Przejdź do zawartości

Wzniesienie się Rougonów (1895)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Wzniesienie się Rougonów
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Fortune des Rougon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Dopiero w niedzielę, to jest we dwa dni po zabijatyce w Saint-Roure, wojsko przechodziło napowrót przez Plassans. Prefekt i pułkownik, zaproszeni na obiad przez Garçonneta, sami przybyli do miasta. Pułk, obszedłszy wały, rozłożył się na przedmieściu, na drodze Nicejskiej. Noc już zapadała; niebo zachmurzone od rana, przybrało odblask żółtej barwy, prawie miedzianej, jakby przed burzą i użyczało go całemu miastu.
Mieszkańcy przyjęli żołnierzy dość obojętnie; opowiadali sobie na ucho o srogim odwecie, o strzelaniu i zabijaniu bez pardonu, czego wspomnienie przechowało się w ich pamięci do dnia dzisiejszego. Widok żołnierzy, krwią jeszcze cuchnących, którzy szli znużeni i milczący, wstrętnym był dla porządniejszej części ludności. Rozpoczynał się już terroryzm zamachu stanu, terroryzm zaciekły, druzgocący, który przygniatał Południe przez długie miesiące. Plassans, z początku wystraszone i niewidzące powstańców, mogło z zapałem przyjąć wojsko, w czasie pierwszego przechodu; lecz teraz wobec ponurego pułku, co strzelał i zabijał na skinienie dowódcy, każdy z obywateli badał siebie z obawą, czyli nie dopuścił się jakiego grzeszku politycznego, zasługującego na rozstrzelanie.
Władze powróciły w wilię dnia tego w dwóch powozach najętych w Sainte-Roure. Powrót niespodziewany nie był bynajmniej tryumfalnym. Rougon zwrócił merowi fotel prezydentury bez wielkiego żalu. Sztuka została odegraną: oczekiwał tylko z gorączkową niecierpliwością nagrody z Paryża, za swoje cnoty obywatelskie. W niedzielę, gdy sądził, że to nastąpi dopiero nazajutrz, odebrał list od Eugeniusza. Felicya we czwartek posłała synowi numery „Gazety“ i „l’Indépendant“, obejmujące opis utarczki nocnej, tudzież przybycie prefekta. Eugeniusz odpowiedział natychmiast, że nominacya ojca na posadę poborcy będzie wkrótce podpisaną; tymczasem zaś udziela mu przyjemnej wiadomości, to jest, że wyjednał dla niego krzyż legii honorowej. Felicya płakała. Jej mąż ozdobiony legią! To przechodziło wszelkie jej marzenia. Rougon, blady z radości, zapowiadał że zaraz dzisiaj trzeba wyprawić wystawny obiad. Już nie obliczał, byłby nawet oknem wyrzucił ludowi ostatnie franki dla uczczenia dnia tak pięknego.
— Słuchaj — rzekł do żony — zaprosisz Sicardota, już długo ten człowiek nudzi mię swoim orderem! Potem Roudiera i Granoux, chcę im dać uczuć, że majątek niedopomoże im do pozyskania krzyża; zaproś i tego lichwiarza Vuilleta jak i resztę drobnych znajomych, tryumf powinien być zupełny... Do margrabiego idź sama; posadzisz go przy sobie po prawej stronie, jego obecność uświetni obiad. Wiesz, że Garçonnet przyjmuje prefekta i pułkownika, by mi dać poznać, że nie mam już żadnego znaczenia. Ja tymczasem drwię sobie z jego merostwa, które mu nie przynosi ani grosza; Zaprosił mię, ale mu powiem, że mam także gości, zobaczysz jutro ich rzadkie miny... Obiad i różne przystawki każ przynieść z hotelu Prowancyi. Trzeba zakasować obiad mera.
