwał się więc do jej męża:
— Strzeż się, moja siostra była zawsze wątła, teraz jest bardzo zmienioną, możesz ją utracić...
Łzy, które ujrzał w oczach Moureta, dowiodły że go dotknął do żywego.
Powróciwszy do Plassans z przekonaniem że ma ręce związane, stał się jeszcze nieznośniejszym niż przedtem. Wszędzie było go pełno, biegał po ulicach i opowiadał każdemu, czy kto chciał, czy nie chciał słuchać, o swoich krzywdach i stratach. Jak tylko mu się udało dostać od matki kilka groszy, szedł zaraz do szynku, gdzie krzyczał na całe gardło, że jego brat jest podłym i że z nim wkrótce się rozprawi. W takich miejscach koleżeństwo panujące między pijakami jednało mu słuchaczów, pełnych sympatyi; wszyscy opoje trzymali jego stronę; obelgi bez końca sypały się na łotra Rougona, który zostawiał bez chleba poczciwego żołnierza. Posiedzenie kończyło się zwykle potępieniem bogaczów. Przez wyrachowaną zemstę chodził ciągle w spodniach ordynansa i w starej żółtej kamizelce, chociaż matka chciała mu kupić ubranie przyzwoitsze. Chełpił się swemi łachmanami i wszędzie się niemi popisywał. Przechadzanie się przed sklepem Piotra stanowiło główną jego rozrywkę. Zwalniał wtedy kroku, palcem poszerzał dziury w sukniach, zatrzymywał się przed drzwiami, rozmawiając głośno z przyprowadzonym w tym celu kolegą pijakiem, o skradzeniu piędziesięciu tysięcy franków. Nie szczędził gróźb i obelg donośnym wygłaszanych głosem, tak iżby je słyszano nietylko na całej ulicy, ale i w głębi sklepu.
— W końcu będzie żebrał przed naszym domem — mówiła zrozpaczona Felicya.
Próżna kobieta cierpiała niesłychanie z powodu takiego zgorszenia. Czasami nawet żałowała, że poszła za Rougona, skoro miał tak okropną rodzinę. Byłaby wiele poświęciła, byle tylko Antoni przestał trząść łachmanami przed ich domem, ale Rougon, oburzony postępowaniem brata, nie chciał o tem słyszeć. Kiedy żona przekładała, że lepiej się go pozbyć, dając trochę pieniędzy, odpowiadał z gniewem:
— Nie, nie dam złamanego szeląga, niech zginie!...
Jednakże przyznał w końcu, że zachowanie się Antoniego było nie do wytrzymania. Pewnego dnia Felicya, chcąc sprawę załagodzić, kazała „tego człowieka“, jak się o nim wyrażała pogardliwie, przywołać. Rozmawiał właśnie z towarzyszem, jeszcze większym niż on obdartusem; obadwa byli pijani.
— Chodź, wołają nas tam — rzecze Antoni do swego kolegi, głosem przedrwiwającym.
Felicya cofnęła się, mówiąc:
— Z panem tylko chcę się rozmówić.
— Bah! — odpowiedział — mój przyjaciel jest dobry chłopiec — może wszystko słyszeć. To mój świadek.
Świadek usiadł ciężko na krześle, nie zdejmując czapki i uśmiechem głupowatym rozglądał się do koła. Zawstydzona Felicya zamknęła drzwi od sklepu, żeby nie widziano jakie towarzystwo przyjmuje u siebie. Szczęściem mąż przyszedł jej w pomoc. Gwałtowna kłótnia wszczęła się między braćmi. Antoniemu plątał się język, po dwadzieścia razy powtarzał te same obelgi i oskarżenia; zakończył płaczem, które to rozczulenie o mało że się nie udzieliło i jego towarzyszowi. Piotr bronił się z całą godnością.
— Jesteś nieszczęśliwy i lituję się nad tobą — powiedział nakoniec — pomimo, iż mnie okrutnie obrażasz, ale chcę pamiętać, że jesteśmy synami jednej matki. Jeżeli ci daję cośkolwiek, wiedz o tem, że robię to przez dobroć, nie zaś z obawy. Chcesz sto franków, to je dostaniesz?
Ta nagła ofiara olśniła towarzysza Antoniego, spojrzał zachwycony, jakby mówił: „Skoro obywatel daje sto franków, cóż można przeciwko niemu powiedzieć? Ale Antoni chciał więcej wytargować. Zapytał więc brata, czy to są żarty? On żąda całej należnej mu części, to jest dziesięć tysięcy franków. „Źle robisz, źle!“ — wołał przyjaciel.
Piotr, zniecierpliwiony, chciał obydwóch za drzwi wypchnąć. Natenczas Antoni zredukował swoje żądania od razu do tysiąca franków. Sprzeczali się jeszcze z kwadrans, aż Felicya wmieszała się do nich, gdyż ludzie zaczęli się zbierać przed domem.
— Posłuchaj pan — powiedziała — mąż mój daje dwieście franków, ja zaś obowiązuję się kupić panu całkowite ubranie i zapłacić komorne za cały rok.
Rougon się gniewał. Lecz towarzysz Antoniego, zachwycony, zawołał:
— Mój przyjaciel przyjmuje!
Antoni z kwaśną miną oznajmił, że się zgadza, bo przeczuwał że nie otrzyma nic więcej. Ułożono się, że nazajutrz przyślą mu pieniądze i ubranie a jak tylko Felicya wynajdzie jaką stancyjkę, zaraz się do niej wprowadzi. Kiedy odchodzili, kolega Antoniego o tyle okazał się uniżonym, o ile pierwej był zuchwałym; po dziesięć razy kłaniał się pokornie, niezgrabne, bełkocząc podziękowania, jak gdyby dar Rougonów jego się dotyczył.
W tydzień potem, Antoni zajął duży pokój na Starem-mieście, do którego Felicya, na uroczyste zaręczenie, że ich na przyszłość niepokoić nie będzie, kazała wnieść łóżko, stół i krzesła, co przechodziło daną obietnicę. Adelajda żegnała bez żalu syna, którego krótki pobyt skazał ją na trzy miesiące postu o chlebie i wodzie. Antoni prędko przepił i przejadł swoje dwieście franków, nie pomyślawszy nawet, żeby je włożyć w jaki preceder, mogący przynieść mu dochód. Gdy został bez grosza, nie znając żadnego rzemiosła, przy wstręcie do pracy, chciał znowu zaczerpnąć w kasie Rougonów. Ale okoliczności się zmieniły. Już mu się nie udało nastraszyć brata.
Piotr wyrzucił go ze sklepu, zabraniając raz na zawsze wstępu do swojego domu. Napróżno Antoni wygadywał na niego publicznie, opinia była już za nim; wiedziano w mieście o jego hojności dla brata, gdyż Felicya nie zaniedbała o niej rozgłaszać, Antoniego uważano powszechnie za próżniaka i napastnika. Jednakże głód mu dokuczał. Groził, że zostanie jak jego ojciec przemytnikiem i jakim niecnym czynem shańbi rodzinę całą. Rougon wzruszał na to ramionami, wiedząc że jest zbyt wielkim tchórzem, żeby nadstawił własną skórę. Nakoniec, rozszalały na swoich i na społeczeństwo. Antoni postanowił wziąść się do pracy.
W jednym szynku na przedmieściu, poznał koszykarza, który pracował u siebie w domu. Oświadczył mu się ze swoją pomocą. W krótkim czasie nauczył się pleść kosze i koszyki; następnie sprzedawał je na swoją rękę z wielką łatwością, bo za bardzo nizką cenę. To rzemiosło niemęczące, wielce mu się podobało; mógł przy niem większą część czasu próżnować i tylko wtenczas brać się do roboty, kiedy nie miał ani grosza w kieszeni. Uplótł z tuzin koszyków i wynosił na targ a dopóki wzięte za nie pieniądze starczyły, włóczył się po winiarniach. Przyciśnięty jakim dniem głodu, zbierał resztki łoziny i znów zasiadał do pracy, złorzecząc bogatym, że żyją, chociaż nic nie robią.
W podobny sposób prowadzone rzemiosło koszykarskie jest bardzo niewdzięczne i nie byłoby nigdy zapobiegło jego niedostatkowi, gdyby nie był sobie wynalazł łatwego sposobu zdobycia łoziny. Nie kupował jej nigdy w Plassans, utrzymując że robi zapasy w sąsiedniem miasteczku, gdzie jest daleko tańsza. W rzeczywistości wycinał ją nad Wiorną, podczas ciemnych nocy. Raz nawet schwytał go na uczynku polowy i zasadził na parę dni do kozy. Odtąd zaczął uchodzić w mieście za zagorzałego republikanina. Opowiadał bowiem, że palił spokojnie fajkę nad brzegiem rzeki, kiedy polowy go schwytał, bez najmniejszej przyczyny.
— Chcieliby się mnie pozbyć — mówił — bo wiedzą, jakie są moje zasady. Ale nie boję się tych łotrów bogaczy!
Po dziesięciu latach próżniactwa, Macquartowi się zdawało, że za wiele pracował. Marzył tylko o tem, żeby wymyśleć sposób wygodnego życia, nic nie robiąc. Inni próżniacy, by siedzieć z założonemi rękami, zadawalniają się chlebem i wodą, on przeciwnie chciał próżnować, przytem jeść dobrze i używać życia. Chwilowo przyszło mu na myśl przyjąć służbę u jednego z bogatych panów w cyrkule św. Marka, ale jego przyjaciel mastalerz, odstraszył go opowiadaniem o wymaganiach pańskich. Macquart, zniechęcony koszykarstwem, przewidując że w przyszłości będzie musiał kupować łozinę, już miał się sprzedać za zastępcę i powrócić do życia żołnierskiego, zawsze przyjemniejszego od rzemiosła, kiedy przypadkiem zaznajomił się z kobietą, której spotkanie zmieniło jego zamiary.
Józefina Gavaudan, znana pod zdrobniałem imieniem Finy, była dużą i tęgą kobietą trzydziestoletnią. Twarz miała czworoboczną, prawie męzką a na brodzie i na wierzchniej wardze rzadkie, ale długie włoski. Wiedziano, że przy sposobności może pójść na pięście, to też jej szerokie ramiona i ogromne ręce obudzały dziwne poszanowanie w ulicznikach, którzy nie śmieli uśmiechnąć się nawet z jej wąsów. Przy takiej budowie, Fina miała głosik mały, czysty, dziecinny prawie. Ci, którzy ją znali bliżej, twierdzili, że pomimo groźnej powierzchowności, była łagodna jak baranek. Niezmordowana pracownica byłaby mogła coś zaoszczędzić, gdyby nie upodobanie w trunkach, szczególniej w anyżówce. Często w niedzielę wieczorem przynoszono ją do domu nieprzytomną.
Przez cały tydzień pracowała jak bydlę, pełniąc naraz trzy czy cztery rzemiosła: sprzedawała na targu owoce albo kasztany pieczone, stosownie do pory roku, prowadziła gospodarstwo u kilku kapitalistów, zmywała naczynia stołowe u mieszczan w czasie biesiad, w wolnych chwilach naprawiała wyplatane krzesła. Z powodu tego ostatniego rzemiosła, znało ją miasto całe. W południowych bowiem prowincyach krzesła wyplatane są w wielkiem użyciu.
Antoni Macquart zaznajomił się z Finą na targu. Kiedy chodził tam w zimie z koszykami na sprzedaż, siadał dla rozgrzania się blizko piecyka w którym piekły się kasztany. Zdumiewał się nad wytrwałością kobiety, on, którego najmniejsza praca przestraszała. Powoli, pod szorstką powierzchownością silnej kumoszki, odkrył wiele dobroci i nieśmiałości. Widział nieraz, jak rozdawała garstki kasztanów biednym malcom obdartym, którzy zatrzymywali się w zachwycie przed dymiącym kociołkiem. Innym razem, jak inspektor targowy ją popychał, płakała prawie, niedomyślając się, że ma również silne pięści. Antoni powiedział sobie, że to właśnie żona dla niego. On będzie panem w domu, ona będzie pracowała za dwoje, jak bydle niestrudzone i posłuszne. Zamiłowanie jej w trunkach znajdował bardzo naturalnem. Zważywszy jak należy korzyści tego związku, oświadczył jej swoje zamiary. Fina była uszczęśliwiona. Żaden jeszcze mężczyzna nie miał odwagi zbliżyć się do niej. Chociaż ją ostrzegano, że Antoni jest hultajem najgorszego gatunku, nie miała tyle mocy nad sobą, żeby odrzucić małżeństwo, którego jej silna natura domagała się oddawna. Zaraz po ślubie młody człowiek przeniósł się do mieszkania żony na ulicę Civadière, które, złożone z trzech pokoików, było daleko przyzwoiciej urządzone, niżeli jego izba i z westchnieniem prawdziwego zadowolenia wyciągnął się na dwóch materacach leżących na łóżku.
W pierwszych dniach wszystko szło dobrze. Fina, jak zwykle, zajmowała się rozmaitemi czynnościami. Antoni, przejęty mężowską ambicyą, która go samego zadziwiła, uplótł więcej koszyków przez tydzień, niżeli dawniej przez miesiąc cały. Ale w niedzielę wojna wybuchła. W domu znajdowała się spora sumka pieniędzy, którą małżonkowie znacznie nadwyrężyli; pijani oboje bili się całą noc na miazgę; nie mogąc sobie nazajutrz przypomnieć, co dało powód do kłótni, Fina zabrała się potem do zwykłej roboty, jakby nic nie zaszło, ale mąż, urażony, wstał późno i przepędził resztę dnia paląc fajkę na dworze.
Od tej chwili Macquartowie prowadzili życie jak najstosowniej dla siebie urządzone. Przyjęli za zasadę, że żona będzie pracowała w pocie czoła na utrzymanie męża. Fina, lubiąc instynktownie pracę, nie sprzeciwiała się temu porządkowi rzeczy. Była anielskiej dobroci, dopóki się nie napiła. Znajdując że lenistwo męża jest naturalnem, oszczędzała mu wszelkiej roboty. Jej ulubiony grzeszek, anyżówka, nie robił jej złą, ale sprawiedliwą. Wieczorem. kiedy się zapomniała przy butelce a Antoni szukał kłótni, wtedy wpadała na niego z zaciśniętymi pięściami, wyrzucając mu niewdzięczność i lenistwo. Sąsiedzi słyszeli peryodyczne hałasy w mieszkaniu małżonków i przyzwyczaili się do nich. Była to bijatyka nie na żarty. Żona uderzała jak matka karcąca niedobre dziecko, ale mąż zły i mściwy, nie żałował razów, które zadawał z rozmysłem i nieraz nieszczęśliwą o mało że nie nabawił kalectwa.
— Skorzystasz wiele na tem, jak mi złamiesz nogę albo rękę — powtarzała — któż cię będzie żywił, leniuchu?
Wyjąwszy tych scen gwałtownych, Antoni był zupełnie zadowolony ze swojego nowego położenia, miał dobrą odzież, jadł i pił do syta. Zupełnie też zaniedbał koszykarstwa. Czasem z nudów, postanowił upleść z jaki tuzin koszyków, ale najczęściej nie skończył pierwszego i chował pod kanapę wiązkę łoziny, której przez kilkanaście lat nie mógł spotrzebować.
Macquartowie mieli troje dzieci: dwie córki i jednego syna.
Liza pierworodna przyszła na świat w roku 1827, w rok po ślubie, ale długo w domu nie pozostała. Było to ładne i zdrowe dziecko, o krwi bogatej, podobne bardzo do matki, z wyjątkiem że w charakterze nie miała poświęcenia się, ani pracowitości matczynej. Za to po ojcu odziedziczyła chęć dobrobytu bardzo wybitną. Dzieckiem jeszcze, godziła się na to, żeby pracować dzień cały na ciastko. Miała lat siedem, kiedy upodobała ją sobie naczelnikowa poczty, ich sąsiadka i wzięła ją do siebie. Gdy zaś po śmierci męża przeniosła się do Paryża, zabrała i Lizę za zezwoleniem rodziców, którzy jakby na własność ją dali.
Druga córka, Gerwaza, o rok młodsza, przyszła na świat kaleką. Poczęta w stanie opilstwa, zapewne podczas jednej z tych nocy haniebnych, gdy małżonkowie bili się wzajemnie, miała prawe udo skrzywione i suche; dziedziczny wyrzut sumienia po grubiańskich bijatykach, na jakie matka jej była narażona. Fina, widząc że córka ciągle jest wątła, blada i słabowita, wprawiała ją do anyżówki pod pozorem wzmocnienia. Biedne stworzenie nikło coraz bardziej. Na wysokiej, szczupłej dziewczynie, suknie, zawsze za obszerne, wisiały jak na kiju. Na niekształtnym korpusie mieściła się prawdziwa główka lalki, z drobną, delikatną twarzyczką. Kalectwo u niej było prawie wdziękiem, wiotka jej postać chwiała się lekko i miarowo za każdym krokiem.
Syn Macquartów, Jan, urodził się w trzy lata później. Był to silny chłopiec, niepodobny bynajmniej do wątłej Gerwazy. Przypominał matkę jak starsza córka, ale nie pod względem podobieństwa fizycznego. Pierwszy z rodziny Rougon Macquartów miał rysy twarzy regularne, z wyrazem zimnej obojętności i mało pojętnym. Chłopiec wzrastał z silnem postanowieniem, że sobie wyrobi stanowisko niezależne. Uczęszczał pilnie do szkoły, biedząc twardą głowę, by w nią wlazło trochę arytmetyki i ortografii.
Wszedłszy później do terminu, równe okazywał usiłowania, tem chwalebniejsze, że musiał uczyć się dzień cały tego, co inni umieli w godzinę.
Dopóki biedni malce byli w domu, Antoni wyrzekał, nazywając ich darmozjadami, uszczuplającymi część na niego przypadającą. Tak samo, jak Piotr Rougon, nie chciał mieć więcej dzieci, tych marnotrawców, przywodzących rodziców do nędzy. Trzeba było słyszeć jego utyskiwania, kiedy zasiadali w pięć osób do stołu i matka dawała najlepsze kąski Janowi, Lizie i Gerwazie.
— Tak, tak — zrzędził — opychaj je aż popękają!
Za każdem nowem ubraniem, które im Fina sprawiła, za każdą parą trzewików, był nachmurzony przez dni kilka.
— Ach, gdybym był wiedział — mawiał — nie miałbym nigdy tych bębnów, z których powodu nie mogę więcej palić tytoniu, jak za cztery sous dziennie i jadać muszę kartofle, chociaż ich tak nie cierpię!
Dopiero kiedy Gerwaza i Jan przynieśli mu pierwsze dwadzieścia sous zarobione, przyznał, że i dzieci się na coś przydały. Lizy już wtenczas nie było. Dwoje pozostałych musiało żywić ojca jak go wpierw żywiła matka, co on przyjmował bez żadnego skrupułu.
W ósmym roku życia, mała Gerwaza chodziła do sąsiedniego kupca tłuc migdały i zarabiała dziesięć sous dziennie, które ojciec zabierał wspaniałomyślnie do swojej kieszeni. Fina nie śmiała o nic zapytać. Później dziewczynka poszła na naukę do praczki: zostawszy robotnicą, zarabiała dwa franki na dzień w tenże sam sposób przechodzące do rąk Macquarta. Jan pracował u stolarza i również był obieranym z pieniędzy w dnie wypłaty, jeżeli Macquartowi się udało przydybać go pierwej nim zdołał je oddać matce.
W przeciwnym razie cały dzień złościł się na żonę i dzieci, kłócił się z niemi o najmniejszą drobnostkę. Wstydził się jeszcze przyznać do prawdziwej przyczyny gniewu. Ale potem baczniej czatował; zabrawszy dzieciom pieniądze, hulał po za domem przez kilka dni.
Gerwaza wychowana prawie na ulicy razem z chłopcami z sąsiedztwa, została matką w czternastym roku życia; ojciec dziecka miał zaledwo lat osiemnaście. Był to czeladnik garbarski nazwiskiem Lantier. Macquart z początku gniewał się i krzyczał, ale dowiedziawszy się że matka Lantiera, poczciwa kobiecina, zabiera dziecko do siebie, uspokoił się zupełnie. Niechcąc oddalić Gerwazy, gdyż dziennie zarabiała już dwadzieścia pięć sons, unikał mowy o małżeństwie. W cztery lata później miała drugiego syna, którego matka kochanka wzięła także do siebie.
Na to Macquart zamknął już zupełnie oczy. Kiedy Fina przedstawiała mu nieśmiało, że wypadałoby ułożyć się z garbarzem, aby wyjść z położenia wywołującego obmowę, odpowiedział dumie, że córki dopóty nie odda w małżeństwo uwodzicielowi, aż tenże stanie się jej godnym i będzie miał za co urządzić gospodarstwo.
Ów przeciąg czasu był dla Antoniego Macquarta najpomyślniejszym peryodem życia, Ubierał się jak mieszczanin w garnitury z cienkiego sukna, golił się i czesał starannie, nabrał dobrej tuszy; w niczem już nie przypominał owego obdartego draba, co się włóczył po szynkowniach. Zwiedzał teraz kawiarnie, czytywał gazety, przechadzał się po ulicy Sauvaire. Odgrywał rolę porządnego jegomości, gdy miał pieniądze w kieszeni. Gdy ich brakło — siedział w domu i dąsał się, że nie może pójść na zwykłą porcyę kawy.
W dnie takie obwiniał ludzkość całą, chorował prawie ze złości, tak iż Fina wprost przez litość oddawała mu grosz ostatni, aby miał za co przepędzić wieczór w kawiarni. Kochany człowieczek był niepojętym samolubem. Gerwaza przynosiła do domu około sześdziesięciu franków miesięcznie a chodziła w nędznych sukienkach, kiedy ojciec brał ubranie u najlepszego krawca w Plassans.