Felicya wzięła się do dzieła. Pomimo zachwytu w jakim Piotr pozostawał, czuł pewną niespokojność. Prawda, zamach stanu spłaci jego długi; Arystydes żałuje za błędy, że nakoniec pozbył się Macquarta, ale ze strony Pascala obawiał się jakiego głupstwa; dręczyła go niepewność co do Sylweryusza, nie dla tego, żeby go żałował, broń Boże, lękał się jedynie, żeby sprawa z żandarmem nie przyszła przed sąd przysięgłych. Ah! może jaka kula rozumna uwolniła go od tego małego zbrodniarza! Felicya dobrze mówi, że wszystkie przeszkody upadły przed nim, że rodzina przynosząca mu hańbę, przyłożyła się w ostatniej chwili do jego wyniesienia; synowie, Eugeniusz i Arystydes, których edukacya tyle kosztowała, że jej się dość odżałować nie mógł, dzisiaj wypłacają im się z kapitału wyłożonego. I trzeba, żeby myśl o Sylweryuszu zatruwała tę chwilę zwycięztwa!
Podczas kiedy Feiicya biegała za obiadem, Piotr, dowiedziawszy się o przybyciu wojska, poszedł na zwiady. Wypytywał się pierwej Sicardota, ale ten nie wiele wiedział: Pascal miał podobno pozostać dla oglądania rannych. Sylweryusza nie widział, zresztą prawie go nie znał. Rougon poszedł na przedmieście, chcąc przy tej sposobności oddać Macquartowi osiemset franków, o które z wielką trudnością się wystarał. Idąc pod domami nieznacznie, widział pośród obozowiska, że jeńcy siedzą na belkach równiny Św. Mittra, pod strażą żołnierzy przy karabinach. Nie chcąc żeby go poznano, dopadł co żywo do dworku matki, gdzie nasamprzód zobaczył Macquarta palącego fajkę i popijającego wódkę.
— Ach, to ty? — zawołał Antoni — to bardzo szczęśliwie, żeś przyszedł, już mi się znudziło czekać. Masz pieniądze?
Piotr nic nie odpowiedział, bo spostrzegł Pascala, który stał pochylony nad łóżkiem. Zaraz zaczął z nim rozmawiać i wypytywać się o wszystko. Doktór, ździwiony niespodzianą troskliwością ojca, odrzekł spokojnie, że był wzięty do niewoli i z pewnością zostałby rozstrzelany, ale że się wstawił za nim jakiś poczciwy człowiek, którego zupełnie nie znał. Ocalony dzięki stanowisku lekarza, powrócił z wojskiem do Plassans. Rougonowi ubyła tym sposobem połowa kłopotu; otóż znów jeden, co go nie skompromituje. Wyrażał swoją radość kilkakrotnem ściskaniem ręki. Pascal odezwał się smutnie:
— Niech się ojciec nie cieszy; zastałem biedną babkę w najgorszym stanie. Przyszedłem tutaj umyślnie, żeby jej oddać karabin, wiedząc jak go ceni; ona zaś leży martwa, ani się ruszy...
Oczy Piotra przyzwyczaiły się do ciemności. Przy ostatnim blasku dziennym spostrzegł ciotkę Didę na łóżku, sztywną, jakby nieżywą. Biedna ta istota, wstrząsana od kolebki nerwowemi napadami, uległa ostatecznemu przesileniu. Nerwy niejako krew pochłonęły, ciało samo siebie trawiące wyczerpało się. Przez długie lata nieszczęsna była już trupem, chwilowo do życia pobudzanym galwanicznemi prądami. Zdawało się, że obecnie jakieś cierpienie okrutne przyśpiesza rozkład jej organizmu. Twarz wykrzywiona, oczy rozwarte, skurczone palce, usta zaciśnięte, korpus sztywny i wyciągnięty przedstawiał widok milczącego skonu.
Rougon się obruszył. Przykry ten wypadek, był mu nader nieprzyjemnym. Wydawał obiad, miał przyjmować gości, czyliż może być smutnym? Matka już nie wiedziała co wymyśleć, nie mogła wybrać sobie innej chwili do skonania.
Przybrał minę spokojną i pewną.
— Ba, to nic nie znaczy. Widziałem ją taką samą ze sto razy. Trzeba jej dać pokój, niech odpocznie, to najlepszy środek.