Jana, który był już słusznym chłopcem i zarabiał do czterech franków dziennie, obdzierał z większą jeszcze bezczelnością. Kawiarnia, w której Macquart przesiadywał po całych dniach, znajdowała się naprzeciw warsztatu jego majstra i kiedy on pracował heblem lub piłą, widział „pana Macquarta“ popijającego kawę lub grającego w karty z jakim drobnym kapitalistą. Za jego to pieniądze grał ten próżniak, on zaś nigdy nie chodził do kawiarni, nie mając nawet pięciu sous na taki zbytek. Antoni postępował z synem, jak gdyby ten był młodą dziewczyną; nie udzielał mu ani grosza i kazał sobie zdawać rachunek z przepędzonego czasu. Jeżeli chłopiec przepędził czasem dzień jaki za miastem, nad brzegiem Wiorny lub na wzgórzach Garrigues, dostawał plagi od ojca, który długo mu potem wypominał, że przy tygodniowej wypłacie, potrącono dzień stracony na przechadzce. Trzymał Jana w stanie całkowitej zależności; posuwał się do tego stopnia, że kochanki do których syn się zalecał, uważał za swoje. Do Macquartów przychodziły we święto przyjaciółki Gerwazy, młode robotnice, śmiałe i wyzywające; napełniały one mieszkanie wesołą wrzawą. Biedny Jan, pozbawiony wszelkich przyjemności swojego wieku, patrzył na nie błyszczącem okiem. Lecz skromne życie, jakie prowadził, onieśmielało go zupełnie. Bawił się z towarzyszkami siostry, dotykając zaledwie ich ręki. Macquart, wzruszając na to ramionami, mówił szyderczo: „Co za naiwność“! Za to on, gdy żona nie widziała, całował dziewczęta; względem jednej praczki, która się Janowi więcej podobała, posunął się do tego stopnia, że mu ją pewnego wieczora odebrał z rąk prawie. Stary niegodziwiec chciał jeszcze uchodzić za uwodziciela.
Są ludzie, których kochanki utrzymują. Antoni z równą czelnością był na utrzymaniu dzieci i żony. Rabował je, by miał za co hulać. Gdy wracał do domu, miał minę człowieka wyższego, szydził z nędzy jaką zastawał, wymyślał na złe obiady, Gerwazę nazywał dziewczyną do niczego, Janowi przepowiadał że nigdy nie wyjdzie na człowieka. Egoista ten, zjadłszy najlepszy kąsek, zapalał fajkę, najobojętniej patrząc jak biedne dzieci, strudzone całodzienną pracą, zasypiały przy stole. Idąc za przykładem matki, nie obruszały się one nigdy na ojca. On zaś, gdy zabrał żonie ostatnie pieniądze, łajał jeszcze, że za mało pracuje. Fina z łagodnością baranka tłomaczyła się swoim cieniutkim głosem, tak dziwnym przy ogromnej postaci, że jest coraz starszą, że bardzo jej ciężko cośkolwiek zarobić. Po wyjściu męża, wieczorem, biedaczka, dla pociechy, stawiała na stole butelkę anyżówki, którą obie z córką się raczyły, nasłuchując, czy Macquart nie wraca, gdyż przed jego przyjściem, starannie wszystko uprzątały. Zwykle przychodził późno, Jan kładł się spać wcześnie, one zaś, popijając po trochu, nieraz zupełnie traciły przytomność. W takim stanie nie słyszały, że ojciec nadchodzi. Gdy wszedł i spostrzegł co się dzieje, wybuchała walka między małżonkami. Jan musiał nieraz wstawać, by rodziców rozbroić i siostrę zanieść na łóżko, gdyż inaczej spałaby całą noc na ziemi.
W każdem stronnictwie znajdują się i śmieszni i niegodziwi ludzie. Macquart chciwy i zawistny przeciw całemu społeczeństwu, uważał ogłoszoną Rzeczpospolitę jako erę bardzo szczęśliwą, podczas której będzie można czerpać w kieszeni sąsiada, nawet go udusić, jeżeliby okazywał jakie niezadowolenie. Kawiarnia i gazety, których nie rozumiał, wykierowały go na strasznego gadułę, objawiającego najdziwaczniejsze zdania polityczne. Trzeba znać mówców knajp prowincyonalnych, którzy nie mogą należycie przetrawić tego, co czytają, aby powziąść wyobrażenie, do jakiego stopnia niedorzecznej złośliwości doszedł Macquart. Ponieważ wiele mówił o swojej służbie wojskowej i swojej energii, ludzie dobroduszni i naiwni otoczyli go i słuchali. Nie będąc właściwym naczelnikiem stronnictwa, potrafił jednak zebrać do koła siebie grono robotników, biorących jego szalone zachcianki za poczciwe i sprawiedliwe oburzenie.
Od lutego zdawało mu się, że Plassans jest jego własnością. Szyderskie spojrzenia, które idąc przez ulicę przesyłał stojącym na progu swoich sklepów zalęknionym kramarzom, mówiły wyraźnie: „Już nadszedł nasz dzień, moje owieczki, będziecie tańczyli jak wam zaśpiewamy“. Swoją śmiałość i zuchwalstwo posunął do tego stopnia, że przestał płacić za kawę, którą wypijał. Właściciel zakładu, głupiec przestraszony jego impozycyą, nie śmiał się upominać. Trudno byłoby obliczyć, ile w tym czasie spotrzebował filiżanek kawy, ponieważ nietylko sam pił bez miary, ale częstował swoich przyjaciół, którzy za to mieli obowiązek słuchać całemi godzinami jego dowodzeń, że lud umiera z głodu i że bogaci powinni się podzielić majątkiem z tymi, co nic nie mają; on jednak nie dał nigdy ani grosza ubogiemu.
Co szczególniej przywiodło go do zagorzałego republikanizmu, to nadzieja pomsty na Rougonach stojących otwarcie po stronie reakcyi. Co to byłby za tryumf trzymać Piotra i Felicyę w swojej mocy! Chociaż ich interesa nie najlepiej stały, zawsze oni liczyli się do mieszczan, kiedy Macquart był tylko robotnikiem. To przyprowadzało go do wściekłości. Tem bardziej, że jeden syn Rougona był adwokatem, drugi doktorem, trzeci urzędnikiem, kiedy jego Jan pracował u stolarza, Gerwaza była u praczki a żona sprzedawała kasztany na targu, lub wyplatała krzesła u sąsiadów. Przecież Piotr był jego bratem, nie miał większych praw do majątku rodzinnego, tymczasem na mocy zagrabionego mienia, udaje teraz pana. Zacząwszy mówić w tym przedmiocie, dochodził do szaleństwa. Kończył zawsze okrzykując: „Gdyby mój brat był tam, gdzie powinien być, jabym był kapitalistą!“ Gdy go pytano, gdzie brat powinien być? — odpowiadał strasznym głosem: „Na galerach“.
Podczas kiedy Rougonowie gromadzili koło siebie konserwatystów i nabierali pewnego wpływu w mieście, nienawiść jego wzrastała coraz bardziej. Znany salon żółty, stał się w opinii gości kawiarnianych siedliskiem łotrów i złoczyńców, co wieczór przysięgających, że lud wymordują. Macquart rozpowiadał, aby lepiej podburzyć łakomców przeciw Piotrowi, że dawny kupiec oliwy nie był biednym, jak mówił, że tylko skrywał pieniądze przez skąpstwo i obawę. Jego taktyka polegała na podburzaniu ubogich za pomocą kłamliwych opowieści, w które sam w końcu uwierzył. Osobiste żądze i chęć zemsty pokrywał mniemanym patryotyzmem a tak był niewyczerpany i takim grzmiącym prawił głosem, że nikt wówczas nie śmiał wątpić o jego przekonaniach.
W gruncie rzeczy, wszyscy członkowie tej rodziny żywili wściekłe i brutalne żądze. Felicya, rozumiejąc dobrze, że zapał Macquarta pochodził tylko z tajonej zazdrości i gniewu, byłaby chętnie okupiła jego milczenie. Nieszczęściem, brakło jej pieniędzy, nie śmiała zaś wciągnąć go do niebezpiecznej stawki, którą jej mąż rozgrywał. Antoni szkodził im nadzwyczajnie w oczach kapitalistów Nowego-miasta. Dość już, że był ich krewnym. Granoux i Roudier prawie im wymawiali, że taki człowiek należy do ich rodziny. Felicya rozmyślała z trwogą, jak się pozbędą tej plagi. Uważałaby to za wielką nieprzyzwoitość, gdyby w przyszłości wspominano, iż brat pana Rougona był bezcenym próżniakiem a jego żona sprzedawała pieczone kasztany na targu. Drżała o powodzenie swych planów, które Antoni narażał jakby umyślnie. Gdy jej powtarzano złośliwe pogróżki, jakie szerzył na salon żółty, strach ją przejmował na myśl, że zgorszenie publiczne koniec położy wszelkim jej nadziejom.
Antoni przeczuwał, do jakiego stopnia jego postępowanie przerażało Rougonów, chcąc ich przyprowadzić do ostateczności, codzień dziksze wygłaszał przekonania. W kawiarni mówił o Piotrze „mój brat“ — takim głosem, że wszyscy się obracali ku niemu; na ulicy, gdy spotkał którego z codziennych gości żółtego salonu, pomrukiwał srogie obelgi. Mieszczanie zmieszani jego zuchwalstwem, powtarzali je wieczorem u Rougonów, robiąc ich niejako odpowiedzialnymi za niemiłe spotkanie.
Pewnego dnia Granoux przyszedł oburzony; od progu zaraz wołał:
— Prawdziwie, to do niewytrzymania, na każdym kroku trzeba znosić zniewagi. Jak się ma takiego brata jak pan — dodał zwracając się do Piotra — trzeba od niego uwolnić społeczeństwo. Przechodziłem spokojnie przez plac podprefektury, kiedy ten nędznik, mijając mnie, mruknął kilka słów. Między innemi słyszałem wyraźnie: „stary hultaj“.
Felicya zbladła; byłaby chętnie przeprosiła pana Granoux, lecz ten, nie chcąc słyszeć o niczem, zabierał się do wyjścia. Margrabia pośpieszył załagodzić sprawę:
— To dziwne wistocie, żeby ten nieszczęsny miał nazwać pana starym hultajem. Czy pan tylko jesteś pewnym, że obelga stosowała się do pana?
Granoux się zawahał i przyznał, że Antoni mógł powiedzieć: „Jeszcze bywasz u tego starego hultaja?“
Pan de Carnavant pogładził się po brodzie, żeby ukryć mimowolny uśmiech.
Rougon odezwał się z najspokojniejszą miną w świecie:
— Domyśliłem się, że to ja miałem być „starym hultajem“. Jestem szczęśliwy, że nieporozumienie zostało wyjaśnionem. Proszę panów, chciejcie unikać człowieka, o którym mowa, co się mnie tyczy, wypieram się go stanowczo.
Lecz Felicya nie umiała znosić takich rzeczy obojętnie; każde wydarzenie z powodu Macquarta przyprawiało ją o chorobę; nieraz, zamiast spać, powtarzała sobie noc całą: „Co ci panowie pomyślą?“
Na kilka miesięcy przed zamachem stanu, Rougonowie odebrali anonim, złożony z trzech kartek, zapełnionych najniecniejszemi grubiaństwami; grożono im, że jeżeli kiedykolwiek intrygi ich stronnictwa powiodą się, to w gazetach ogłoszoną zostanie gorsząca historya miłostek Adelajdy, oraz opisany będzie postępek Piotra, który zmusił osłupiałą skutkiem rozpusty matkę, do podpisania kwitu na piędziesiąt tysięcy franków. List ten dla Rougona był uderzeniem maczugi. Felicya nie mogła się powstrzymać, żeby nie uczynić wymówek mężowi za haniebne postępowanie jego rodziny; nie powątpiewała ani na chwilę, że list był dziełem Antoniego.
— Za jaką bądź cenę trzeba się pozbyć tego łotra — mówił Piotr — zanadto nam dokucza.