Pascal pokręcił głową.
— Nie, ten paroksyzm nie jest podobny do innych. Ratowałem ją nieraz i nigdy nie uważałem takich symptomatów. Niech ojciec spojrzy na to słabe migotanie w oczach, na kurczowe ściąganie muskułów twarzy. Musiała doznać silnego przestrachu, wielkiego wzruszenia...
— Jakże się paroksyzm zaczął? — zapytał niecierpliwie Rougon, nie wiedząc jak się wycofać z pokoju.
Pascal nie był przy tem. Macquart, napełniając sobie kieliszek, opowiedział, że posłał matkę po butelkę koniaku, gdyż wielką miał na niego ochotę. Wróciła bardzo prędko. Wchodząc zaś do pokoju, padła na ziemię jak nieżywa, nie wymówiwszy ani słowa. Macquart musiał ją zanieść na łóżko.
— Dziwię się tylko — rzekł w konkluzyi — że nie stłukła butelki.
Doktór zastanowił się. Po chwili powiada:
— Idąc tutaj, słyszałem dwa wystrzały z ręcznej broni. Może znowu ci nędznicy rozstrzelali jakiego jeńca. Jeżeli wtenczas przechodziła przez obóz, przestrach, widok krwi, mógł ją przyprowadzić do takiego stanu. Musiała okropnie cierpieć.
Pascal, mając przy sobie apteczkę podręczną, usiłował wprowadzić przez zaciśnięte usta ciotki Didy kilka kropel orzeźwiających. Macquart tymczasem ponowił pytanie względem pieniędzy.
— Mam je z sobą — rzekł Rougon rad z przerwy — zakończymy interes.
Macquart, widząc, że zostanie zapłacony, zaczął jęczyć: zapoźno zrozumiał następstwa swojej zdrady, inaczej byłby żądał dwa albo trzy razy większej sumy. Tysiąc franków to za mało. Dzieci go opuściły, jest sam na świecie, musi uciekać z kraju. O mało się nie rozpłakał, mówiąc o swojem wygnaniu. „Chcesz osiemset franków?“ — zapytał Rougon, któremu pilno było odejść..
— Nie chcę, daj mi dwa razy tyle. Twoja żona mię podeszła. Gdyby była otwarcie powiedziała czego żąda odemnie, nigdybym się nie skompromitował za tak małą kwotę.
Rougon wyliczył na stół osiemset franków złotem.
— Przysięgam — rzecze — że nie mam więcej. Ale później będę o tobie pamiętał. Tylko zmiłuj się, wyjedź jeszcze dzisiaj wieczór.
Macquart klnąc i narzekając, przysunął stolik do okna, żeby lepiej sztuki złota widzieć i przeliczyć. Upuszczał je z góry, słuchając z wielkiem upodobaniem dźwięku, jaki wydawały. Dźwięk zresztą rozlegał się w całym pokoju.
— Więc masz wszystko? — zagadnął Rougon.
W tem posłyszeli śmiech przeraźliwy. Obróciwszy głowy, ujrzeli ciotkę Didę stojącą przy łóżku bladą jak śmierć, z włosami rozpuszczonemi, z rozpiętą suknią. Pascal nadaremnie chciał ją zatrzymać. Wyciągała ręce i mówiła nieprzytomnie:
— Nagroda za krew! Nagroda za krew! Słyszałam złoto... Oni to, oni go sprzedali. A! niegodziwcy!
Potarła czoło ręką, jakby dla przypomnienia sobie czegoś, odgarnęła włosy i mówiła dalej:
— Oddawna widzę go z głową roztrzaskaną; czatowali na niego z bronią w ręku, pokazywali mi, że go zastrzelą... Okropność! Ci zbóje zawsze mi mózg rozsadzali! Zmiłujcie się, nie strzelajcie... Czekajcie... Jam temu nie winna...
Pochyliła się drżąca, przyklękła prawie na kolanach, wyciągnęła błagające ręce do jakiegoś widziadła opłakanego, które błąkało się w jej głowie. Raptem podniosła się, z rozwartemi oczyma; przez jej gardło, ściśnięte konwulsyjnie, zaledwie przeszedł wykrzyk:
— Oh, żandarm!