Macquart, wracając do dawnej taktyki, zaczął szukać wspólników przeciw Rougonom wśród własnej rodziny. Liczył z początku na Arystydesa, czytając jego piorunujące artykuły w „Indépendent“. Ale młody człowiek, aczkolwiek zaślepiony szaloną zazdrością, nie był tyle nierozsądnym, żeby bratać się z takim człowiekiem, jak jego stryj. Nie oszczędzał go nawet i trzymał zdaleka od siebie, za co Antoni nazywał go „podejrzanym“ i za takiego ogłaszał w knajpach, w których przebywali. W końcu, wieści się rozeszły, że dziennikarz jest agentem prowokacyjnym. Zawiedziony z tej strony, Macquart przedsięwziął zbadać dzieci siostry swojej, Urszuli.
Urszula umarła w r. 1839, jakby dla spełnienia złowrogich przepowiedni brata. Cierpienia nerwowe matki wyrodziły się u niej w suchoty, zwolna ją trawiące. Zostawiła troje dzieci. Ośmioletnią córkę Agatę, która później wyszła za urzędnika i dwóch chłopców; starszy, Franciszek, miał lat dwadzieścia trzy, młodszy, imieniem Sylweryusz, zaledwie lat sześć. Dla Moureta śmierć żony była bolesnym ciosem, po którym się już nie podniósł. Wegetował przez rok jeden, niczem się nie zajmując, tracąc nawet fundusz zaoszczędzony. Nakoniec jednego poranku znaleziono go powieszonego w gabinecie, gdzie się jeszcze znajdowały rzeczy Urszuli.
Syn starszy, który odebrał wykształcenie handlowe, poszedł na subjekta do Rougoua, na miejsce opuszczone przez Arystydesa.
Rougon, pomimo nienawiści do Macquartów, przyjął chętnie siostrzeńca, wiedząc, że jest pracowity i skromny. Potrzebował człowieka życzliwego, któryby dopomógł mu do lepszego poprowadzenia interesów. Zresztą, kiedy Mouretom dobrze się działo, miał dla nich wielki szacunek i z siostrą się pogodził. Zapewniając byt Franciszkowi, może mniemał, że po części wynagradza tych, których skrzywdził. Unikał tym sposobem zbyt ciężkich wyrzutów sumienia. Oszuści także liczą czasami na uczciwość...
W każdym razie zrobił dobry interes. Siostrzeniec był pomocnikiem jakich mało. Jeżeli w owym czasie, firma Rougonów nie zrobiła majątku, to nie z winy tego pilnego i spokojnego pracownika, stworzonego na to, żeby siedział za kontuarem w sklepie korzennym, pomiędzy butlą oliwy a skrzynią suszonego stokfisza. Chociaż podobny do matki pod względem fizycznym, odziedziczył po ojcu zdrowy rozsądek, zamiłowanie w życiu jednostajnem i w skromnych a pewnych zyskach handlu cząstkowego.
Po trzech miesiącach zażyłości, Rougon wypłacając się dalej z dawnych przewinień, dał Franciszkowi za żonę swoją młodszą córkę, Martę.
Młodzi ludzie pokochali się wzajemnie od pierwszego spojrzenia. Może dlatego, że byli do siebie nadzwyczaj podobni; było to owe ścisłe podobieństwo brata i siostry. Franciszkowi przez matkę dostały się rysy babki Adelajdy. W Marcie objawiał się fakt jeszcze ciekawszy, ona także była portretem Adelajdy, chociaż Piotr Rougon nie posiadał w sobie nic takiego, coby ją przypominało. Podobizna rodowa przeskoczyła przez Piotra, by się odbić na jego córce, jeszcze z większą siłą. Lecz cecha braterstwa młodych małżonków, ograniczała się tylko do twarzy; Franciszek uwydatniał spokojny, ciężki nieco układ kapelusznika Moureta — Marta, niespokojność, bezład, nieusposobienie babki, której była żywym obrazem. Może właśnie podobieństwo fizyczne a sprzeczność moralna popchnęły młodych ludzi ku sobie. Od roku 1840 do 1844 mieli troje dzieci. Franciszek pozostawał ciągle u wuja aż do zwinięcia handlu. Piotr mu proponował, żeby handel po nim objął, chciał mu odstąpić kapitał nakładowy, ale młody człowiek, nie ufając przemysłowi plassańskiemu, wolał próbować szczęścia w Marsylii i tam się przeniósł z małym zasobem pieniężnym.
Macquart pominął tego pracowitego chłopca, przezywając go skąpym i chytrym, zwykłe zdanie próżniaka o ludziach porządnych. Wiedział, że Franciszek nie zdał się wcale do wyprawy przeciw Rougonom. Lecz sądził, że w młodszym synu Moureta, Sylweryuszu, piętnastoletnim chłopcu, znajdzie odpowiedniego wspólnika. Sylweryusz jeszcze do szkoły nie chodził, kiedy umarł jego ojciec. Brat starszy, nie wiedząc co z nim zrobić, zabrał go z sobą do wuja. Ten się skrzywił. Nie miał bynajmniej ochoty posuwać tak daleko systematu wynagrodzeń, by żywić kogoś nieużytecznego. Chłopiec, opuszczony, znienawidzony także przez Felicyę, trawił dni we łzach. Babka Adelajda, podczas rzadkich odwiedzin u Rougonów, zauważyła dzieciaka i ulitowała się nad nim. Gdy zażądała, żeby go jej oddano na wychowanie, Piotr z pośpiechem przystał na przyjemną nader propozycyę. Nie domyślił się wszelako, żeby matce powiększyć szczupłą pensyę, mającą teraz starczyć na potrzeby dwóch osób.
Adelajda liczyła podówczas siedemdziesiąt kilka lat wieku. Niktby już w niej nie poznał owej kochającej kobiety, co z takiem uniesieniem oddawała się miłości dla Macquarta. Pędząc samotne życie w domostwie przy uliczce św. Mittra, zesztywniała i zaskrzepła zupełnie. Wychodziła zaledwie raz nam miesiąc z domu, żywiła się tylko kartoflami i innemi jarzynami. Podobna była do zakonnicy, którą cisza klasztorna zobojętniła dla świata; automatyczna jej postać wyobrażała skończoną martwotę. Przywyknienie zaś do ciągłego milczenia zrobiło ją niemą prawie. Widok zawsze tych samych przedmiotów, kryjących się w panującym półcieniu, nadał jej oczom szklany odblask, przez który widniała próżnia wewnętrzna. Z namiętnych dawnych uniesień wyrobiło się jakieś zmięknienie ciała, bezwładność, drżenie rąk, właściwe zresztą podeszłemu wiekowi. Po śmierci Macquarta, człowieka tak potrzebnego jej do życia, niezaspokojone potrzeby miłości strawiły ją zupełnie. Mniejby ją było znękało życie hańbiące, gdyby je wiodła, niżeli zwalczanie żądz, przekształcające całkiem jej organizm. Niekiedy jeszcze ta stara, blada kobieta, niemająca, jak się zdawało, kropli krwi w żyłach, podlegała napadom nerwowym, które nią wstrząsały jak strumienie galwaniczne, przywracające chwilowo siłę żywotną. Z początku leżała sztywna na łóżku, z otwartemi oczyma, wytężonym wzrokiem, potem gwałtownie się szamotała, jak ów histeryk szalony, którego trzeba wiązać, by głowy o mur nie rozbił. Widząc ją wówczas, możnaby myśleć, że w tej siedemdziesięcioletniej naturze wybucha cały zapas młodych namiętności. Powstawszy z paroksyzmu, chwiała się na nogach; była jak obłąkana. Kumoszki z przedmieścia mówiły: „Upiła się widać stara waryatka!“
Dziecięcy uśmiech Sylweryusza był to ostatni promyk ciepła, co rozgrzewał skrzepłe jej członki. Znękana samotnością, trwożna, by nie umrzeć zapomnianą, zażądała tego dziecka. Jego kręcenie się, bieganie, wlewało życie w głuche pustkowie; niejako zabezpieczało ją od śmierci. Pokochała je nadzwyczaj, chociaż nie była już wstanie zmienić dla niego swego milczącego usposobienia, ani też automatycznych ruchów. Patrzyła całemi godzinami, jak się bawił, słuchała z rozkoszą hałasu, jaki rozlegał się w starych ruderach. Weszło w nie życie, od czasu jak Sylweryusz zaczął biegać, krzyczeć, rozbijać się i jeździć na kiju. On napowrót sprowadził Adelajdę na ziemię; zajmowała się nim z całem poświęceniem się i ze zręcznością młodej matki. Ona, co niegdyś zapominała o własnych dzieciach dla kochanka, teraz sama myła Sylweryusza, czesała, ubierała i bez żadnej przerwy czuwała nad nim. Było to ostatnie przywiązanie, którem niebo obdarzyło tę kobietę, trawioną potrzebą kochania. Zbyt stara, żeby swe uczucie wyrazić tkliwem gadulstwem, właściwem babkom, kochała wnuka w cichości, jak młoda dziewczyna, nie umiejąc pieszczot wynaleźć. Trzymała go na kolanach, długo wpatrując się w jego twarzyczkę a jeżeli dzieciak, przestraszony jej bladością i smutkiem, płakać zaczynał, stawiała go czemprędzej na ziemi, nie śmiejąc nawet pocałować.
Sylweryusz wzrastał samotny przy Adelajdzie. Przez pieszczotę zwykłą dzieciom, przezwał ją ciotką Didą i ta nazwa jej pozostała. Przywiązał się bardzo do babki, czuł dla niej poszanowanie, nacechowane bojaźnią. W młodszych latach, przestraszały go paroksyzmy nerwowe, uciekał wtenczas i krzyczał; powracał gdy się uspakajały. Lecz w dwunastym roku, już jej nie opuszczał; pozostawał przy niej, pilnując, by z łóżka nie spadła, trzymał ją w swojem objęciu. Później patrzył z czułem politowaniem na jej twarz zmienioną i znękaną. Dramaty domowe, w których kobieta była podobną do trupa a dziecko nad nią czuwające niezwykle dobre i tkliwe, powtarzały się prawie co miesiąc. Po przejściu paroksyzmu, ciotka Dida powracała do zwykłych zatrudnień, nie pytając o nie Sylweryusza, bo rzeczywiście, nic sobie przypomnieć nie mogła; on zaś, wiedziony instynktową roztropnością, unikał wszelkiej wzmianki o tem co zaszło. Babka i wnuczek, pomimo zobopólnego przywiązania, nigdy jawnie nie okazywali swoich uczuć. Ona, złamana życiem, zapomniała już jak swoją czułość objawiać zewnętrznie, chłopczyna ze swojej strony, widząc ją tak chłodną i milczącą, nigdyby się nie ośmielił rzucić jej na szyję. Żyli więc w smutnem milczeniu, niemniej się przeto kochając.
Poważny i smętny nastrój, w którym Sylweryusz chował się od dzieciństwa, wyrobił w nim charakter silny, oraz uniesienia pełne zapału. Wcześnie dojrzewał na człowieka rozważnego, wytrwale poszukującego nauki. Nauczył się czytać, pisać i rachować, ale doszedłszy do lat dwunastu musiał zaniechać uczęszczania do szkoły z powodu, iż wszedł do terminu. Czytywał następnie wszystkie książki oderwane, które mu w rękę podpadły. Pierwszych zasad zawsze mu brakowało, ztąd zrobił sobie szczególny zapas luźnych wiadomości i nie mógł ich uporządkować w swojej głowie.
Dzieckiem, bawił się często u stelmacha Viana, mającego swój warsztat w sąsiedztwie ciotki Didy a skład drzewa na placu św. Mittra. Właził na wozy i bryczki pozostawione do naprawy, dźwigał ciężkie narzędzia, zaledwie mogąc je objąć drobnemi rączkami, pomagał robotnikom, podnosząc im żelaztwo, lub przytrzymując jaki kawałek drzewa. Vian, człowiek poczciwy, bardzo go polubił; gdy podrósł, wziął go za czeladnika, nie żądając żadnej zapłaty za czas nauki. Była to wielka radość dla Sylweryusza, gdyż otwierała mu się nadzieja, że będzie mógł biednej babce zwrócić koszta, jakie na jego utrzymanie łożyła. Pilny i pracowity, został w krótkim czasie zręcznym czeladnikiem. Ale ambicya jego sięgała wyżej. Kiedy raz zobaczył u fabrykanta powozów w Plassans piękną, nową, błyszczącą od lakieru karetę, postanowił sobie, że musi robić podobne. Powóz ten pozostał w jego wyobraźni, jako rzadkie arcydzieło sztuki, do którego zdążały jego aspiracye rzemieślnicze.
Wózki, przy których pracował u Viana, już mu się wydały niegodne jego starań. Zaczął tedy chodzić do szkoły rysunków i tam zawiązał przyjaźń z pewnym młodzieńcem, zbiegiem z jakiegoś kolegium. Otrzymawszy od niego w darze kurs geometryi, ślęczał nad nim przez długi czas, łamiąc sobie głowę nad najprościejszemi zagadnieniami. Tym sposobem został uczonym czeladnikiem, zaledwo umiejącym się podpisać, który mówił o algebrze jak o znajomej sobie osobie. Nic tak nie błąka umysłu, jak nauka dorywkowa, niemająca żadnej stałej podstawy.
Najczęściej, biedny samouczek z połapanych okruszyn wiedzy nabiera najfałszywszych pojęć o wielkich prawdach i staje się człowiekiem nieznośnym. W umyśle Sylweryusza jednak, owe ułomki naukowe powiększyły tylko szlachetny zapał. Odgadywał, przeczuwał niejako horyzonty zamknięte jeszcze dla niego. Wyrobił w sobie cześć dla rzeczy, których nie mógł dosięgnąć, żył w głębokiej a niewinnej religii wielkich myśli i słów wielkich, do których poziomu starał się podnieść, aczkolwiek niezawsze je rozumiał. Był to prostaczek godny uwielbienia, prostaczek co klęczał u progu świątyni, biorąc zdaleka gromnice za gwiazdy...
Domostwo przy uliczce św. Mittra składało się najprzód z dużego pokoju, do którego wchodziło się wprost z ulicy. Pokój o kamiennej podłodze, służył zarazem za kuchnię i salę jadalną; posiadał za całe umeblowanie stół, kilka krzeseł i stary kufer, który Adelajda przekształciła na kanapę okrywszy go kawałkiem wełnianej materyi. Po lewej stronie, koło pieca, stała gipsowa figura Matki Boskiej, otoczona kwiatami, tradycyonalna patronka starych niewiast w Prowancyi, które bynajmniej nie są dewotkami. Z pokoju wychodziło się przez korytarzyk na podwórko, gdzie była studnia. Po jednej stronie korytarza był mały pokoik ciotki Didy, z żelaznem łóżkiem i jednem krzesłem; po drugiej stronie jeszcze mniejszy pokoik z łóżkiem na pasach, należący do Sylweryusza, który musiał dobrze myśleć, żeby się w niem pomieścić, oraz cały systemat desek pozawieszanych jedna nad drugą, dla ułożenia na nich swoich rzeczy i ukochanych książek. Chcąc czytać w nocy, zaczepiał lampkę na gwoździu przy łóżku. Jeżeli babka dostała paroksyzmu w nocy, słyszał to zaraz, zrywał się na równe nogi i w jednej chwili był przy niej.
Życie jego młodzieńcze, tak samo upływało jak lata dziecinne; cały byt jego mieścił się w tym zakątku samotnym. Wstrętem go przejmowały knajpy, jak i zabawy niedzielne; nad towarzystwo z nieokrzesanymi kolegami przekładał czytanie i łamanie sobie głowy nad jakiem najłatwiejszem zadaniem geometrycznem. Od czasu jak załatwiał sprawunki i polecenia ciotki Didy, ona wcale nie wychodziła z domu i stała się całkiem obcą dla swojej rodziny. Młody człowiek nieraz rozmyślał nad takiem opuszczeniem; dziwiło go to zapomnienie ze strony dzieci tak blizko mieszkających. Kochał staruszkę tem więcej jeszcze, bo kochał ją za siebie i za drugich. Jeżeli przyszło mu kiedy na myśl, że ciotka Dida pokutuje za dawne grzechy, powtarzał sobie, że on na to jest na świecie, „ażeby jej przebaczył“. W takim umyśle gorącym a powstrzymywanym, idee republikańskie szybko się rozwijały. Sylweryusz, odczytując jeden tom Rousseau’a, nabyty od tandeciarza, nie sypiał po całych nocach, tak marzył o szczęściu powszechnem. Wyrazy: wolność, równość i braterstwo — brzmiały mu w uszach jak czysty i donośny dźwięk dzwonu, na głos którego wierni padali na kolana. Po ogłoszeniu rzeczypospolitej we Francyi, sądził, że wszyscy będą żyli w szczęśliwości niebiańskiej... Na mocy połowicznego wykształcenia, widział nieco dalej niż jego koledzy, nie poprzestawał też w swoich marzeniach na chlebie powszednim. Naiwny, nieznający świata, bujał w jakimś teoretycznym Edenie, w którym wieczna rządziła sprawiedliwość. Raj jego utworu był prawdziwem siedliskiem szczęścia. Ale gdy spostrzegł, że w rzeczywistości niewszystko idzie tak dobrze jak się spodziewał, uczuł dotkliwą boleść, która go doprowadziła do nowych marzeń: pragnął zmusić ludzi, żeby byli szczęśliwymi, zmusić chociażby siłą mocniejszego. Każdy czyn uwłaczający interesowi ludu wywoływał w nim mściwe oburzenie. Łagodny jak dziecko, w polityce był wściekłym; muchyby nie zabił a zrywał się co chwila do broni. Za mało i za wiele umiejący, żeby mógł być wyrozumiałym, nie chciał liczyć się z ludźmi. Pragnął idealnego rządu, pełnego sprawiedliwości. W tym to właśnie czasie, wuj Macquart postanowił użyć go przeciw Rougonom, w nadziei, że ten zapaleniec dostatecznie rozjątrzony, potrafi dogryźć im do żywego. Wyrachowaniu temu nie brakło trafności.
Antoni przyciągał do siebie Sylweryusza, okazując niezwykłe uwielbienie dla pojęć młodzieńca. Wuj i siostrzeniec widywali się po kilka razy na tydzień; w czasie długich rozmów, całkowicie rozstrzygających los kraju, Antoni starał się wlać przekonanie w swego towarzysza, że salon Rougonów był główną przeszkodą do szczęścia Francyi. Lecz nazywając swoją matkę „starą hultajką“, zraził sobie Sylweryusza. Nieproszony, opowiedział mu stare historye. Chłopiec, wstydem przejęty, słuchał w milczeniu, nierad niewczesnym zwierzeniom. Odtąd podwoił jeszcze staranie około ciotki Didy, darząc ją czułem słowem i uśmiechem pobłażania.
Macquart prędko zmiarkował, że się wziął niezręcznie do rzeczy i następnie zaczął wyzyskiwać tkliwość Sylweryusza: nastawał na Rougonów za opuszczenie Adelajdy, za jej zrabowanie, za zaparcie się teraz starej kobiety, która, wszystko im oddawszy, pozostała bez żadnego funduszu. Gdy zdołał wzbudzić oburzenie na Piotra, wielką była jego radość.
Sylweryusz przyszedł raz do Macquartów w porze obiadowej. Antoni pomrukiwał, wybierając wszystkie kawałki słoniny z kartofli i nie spuszczał z oka półmiska, gdy tenże przechodził do rąk Gerwazy i Jana.
— Widzisz, Sylweryuszu — rzekł, podrwiwając — zawsze kartofle, nic — tylko kartofle! I jeszcze dwóch końców niepodobna związać, przy dzieciach, które mają wilczy apetyt.
Gerwaza i Jan spuszczali oczy w talerz, nie śmiąc ukroić sobie kawałka chleba. Sylweryusz, nie zdając sobie sprawy z rzeczywistego położenia rzeczy, rzekł jak najspokojniej:
— Ależ, mój wuju, powinieneś pracować.
— Ach, tak! Chcesz, żeby ci oszuści bogacze wyzyskiwali moją pracę? Miałbym może niszczyć moje zdrowie za dwadzieścia sous dziennie?
— Każdy zarabia, co może — odpowiedział siostrzeniec — dwadzieścia sous także byłyby pomocą w domu. Zresztą, wuj służyłeś w wojsku, dla czego nie starasz się o jaki urząd?
Wtenczas Fina przez zapomnienie, którego zawsze żałowała, wmieszała się do rozmowy.
— Wszakże ja mu to codzień powtarzam. Jest teraz nawet miejsce. Inspektor targowy, dawny znajomy i życzliwy nam, potrzebuje pomocnika; jestem pewna, że wziąłby mego męża, gdyby ten tylko chciał...
Macquart, spojrzawszy na nią groźnem okiem, krzyknął:
— Milcz! Kobiety zawsze plotą same nie wiedzą co! Wcaleby mnie nie przyjęto, znając moje przekonania.
Za każdem miejscem co mu dawano, w wściekłość wpadał; aczkolwiek zawsze się starał o rozmaite posady. Gdy był blizkim osiągnięcia celu, odmawiał, podając najniedorzeczniejsze powody. Za to innych pilnował, żeby się w pracy nie opuszczali.
Jeżeli wieczorem Jan wziął gazetę do przeczytania, zaraz wołał:
— Poszedłbyś lepiej spać, jutro wstaniesz późno i znów będzie dzień stracony. Słyszane to rzeczy, by ten chłopak ośmielił się przynieść w przeszłym tygodniu mniej pieniędzy niż należało? Brakowało osiem franków! Ale powiedziałem już majstrowi, żeby mu nie oddawał pieniędzy do ręki. Ja sam będę je odbierał.
Jan, rad nierad, szedł spać, żeby nie słuchać dalszych wymówek ojca. Zresztą gdy Sylweryusz był obecny, unikał rozmów, polityka go nudziła, z kuzynem mało sympatyzował; był zdania, że tenże dał się wywieść w pole.
Jeżeli zaś żona i córka, sprzątnąwszy ze stołu, gawędziły z sobą po cichu, Macquart na nie zrządził:
— Ach, próżniaczki! Czy to nie ma nic do naprawiania w domu? Chodzimy wszyscy w dziurach... Słuchaj, Gerwazo, wstępowałem do twojej pani i dowiedziałem się pięknych rzeczy o tobie. Jesteś latawiec i próżniak.
Gerwaza, dwudziestoletnia dziewczyna, wstydziła się gdy ją tak łajano przy Sylweryuszu, który z tej przyczyny także w przykrem był położeniu. Jednego wieczoru, gdy przyszedł później niż zwykle i nie zastał wuja w domu, widział, że obie kobiety były pijane, że przed niemi stała próżna butelka. Od tego czasu nie mógł spojrzeć na swoją kuzynkę, ażeby sobie nie przypomniał haniebnego widoku, jaki przedstawiał się jego oczom. Sam żyjąc jak zakonnik, niechętnie patrzył na młodą dziewczynę, o której chodziły gorszące wieści.