Rzuciła się znowu na łóżko, jęcząc i krzycząc przeraźliwie. Pascal badał uważnie zmiany w niej zachodzące. Obadwa zaś bracia, przerażeni, usunęli się w kąt pokoju. Rougon, posłyszawszy wyraz „żandarm“, znając jej nienawiść do żandarmów, rzekł:
— Ależ ona powtarza dawną historyę o przemytniku...
Pascal dawał mu znaki, żeby nic nie mówił. Chora wstała na nowo, obejrzała się dokoła, jakby chcąc rozpoznać miejsce, w którem się znajduje i przedmioty ją otaczające. Zapytała potem żywo:
— Gdzie jest fuzya?
Doktór włożył jej w rękę karabin. Ucieszyła się, poznawszy go.
— Ale na niej są świeże plamy krwi...
Biedna, nieszczęśliwa ciotka Dida!
— Żandarm był zabity i powrócił, widziałam go, te łotry nigdy nie umierają.
Wywijając karabinem, podeszła do swoich synów:
— To wyście strzelali i zabijali! Słyszałam złoto... Ja nie synom dałam życie, ale wilkom... To całe plemię wilcze... Jedno tylko było dziecko i pożarli je. Przeklęci, skradli i zabili! I żyją jak panowie. Przeklęci! Przeklęci!
Pascal wziął ją wpół; opadła z sił zupełnie.
— Właśnie to nastąpiło — mówił — czego się obawiałem, dostała pomieszania zmysłów. Skończy, jak ojciec jej, w szpitalu waryatów.
— Lecz cóż ona zobaczyła takiego? — zapytał Rougon, wychodząc ze swojego kąta.
— Przewiduję bardzo smutny wypadek. Właśnie chciałem ojcu powiedzieć o Sylweryuszu. Pojmano go, trzeba się za nim wstawić do prefekta, jeżeli już nie jest zapóźno.
Rougon, patrząc na syna, pobladł. Odpowiedział prędko:
— Słuchaj, zostań tu przy niej. Dzisiaj jestem bardzo zajęty. Jutro każemy ją odwieźć do domu waryatów w Tullettes. Macquart, ty musisz koniecznie wyjechać dzisiejszej nocy. Przyrzekasz mi to? Ja idę natychmiast do pana Blériot.
Ledwo mógł wytrzymać w tym pokoju, tak pragnął wydostać się na ulicę, na to zimno nocne. Pascal badawczo spozierał, to na ojca, to na stryja; egoizm uczonego przeważał. Matkę i synów studyował z ciekawością naturalisty, co natrafia na przemiany owadu. I rozmyślał o wyradzającym się szczepie rodzinnym, tym pniu, rodzącym różne konary i przenoszącym drogą soków też same zarodki w najodleglejsze gałęzie, odmiennie pokręcone, stosownie do ośrodków cienia i światła, w jakich żyją. Ujrzał nawet w błyskawicznem mgnieniu światła przyszłość Rougon-Macquartów, tej sfory żądz, puszczonej i nasyconej, w iskrzącym się blasku krwi i złota.
Ciotka Dida tymczasem śpiewała i krzyczała naprzemian. W pokoju było już zupełnie ciemno. Rougon, zmieszany, pognębiony przykrą sceną, uciekł z domu. Śpiesząc uliczką Św. Mittra, spostrzegł przy samem z niej wyjściu Arystydesa, kręcącego się koło belek na placu. Ten, poznawszy ojca, przybiegł niespokojny i szepnął mu słów kilka do ucha. Piotr zmieszał się, spojrzał z przestrachem w głąb ciemnej równiny, gdzie błyskało przytępione światło ognia cygańskiego. Obadwa weszli czemprędzej na ulicę Rzymską, przyśpieszając kroku, jakgdyby kogo zabili. Podnieśli kołnierze od paletotów, żeby ich nie poznano.
— To mi oszczędza fatygi — szepnął Rougon. — Chodźmy na obiad, gdyż będą na nas czekali.