Kiedy obie kobiety, zajęte robotą, naprawiały stare koszule, Macquart, wyciągnąwszy się wygodnie w najlepszym fotelu, palił fajkę, popijał wino i rozkoszował się próżniactwem. Była to właśnie chwila dnia, w której stary łotr miał zwyczaj obwiniać bogatych o ciemiężenie biedaków. Unosił się gniewem na owych panów z Nowego-miasta, którzy żyli, jego zdaniem, kosztem ubogiego ludu, nic nie robiąc. Urywki zdań komunistycznych, pochwytane w gazetach, przechodząc przez jego usta, stawały się ohydnie potworne i śmieszne. Zapowiadał czasy niedalekie, że nikt już nie będzie pracował. I takiemi bredniami, zwykle przeplatał wymyślanie na Rougonów, do których nieprzebłaganą żywił nienawiść.
— Widziałem — rzecze — tę łotrzycę Felicyę, jak kupowała kurczę na targu... Ci złodzieje jedzą kurczęta!
— Ciotka Dida utrzymuje — odezwał się Sylweryusz — że po powrocie wuja z wojska, Piotr okazał się bardzo dobrym dla niego. Wydał przecież znaczną sumę na oporządzenie wuja i na mieszkanie.
— Znaczną sumę! — wrzasnął Macquart — twoja babka jest waryatką! Ci zbóje rozpowiadają takie rzeczy, żeby zamknąć usta. Ja nic nie dostałem.
Fina znów nie w porę wmieszała się do rozmowy, przypominając mężowi, że dostał dwieście franków, całkowite ubranie i czynsz roczny za stancyę. Antoni nakazał jej milczenie, krzycząc z wrastającą złością:
— Wielka rzecz, dwieście franków! Ależ mi się należało dziesięć tysięcy franków! Albo czyż warto mówić o jakiejś komórce i starym surducie, którego Piotr sam nie mógł nosić, tak był poplamiony i podarty!
Chociaż kłamał, ale nikt mu nie zaprzeczał, unikając jego gniewu. Mówił dalej do Sylweryusza:
— Jesteś jeszcze bardzo naiwnym, że ich bronisz. Obdarli twoją matkę, biedaczka byłaby żyła dotychczas, gdyby się miała za co leczyć.
— Ależ, wuju, nie jesteś sprawiedliwym — odpowiedział młodzieniec — moja matka nie umarła bynajmniej z braku starań, ojciec mój nie byłby przyjął ani grosza od jej rodziny.
— Daj tam pokój z takiem gadaniem. Twój ojciec byłby wziął pieniądze jak każdy inny. Okradziono nas niegodnie, powinniśmy odebrać nasz majątek.
Macquart powracał po raz setny do opowieści o piędziesięciu tysiącach franków. Sylweryusz, znając ją na pamięć, słuchał zniecierpliwiony.
— Gdybyś był człowiekiem — mawiał Antoni — tobyś poszedł kiedy ze mną do Rougonów, narobilibyśmy tyle hałasu, ażeby nam dano pieniędzy.
Ale poważny Sylweryusz odpowiedział stanowczo:
— Jeżeli nas obdarli, tem gorzej dla nich, w przyszłości za to odpokutują. Nam zaś nie wypada godzić na własną rodzinę.
— Co za baranek! — wołał wuj rozgniewany. — Niechno nasi będą górą, potrafię sam załatwić swoje sprawy. Albo to Pan Bóg zajmuje się nami! Z głodubym umierał a żaden z tych łajdaków nie podałby mi kawałka chleba!...
Macquart, gdy wpadł na tę materyę, nieprędko ustawał. Wyjawiał wszystkie krwawiące się razy swojej zazdrości. Czepiał się wszystkich krewnych o to, że mu się dobrze nie wiodło.
— Tak, tak — powtarzał z goryczą — byliby radzi, żebym zdechł jak pies...
Gerwaza, nie podnosząc głowy od roboty, odezwała się czasem nieśmiało:
— Jednak, mój ojcze, kuzyn Pascal był dla nas bardzo dobry w przeszłym roku, w czasie twojej choroby.
— Leczył cię darmo — dodała Fina — nawet wsunął mi nieraz pięciofrankówkę na rosół dla ciebie.
— On, ten partacz, byłby mię o śmierć przyprawił, gdyby nie moja silna natura. Milczałybyście, głupie! Dajecie się każdemu w pole wyprowadzić jak dzieci. Oni wszyscy bez wyjątku chcieliby, żebym umarł. Jeżeli kiedy zachoruję, pamiętajcie żebyście po niego nie posyłały. Nie chcę, żeby mię leczył doktór, który nie ma żadnej praktyki.
Rozpuściwszy język, mówił dalej:
— Albo ta żmija, Arystydes, ten oszust, zdrajca; jeżeli wierzysz w jego artykuły gazeciarskie, mój Sylweryuszu, to ci muszę powiedzieć, żeś straszliwie głupi. Jestem pewien, że ten mniemany republikanin, porozumiewa się ze swym godnym ojcem, ażeby się z nas naśmiewać. Zobaczysz, jak zwinie chorągiewkę... A jego brat, ów znakomity Eugeniusz, ten wielki osioł, którym się tak szczycą i utrzymują bezczelnie, że ma w Paryżu znakomite stanowisko. Najpewniej jest urzędnikiem przy ulicy Jerozolimskiej, czyli szpiegiem...
— Zkądże to wiesz, wuju? — przerwał Sylweryusz, oburzony kłamliwemi oskarżeniami.
— Wierz lub nie, jak ci się podoba! Ja ci powiadam, że tak jest. Z twoją dobrodusznością wyjdziesz na to, że cię ostrzygą jak owcę. Czyś ty mężczyzna? Nie chcę źle mówić o twym bracie Franciszku, ale na twojem miejscu gniewałoby mię jego postępowanie z tobą. Dobrze mu idzie w Marsylii a nie przyśle ci ani dwudziestu franków na drobne przyjemności. Jeżeli kiedy popadniesz w niedostatek, nie radzę ci udawać się do niego!
— Nie potrzebuję nic od nikogo — odpowiadał młodzieniec poruszony. Moja praca wystarcza dla mnie i dla ciotki Didy. Wuj jest zbyt złośliwym.
— Mówię tylko prawdę, chcę otworzyć oczy. Nasza rodzina jest brudną rodziną. Smutne to są rzeczy, ale cóż robić. Nawet ten pędrak dziewięcioletni, Maksym, syn Arystydesa, jak mię spotka, to język pokazuje. Ten chłopak będzie bił kiedyś własną matkę i dobrze zrobi! Mów co chcesz, ci ludzie nie zasługują na szczęście, jakie im służy. Ale to tak zawsze, dobrzy nic nie mają, gdy złym się powodzi.
Wszystko co Macquart mówił, mocno drażniło Sylweryusza; byłby wolał nie wiedzieć o niczem. Jeżeli zaś zbyteczną okazał niecierpliwość, wuj uciekał się do ostatecznego środka rozjątrzenia go przeciw krewnym.
— Broń ich, broń! — dodawał niby łagodniej. — Co do mnie, tak się urządziłem, że nie mam z nimi żadnej styczności; jeżeli co mówię, to przez litość dla biednej matki, z którą ta szajka niegodnie się obchodzi.
— Nędznicy! — szepnął Sylweryusz.
— Albo ty wiesz, co oni na nią wygadują! Arystydes nie pozwala synowi witać się z nią, Felicya wspomina o zamknięciu jej w domu waryatów.
Na te słowa, młodzieniec, blady jak chusta, gwałtownie przerwał wujowi:
— Dość już tego! Nie chcę słyszeć więcej. Trzeba temu koniec położyć.
— Już zamilczę, kiedy ci to sprawia taką przykrość — odpowiedział stary łotr, udając dobrodusznego. — Są jednak rzeczy, o których powinieneś wiedzieć, jeżeli nie chcesz uchodzić za osła.
Macquart doświadczył wielkiej radości, gdy mu się udało łzy wycisnąć z ócz młodzieńca, gdyż go nienawidził więcej może niż wszystkich, za jego pracowitość i statek. Z okrutnem wyrachowaniem wynajdywał różne kłamstwa, by boleść zadać jego sercu; gdy dopiął celu i widział, że jest dostatecznie rozjątrzonym, zaczynał wtedy mówić o polityce.
— Słyszałem z pewnego źródła — rzekł, głos zniżając — że Rougonowie nad czemś spiskują.
— Cóż to takiego? — pytał Sylweryusz.
— Jest zamiar pojmać jednej nocy wszystkich dobrych obywateli i wsadzić ich do więzienia.
Z początku siostrzeniec nie dowierzał, ale jak zaczął przytaczać dzień i godzinę, wszystkie okoliczności, w jakich spisek ma być wykonany, mówić o ułożonej liście, o nazwiskach na niej pomieszczonych, dał się w końcu złapać i wołał w uniesieniu:
— Trzeba zniszczyć ich wpływy, inaczej kraj zdradzą. Cóż oni chcą zrobić z obywatelami, których mają aresztować?
— Co z nimi zrobią? — odpowiadał Macquart — roztrzelają ich gdzie w rowie. Nie będą to pierwsi zamordowani; idź tylko w nocy po za pałac sprawiedliwości a usłyszysz strzały i jęki...
— Ach podli! — powtarzał przerażony Sylweryusz.
Zwykle Fina i Gerwaza szły spać, kiedy wuj i siostrzeniec zajmowali się głęboką polityką i do północy komentowali wiadomości z Paryża, lub obrót zbliżającego się starcia. Macquart wychylał kieliszek za kieliszkiem, dodając sobie ducha, ale nie mógł młodzieńca namówić do wyprawy przeciw Rougonom. Sylweryusz odwoływał się tylko do przedwiecznej sprawiedliwości, która prędzej czy później złych dosięgnie.
Szlachetny chłopiec z zapałem mówił o wzięciu się do broni przeciw nieprzyjaciołom kraju, ale skoro tylko ci nieprzyjaciele uosabiali się w wuju Piotrze, lub innych znajomych, wolał liczyć na pomoc niebios, któraby uwolniła go od krwi przelewu. Byłby nawet przestał bywać u Macquarta, gdyby nie potrzeba wygadania się o sprawach publicznych. W każdym razie wuj wywarł na jego przyszłość wpływ niemały, podniecając jego nerwy i wiodąc go do przekonania, iż walka zbrojna jest nieuniknioną dla szczęścia ludzkości.
Gdy Sylweryusz skończył lat szesnaście, przypuszczono go na zalecenie Macquarta do tajnego towarzystwa „Montagnardów“, rozgałęzionego na całem Południu. Od tej chwili młodzieniec nie spuszczał z oka strzelby kontrabandzisty, którą Adelajda pielęgnowała nad kominkiem. Raz, w nocy, kiedy babka spała, wyczyścił ją i przywrócił do dobrego stanu. Powiesiwszy ją napowrót na gwoździu, oczekiwał dalszych wypadków.
Macquart, pomimo bezskuteczności swych zabiegów, nie zniechęcił się bynajmniej, był pewny że sam da rady Rougonom, jeżeli ich gdzie w kącie przydybie. Wściekłość jego posunęła się do najwyższego stopnia, gdy skutkiem niepomyślnych okoliczności, musiał się wziąść do pracy. Na początku roku 1850, Fina umarła prawie nagle na zapalenie płuc, zaziębiwszy się przy praniu bielizny w rzece. Przyniósłszy mokry tłomok na plecach, zmuszoną była zaraz się położyć i już nie wstała więcej. Śmierć jej przeraziła Macquarta, gdyż odjęła mu główny jego dochód. Kiedy w kilka dni potem sprzedawał kociołek do gotowania kasztanów i podstawkę służącą przy wyplataniu krzeseł, obwiniał Boga, że mu odebrał silną pracownicę, której wstydził się za życia a żałował po śmierci.
W miesiąc później, Gerwaza, znękana chciwością ojca, który od niej wymagał podwójnego zarobku, zabrawszy swoje dzieci, uciekła z Lantierem do Paryża. Jan poszedł za przykładem siostry, z tygodniową swą płacą w kieszeni opuścił miasto, nakazawszy powiedzieć ojcu, że nie jest w stanie sam jeden wyżywić tak nienasyconego marnotrawcy. Antoni, pozostawszy bez grosza w mieszkaniu, gdzie przez lat dwadzieścia opływał we wszystko z pracy innych, wpadł w złość szaloną. Rozbijał nogami sprzęty, klął na czem świat stoi, nareszcie rzucił się na ziemię i jęczał jakby miał umierać. Gdy Sylweryusz przyszedł go odwiedzić, prawił mu o niewdzięczności dzieci, dla których tyle zrobił poświęceń i zawsze był najlepszym ojcem. Dzieci zaś opuściły go w starości, kiedy już nic nie mogły od niego wyciągnąć.
— Ależ wuj jeszcze może pracować — mówił Sylweryusz.
Macquart zaczynał kaszlać, krzywić się, kiwając smutnie głową, jakby dla pokazania, że już nie może podołać żadnym trudom. Przed odejściem siostrzeńca, pożyczył od niego dziesięć franków. Przez cały miesiąc żył ze sprzedaży sprzętów domowych i wszystkich starych rzeczy, jakie dzieci pozostawiły w domu. Zatrzymał tylko łóżko, krzesło, stół i suknie, jakie miał na sobie. Kiedy nic już nie było do sprzedania i został bez pieniędzy, trapiony głodem, wyciągnął od kilkunastu lat zaniedbaną wiązkę łoziny i wziął się do roboty z przekleństwem na ustach, z obliczem przerażonem i wybladłem, jakby przystępował do popełnienia zbrodni. Teraz dopiero szynkownie napełniały się odgłosem jego słów podburzających, wyzywających pożogi i morderstwa. Już to nie był „pan Macquart“ ogolony i ubrany, odgrywający rolę obywatela, ale napowrót brudny obdartus, wyzyskujący swoje łachmany.
Felicya, spotkawszy go raz na targu, gdzie ją zaczepił i przykrą zrobił jej scenę, bała się już z domu wychodzić. Wraz z nędzą wzrastała jego nienawiść i zazdrość.
W takiem usposobieniu umysłu, dowiedział się o zamachu stanu z radością psa, który węszy odprawę. Podczas kiedy liberalni, godni szacunku trzymali się na uboczu, on wysuwał się naprzód i dla robotników stał się sztandarem zjednoczenia, pomimo, iż dobrze znano wartość tego krzykliwego próżniaka. W pierwszych dniach, gdy miasto było spokojne, Macquart trwożył się, że nie będzie mógł przeprowadzić swoich zamiarów; lecz za powstaniem wiosek okolicznych, nadzieja w niego wstąpiła. Za nic w świecie nie byłby opuścił Plassans; wymyślił też jakiś pozór, żeby pozostać w mieście, kiedy w niedzielę zrana robotnicy wyszli dla połączenia się z bandą z Palud i Saint-Martin-de-Vaulx. Wieczorem siedział w jakiejś lichej szynkowni, gdy nadszedł jeden z jego kolegów z wiadomością, iż powstańcy są już niedaleko. Macquart ucieszył się niezmiernie, już mu się zdawało, że dławi Rougonów. Wyszedł pośpiesznie z szynku i połączył się z republikanami miejskimi, którzy się zbierali na ulicy Sauvaire. Ich to właśnie spostrzegł Rougon umykający do matki. Gdy doszli do ulicy Banne, Macquart idący na końcu, zatrzymał czterech drabów, nad którymi nabrał przewagi i przekonał ich, że należy natychmiast pojmać nieprzyjaciół Rzeczypospolitej; dla uniknienia wielkich nieszczęść. Poszedł razem z nimi do mieszkania Piotra i zaczął gwałtownie do drzwi łomotać. Felicya w tak stanowczej chwili, zachowała się wzorowo. Zeszła na dół i drzwi od ulicy otworzyła.
— Idziemy do ciebie — odezwał się gburowato Macquart.
— Dobrze, niech panowie wejdą — odpowiedziała z uśmiechem, udając, że nie poznaje brata mężowskiego.
Gdy weszli na górę, Macquart rozkazał jej zawołać Piotra.
— Mego męża niema w domu — odpowiedziała spokojnie — dzisiaj o szóstej wieczorem pojechał do Marsylii.
Antoni, gniewny, zaczął chodzić po całem mieszkaniu, przerzucał pościel, zaglądał za firanki, pod meble; w czem mu także dopomagali towarzysze, Felicya tymczasem, usiadłszy w salonie, zapinała suknię, jak osoba nagle ze snu przebudzona, która nie miała czasu ubrać się porządnie.
— Więc naprawdę ten tchórz uciekł! — krzyknął Macquart, wracając do salonu.
Lecz nie przestawał oglądać się niespokojnie na wszystkie strony, przeczuwając że Piotr nie opuściłby swego stronnictwa w tak ważnej chwili. Przysunąwszy się więc do Felicyi, która ziewała, rzekł:
— Powiedz mi, gdzie twój mąż się schował, przyrzekam ci, że mu się nic złego nie stanie.
— Powiedziałam tak jak jest — odrzekła z niecierpliwością, nie mogę wam przecież dostawić męża, skoro go nie ma. Sami szukaliście go wszędzie, dajcież mi teraz pokój.
Macquart, przyprowadzony do ostateczności tą krwią zimną, byłby może wybił Felicyę, ale ze dworu doszedł gwar potężny; powstańcy wchodzili na ulicę Banne. Antoni, pogroziwszy bratowej pięścią i obiecawszy że powróci wkrótce, wyszedł z mieszkania; na schodach pozostawił na straży jednego z towarzyszących mu ludzi z poleceniem, by czatował na Rougona i zaraz mu doniósł, gdy ten się pokaże.
Będąc już na ulicy, Macquart spojrzał w górę i zobaczył Felicyę wyglądającą oknem na powstańców. Ten ostatni dowód spokoju rozdrażnił go do najwyższego stopnia.
— Patrz, patrz na nas — wołał groźnie — zobaczymy, czy jutro będziesz tu stała.
Powstańcy weszli do miasta o godzinie jedenastej, przez bramę Rzymską, otworzoną im przez robotników pozostałych w Plassans, mimo oporu stróża, któremu przemocą klucz odebrać musieli. Na czele kolumny szli mieszkańcy plassańscy; Mietta obok Sylweryusza niosła chorągiew, idąc śmiało z głową podniesioną, bo się domyślała, że z za firanek, ciekawe oczy przestraszonych obywateli śledzą ten pochód. Miasto wydawało się jakby w śnie wieczystym pogrążone, gdzieniegdzie tylko kilku odważniejszych ludzi wysunęło głowy z lufcików, ale ujrzawszy wysoką dziewczynę w czerwonym płaszczu, prowadzącą tłumy czarnych szatanów, wnet cofali się, z przerażeniem zamykając okna. Panująca cisza ośmieliła powstańców, że się zapuścili w jasne uliczki Starego-miasta; następnie rozłożyli się na placu targowym i na placu przed ratuszem. Obadwa te miejsca księżyc wspaniale oświecał. Ściany ratusza błyszczały jasną białością, na jego balkonie widać było kilka stojących osób. Oprócz mera, komendanta Sicardot, czterech radców municypalnych, znajdowało się tam jeszcze kilku urzędników. Brama była zamknięta; powstańcy zatrzymali się, zdawało się, że przystąpią do jej wysadzenia. Przybycie ich o tej godzinie było zupełnie dla władzy niespodziewane. Sicardot, nim przyszedł do ratusza, włożył mundur i obudził mera. Kiedy strażnik bramy Rzymskiej przybiegł z wieścią, iż powstańcy weszli do miasta, komendant zaledwie zdołał zgromadzić dwudziestu gwardzistów narodowych. Nawet żandarmów nie zdołano zawiadomić. Zamknięto tylko bramę, aby się naradzić nad położeniem rzeczy.
Garçonnet, jako przeciwnik Rzeczypospolitej, pragnął bronić się. Lecz że był człowiekiem roztropnym, pojmował bezskuteczność oporu. Rada prędko się odbyła, tylko Sicardot opierał się stanąć do walki. Garçonnet, wzruszając ramionami, oświadczył, iż jedynem wyjściem z takiego stanu była kapitulacya honorowa. Wyszedł na balkon wraz z osobami obecnemi. Tłum na dole stojący uciszył się.
— Kto jesteście i czego chcecie? — zawołał mer silnym głosem.
Wtedy człowiek w paltocie, jakiś właściciel z Palud, wystąpił naprzód, mówiąc:
— Otwórzcie bramę... Unikajmy walki bratobójczej....
— Wzywam was, abyście odeszli — mer odpowiedział. — Protestuję w imieniu prawa.
Na te słowa tłum zaczął szemrać, kilka głosów się odezwało:
— Właśnie przychodzimy tutaj w imieniu prawa. Wy, jako urzędnicy, powinniście szanować zasadnicze prawa kraju i bronić zgwałconej konstytucyi. „Niech żyje konstytucya!“ „Niech żyje Rzeczpospolita!“ — odezwali się powstańcy. Kiedy Garçonnet, powołując się na swoje stanowisko mera, chciał mówić, tenże sam właściciel z Palud przerwał mu stanowczo:
— Jesteś pan urzędnikiem władzy upadłej, przychodzimy właśnie usunąć cię z urzędowania.
Komendanta Sicardot mocno jątrzył widok strzelb i kos improwizowanych żołnierzy; przygryzając wąsy, tłumił głośne złorzeczenia, lecz gdy usłyszał, że jakiś jegomość w cywilnem ubraniu śmie mówić o złożeniu mera z urzędu, nie mógł się dłużej powstrzymać i zawołał głośno:
— A łotry! Gdybym tylko miał czterech żołnierzy i kaprala, zarazbym zeszedł na dół, by was nauczyć rozumu.
Nieoględne te wyrazy, wnet rozwiązały położenie. Tłum rzucił się ku bramie ratusza i w jednej chwili ją wysadził; rozbrojono następnie gwardzistów; przyaresztowano mera i obecnych urzędników. Sicardot, który odmówił oddania szpady, uszedł skutków oburzenia, tylko za wstawieniem się naczelnika z Tulettes, człowieka bardzo rozważnego. Opanowawszy ratusz, powstańcy odesłali jeńców do kawiarni na placu targowym, gdzie pozostali pod strażą.