Za przybyciem zastali żółty salon w całej świetności. Felicya cudów dokazała. Wszyscy byli już zebrani: Sicardot, Granoux, Roudier, Vuillet, handlarze oliwy i handlarze migdałów, klika cała. Tylko margrabia, pod pozorem reumatyzmu, nie stawił się na zaproszenie, wybierał się z resztą w podróż. Mieszczanie krwią obryzgani nie byli w jego guście; hrabia de Valqueyras zaprosił go na jakiś czas do Corbière, nim cały przewrót się utrze. Odmowa z jego strony zrobiła wielką przykrość Rougonom. Felicya pocieszała się rozwinięciem większego zbytku; najęła jeszcze dwa świeczniki i obstalowała więcej dwie potrawy, dla zastąpienia margrabiego. Stół ustawiono w salonie, hotel Prowancyi dostarczył srebra, porcelany, szkła. O godzinie piątej było już nakryte, żeby goście za wejściem mogli użyć pięknego widoku zastawy. Na dwóch końcach stołu stały bukiety z róż sztucznych w porcelanowych wazonach złoconych i malowanych w kwiaty.
Zebrane towarzystwo nie mogło ukryć podziwiania dla tak wspaniałego obrazu. Uśmiechano się z pewnem zakłopotaniem, wymieniając znaczące spojrzenie, mówiące wyraźnie, „że ci Rougoni zwaryowali, wyrzucają pieniądze przez okno“. Felicya, chodząc z zaprosinami, nie mogła języka powstrzymać na wodzy. Wszyscy zatem wiedzieli, że Piotr dostał order i że otrzyma jakąś posadę, co każdemu niesłychanie przedłużyło fizyognomię, jak Felicya utrzymywała. W dniu nagród, mieszczanie co się rzucili jak zgraja psów, na dogorywającą republikę, patrząc na siebie z pod oka, szukając w tem zaszczytu, gdy który więcej ją przygryzł, widzieli niechętnem okiem, że wszystkie laury z batalii, przypadły dla gospodarzy żółtego salonu. Ci nawet, co niczego nie żądając od cesarstwa, ujadali tylko z przyzwyczajenia, także byli bardzo niezadowoleni, że przy ich pomocy, najuboższy z nich, najbardziej podszarzany, będzie miał wstążeczkę czerwoną przy dziurce od guzika. Gdyby chociaż ozdobiono cały żółty salon!
— Nie dlatego, żebym dbał o order — rzekł Roudier de Granoux, zaprowadziwszy go do okna. — Odmówiłem zaszczytu za Ludwika Filipa, gdym był dostarczycielem dworu, Ach! Był to dobry monarcha, Francya nieprędko doczeka się podobnego.
Roudier zostawał napowrót orleanistą. Dodał w końcu z przebiegłą chytrością dawnego kapelusznika z ulicy Sainte-Honoré.
— Ale tobie, Granoux, wstążeczka przy dziurce przydałaby się niewątpliwie! Wszakże o tyle ratowałeś miasto co Rougon. Wczoraj w jednem bardzo dystyngowanem towarzystwie, wierzyć prawie nie chciano, żebyś mógł takiego harmideru narobić młotkiem...
Granoux wyjąkał podziękowanie, przy oblaniu się rumieńcem. Pochylając się do ucha Roudiera, szepnął:
— Nie mów tego nikomu, ale spodziewam się, że Rougon będzie prosił o wstążeczkę dla mnie. To dobry chłopak.
Były kapelusznik spoważniał, przestał żartować, Vuillet zbliżył się do niego, mówiąc o zasłużonej nagrodzie, jaka spotkała ich przyjaciela. Roudier głośno odpowiedział, iżby Felicya siedząca o kilka kroków słyszała: „że to właśnie tacy ludzie, jak Rougon, przynoszą zaszczyt legii honorowej“. Księgarz potakiwał, był w dobrym humorze, gdyż od rana miał stanowczo przyrzeczoną klientelę kolegium. Co się tyczy Sicardota, ten zrazu, niebardzo był rad, że już nie sam jeden z całej bandy będzie dekorowanym; według niego tylko wojskowi mieli prawo do krzyża. Lecz że w gruncie był dobrym człowiekiem i odwaga Piotra w podziwianie go wprowadzała, zentuzyazmował się i przyznał, że Napoleoni umieli odznaczać ludzi, z sercem i energią.