Armia powstańcza byłaby ominęła Plassans, gdyby dowódcy nie osądzili, że potrzebuje kilku godzin odpoczynku i pożywienia. Zboczyli więc z drogi, która ich wiodła wprost do punktu zbornego i to mylne rozporządzenie stało się powodem ich zguby.
Garçonnet, dowiedziawszy się, że armia potrzebuje posiłku, oświadczył, iż dostarczy żywności. Urzędnik ten w tak trudnych okolicznościach okazał wiele taktu. Chciał ich prędko nakarmić, żeby, odeszli nim się plassańczycy przebudzą. Ich przechód wówczas wydałby się jak senne marzenie, rozproszone z dnia brzaskiem. Pod strażą dwóch ludzi mer, jako więzień, poszedł do piekarzy, do przekupniów i dostarczył powstańcom wszelkich możliwych zapasów żywności.
Wtedy place przedstawiły się jak obszerne refektarze. Pomimo zimna dość było wesoło wśród zgłodniałej rzeszy; chuchając w palce, śpiesznie zjadali swe porcye. Ciekawe kumoszki, z za okien przypatrywały się krwiożerczym republikanom, którzy popijali tylko studzienną wodę ze swoich dłoni.
Po zajęciu ratusza, powstańcy opanowali także poblizkie koszary żandarmeryi. Żołnierzy zaledwie ze snu przebudzonych z łatwością rozbrojono; tłum w tę stronę zmierzający uniósł także Miettę i Sylweryusza. Ona została pod murem z chorągwią, on zaś, porwany wewnątrz budynku, pomagał towarzyszom do odbierania broni żandarmom. Szamotał się z jednym tęgim mężczyzną, nazwiskiem Rougade, któremu chciał wydrzeć karabin; broń wystrzeliła i wybiła żandarmowi prawe oko. Sylweryusz, krwią obryzgany, opamiętał się i ostygł w jednej chwili. Wybiegł czemprędzej na ulicę, otrząsając ręce.
— Tyś raniony! — krzyknęła Mietta.
— Nie, nie — odpowiedział stłumionym głosem — zabiłem żandarma.
— Jakto, na śmierć!
— Nie wiem, miał całą twarz krwią zalaną. Chodź prędko...
Pociągnął dziewczynę na plac targowy i posadził na ławce kamiennej.
— Poczekaj tu na mnie, ja zaraz, powrócę.
Mietta się domyśliła, że przed odejściem, chce się pożegnać z babką.
— Idź — powiedziała mu — bądź o mnie spokojny. Ale umyj ręce.
Oddalił się szybko. Od chwili jak poczuł ciepłą krew Rougade’a na swoich rękach, jakaś siła niewidzialna popychała go do mieszkania Didy. Zdawało mu się, że tylko woda z jej studni zdoła zmyć tę krew z niego. Wszystkie spokojne lata dziecinne i młodzieńcze stanęły mu na myśli, uczuł niepowstrzymaną potrzebę przytulenia się chociaż na chwilę pod skrzydła babki. Przybiegł bez tchu prawie. Ciotka Dida jeszcze nie spała; w innej chwili byłoby go to zastanowiło, ale teraz nie pomyślał o tem; nie widział nawet wuja Rougona siedzącego na kufrze.
Nie czekając zapytania, rzekł szybko:
— Przyszedłem się pożegnać, babuniu... idę wraz z innymi... Przebacz mi, widzisz krew na moich rękach... podobno zabiłem żandarma.
— Zabiłeś żandarma! — zawołała babka szczególnym głosem.
Oczy jej dziwnym zaświeciły blaskiem, zwróciła je natychmiast w stronę komina.
— Wziąłeś strzelbę — rzekła — gdzie jest strzelba?
Sylweryusz, który zostawił broń przy Miecie, zapewnił że jest w bezpiecznem miejscu. Pierwszy raz Adelajda wspomniała mu o kotrabandziście Macquarcie.
— Odniesiesz fuzyę, prawda? Przyrzekasz mi, że to zrobisz?... Jest to jedyna pamiątka, którą mam po nim. Zabiłeś żandarma, żandarmi jego zabili...
Patrzyła wytężonym wzrokiem na Sylweryusza, nie myśląc go zatrzymywać. Nie pytała go o żadne tłomaczenie, cała jej myśl skierowała się do jednego punktu.
— Czy z tej fuzyi zabiłeś żandarma? — zapytała.
Sylweryusz, nie wiedząc zapewne o co idzie, odpowiedział bez myśli:
— Tak jest... idę ręce umyć.
Kiedy wracał od studni, dopiero spostrzegł Rougona, który, słysząc poprzednią rozmowę, pobladł z przerażenia. Felicya miała racyę, cała rodzina jakby naumyślnie szkodziła jego interesowi. Czyż on zostanie kiedy poborcą, jeśli pozwoli temu szaleńcowi połączyć się z powstańcami?
— Słuchaj, Sylweryuszu, rzekł głosem nakazującym — jestem naczelnikiem rodziny... Zabraniam ci wychodzić z tego domu. Idzie tu o honor nas wszystkich. Jutro wyprawię cię za granicę.
Sylweryusz wzruszył ramionami i spokojnie odpowiedział:
— Pozwól mi pan odejść, nie jestem szpiegiem, nie zdradzę twojej kryjówki.
Kiedy Rougon odwoływał się do związków rodzinnych, jakie ich łączyły i do władzy, jaka mu przypadała jako najstarszemu, młodzieniec rzekł zniecierpliwiony:
— Czyż ja jestem pańskim krewnym? Zawsześ się mnie wypierał, dzisiaj ze strachu przychodzisz tutaj, czając że godzina sprawiedliwości nadeszła. Odstąp pan ode drzwi i przepuść mię, mam obowiązek do wypełnienia.
Rougon nie ruszał się, co widząc ciotka Dida, która słuchała słów Sylweryusza z zachwytem, położyła wyschłą rękę na ramieniu syna i wyrzekła:
— Usuń się, Piotrze, dziecko musi wyjść!
Młodzieniec, lekko odsunąwszy wuja, wybiegł na ulicę. Rougon drzwi za nim zamknął, mówiąc gniewnie:
— Jeżeli mu się przytrafi nieszczęście, to z winy matki. Trzeba być waryatką, żeby zrobić coś podobnego.
Adelajda poszła do kominka, dorzuciła kilka drewek na gasnący ogień i szeptała z uśmiechem:
— Nie obawiam się... On nieraz całe miesiące bywał po za domem a powracał zdrowszym zawsze...
Mówiła zapewne o Macquarcie.
Sylweryusz pobiegł na plac targowy. W tem miejscu, gdzie Miettę zostawił, ujrzał zbiegowisko ludzi i posłyszał hałas. Przykre zajście miało miejsce. Kiedy powstańcy zasiedli do jedzenia, kilku ciekawych mieszkańców przechadzało się pomiędzy nimi. Przyszedł także Justyn, syn Rébufata z Jas-Meiffrenu. Dwudziestoletni ten chłopiec był bardzo brzydki, zezowaty, wątły, krzywy, przytem złego charakteru. Niecierpiał swojej krewnej Mietty, żałował jej kawałka chleba, obchodził się z nią z największą pogardą, jako przybłędą przez litość przygarniętą. Prawdopodobnie dziewczyna nie przyjmowała jego zalotów. Mścił się więc za odmowę i za własną brzydotę, wstręt budzącą. Robił co mógł, ażeby ojca przeciw niej podburzyć, żeby ją z domu wypędził. Szpiegował ją na każdym kroku i odkrył schadzki z Sylweryuszem. Właśnie tego wieczoru udzielił swoich wiadomości i wniosków Rébufatowi, który wpadł w gniew wielki, odgrażając się, że takiego latawca w domu trzymać nie będzie. Justyn wyszedł wieczorem z domu, w nadziei że Miettę spotka gdziekolwiek i tym sposobem był obecny przy wejściu powstańców. Podszedłszy pod ratusz, ujrzał dziewczynę siedzącą na ławce, gdzie ją umieścił Sylweryusz. Zbliżywszy się do niej, zaczął natrząsać i wyszydzać czerwoną chorągiew i płaszcz jej czerwony. Mietta, przestraszona, rozpłakała się rzewnie, słysząc gburowate żarty i dotkliwe obelgi. Oświadczył jej, żeby nie powracała do Jas-Meiffrenu, bo ją wuj nie przyjmie więcej. Kilku powstańców zaczęło ujmować się za biedną dziewczyną i właśnie w owej chwili Sylweryusz nadbiegł. Justyn cofnął się czemprędzej, dotknąwszy przy odwrocie swą ofiarę, następującemi słowy:
— Ach! domyśliłem się, że stelmach jest niedaleko! Dla niego ta nieszczęsna dom nasz opuściła! Jeszcze nie ma lat szesnastu! Kiedyż będą chrzciny? Ale nie radzę, byś powracała do nas, mój ojciec obiłby cię rózgami.
Jeszcze nie zdołał uciec, kiedy Sylweryusz, przyskoczywszy doń uderzył go pięścią w twarz. Mietta tymczasem łzy ocierała i usiłowała się uspokoić; gdy przeciwnik uciekł, Sylweryusz przystąpił do niej i patrzył na nią łagodnie, pragnąc ją pocieszyć.
— Nie, już nie będę płakała — rzekła młoda dziewczyna. — Wolę, że się tak stało, nie żałuję, żem ich opuściła. Jestem teraz zupełnie wolną.
Wzięła chorągiew i razem z Sylweryuszem połączyli się z powstańcami. Była już godzina druga. Zimno stawało się dokuczliwsze. Dowódzcy dali sygnał do wymarszu; kolumna się złożyła, więźniów wzięto w środek. Oprócz Garçonneta i komendanta Sicardot, powstańcy przytrzymali poborcę Peirotte’a i kilku innych urzędników.
Pomiędzy gromadą ciekawych, krążył także Arystydes. Kochanemu chłopcu zdawało się, że wobec tak groźnej demonstracyi nie wypada być przeciwnikiem republikanów, lecz że nie chciał się zbytecznie osławić, przyszedł ich pożegnać z ręką na temblaku, ubolewając że skaleczenie nie pozwala mu wziąść broni do ręki. Spotkał w tłumie swego brata Paskala, który niósł pudełko z podróżną apteczką, a pod pachą futerał z narzędziami. Doktór zawiadomił go spokojnie, że idzie z powstańcami. Arystydes nazwał go po cichu „głupcem“ i cofnął się czemprędzej, z obawy, by mu niepowierzono straży miasta, co uważać należało za stanowisko zbyt niebezpieczne.
Powstańcy nie mieli nadziei zatrzymania Plassans w swojej mocy, wiedzieli, że miasto zbyt jest przejęte duchem reakcyjnym. Nie kusili się nawet ustanowić tymczasowej komisyi, jak w innych miejscach. Byłoby więc wszystko odbyło się spokojnie, gdyby nie Macquart, który oświadczył gotowość utrzymania Plassans w posłuszeństwie, byleby mu pozostawiono ze dwudziestu ludzi odważnych. Gdy zgodzono się na jego życzenie, udał się natychmiast do ratusza i zajął go. Tymczasem powstańcy, przeszedłszy przez ulicę Sauvaire, wyszli bramą Wielką, pozostawiając za sobą ciszę i pustki na ulicach które przed chwilą wypełniali głośną wrzawą. Mietta nie chciała wesprzeć się na ręce Sylweryusza, szła prosto i śmiało, trzymając chorągiew w obydwóch rękach, aczkolwiek mroźne powietrze ścinało jej palce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.