Gdy Rougon i Arystydes weszli, przyjęto ich z zapałem; wszystkie ręce się do nich wyciągnęły, ściskano się nawet. Aniela siedziała na kanapie przy świekrze, uszczęśliwiona, zapatrzona w stół ze zdumieniem żarłoka, który nie widział nigdy tylu potraw razem. Sicardot winszował Arystydesowi, że napisał taki piękny artykuł do dziennika. Powracał mu swoją przyjaźń. Młody człowiek, w odpowiedzi na troskliwe zapytania dotyczące jego rodziny, wyznał, iż pragnie wyjechać do Paryża, gdzie brat dopomoże mu do karyery; ale brakuje mu pięciuset franków. Sicardot przyrzekł je dać, widząc już w imaginacyi córkę swoją na przyjęciu w Tuileries.
Felicya dała znak mężowi. Piotr bardzo otoczony, przyjaźnie zapytywany dla czego taki blady, tak źle wygląda, mógł tylko na minutę oddalić się od gości. Powiedział żonie na ucho, że z Pascalem się widział, że Macquart wyjeżdża w nocy, że matka dostała zupełnego pomieszania zmysłów, o czem nie trzeba wspominać, bo toby popsuło zabawę. Felicya usta przygryzła. Wzajemnie wyczytali myśli swoje w oczach, „że stara nie będzie im już zawadzała; domostwo przemytnika zrówna się z ziemią, jak się zrównało mury posiadłości Fouque’ów, i odtąd używać będą poważania i uszanowania ze strony obywateli miasta“.
Lecz goście spoglądali na stół. Felicya prosiła, by zajęli miejsca. Błoga rozkosz ich opromieniła. Gdy każdy brał za łyżkę, Sicardot wstał, prosząc o chwilkę zwłoki, poczem rzekł poważnie:
— Panowie, chcę wyrazić w imieniu całego zebrania, jak jesteśmy szczęśliwi, że odwaga i patryotyzm naszego gospodarza, zostały ocenione i wynagrodzone. Uznaję, że Rougon miał wyższe natchnienie, pozostając w Plassans, gdy nas ci hultaje włóczyli po gościńcach. Pochwalam ze szczerego serca postanowienia rządowe... Pozwólcie, niech skończę... Powinszujecie mu potem... Muszę powiedzieć wam, że nasz przyjaciel, nie tylko że został kąwalerem legii honorowej, ale nadto otrzyma posadę poborcy...
Wykrzyknięto z podziwienia. Każdy myślał o jakiej małej posadce. Niektórzy przymuszali się do uśmiechu. W końcu jednak, oczekiwane przyjemności stołu przeważyły i towarzystwo rozpłynęło się w grzecznościach i powinszowaniach.
Sicardot jeszcze prosił o głos.
— Poczekajcie, bo nie skończyłem... Już tylko słówko powiem... Możemy mieć nadzieję, że nasz przyjaciel pozostanie z nami, dzięki śmierci Peirotte’a.
Kiedy biesiadnicy wykrzykiwali, Felicyi serce się ścisnęło. Wiedziała już od Sicardota o śmierci poborcy, ale wspomnienie smutnego wypadku na początku uczty tryumfalnej, dreszczem ją przejęło. Przypomniała sobie swoje życzenie; ona zabiła tego człowieka! Biesiadnicy tymczasem przy brzęku łyżek i talerzy, rozpoczęli obiad. Na prowincyi jedzą dużo i hałaśliwie. Po pierwszem daniu zaczęli mówić wszyscy razem; pomiatali zwyciężonymi, sypali sobie pochlebstwa w oczy; przedrwiwali nieobecność margrabiego; ze szlachtą żyć niepodobna! Roudier utrzymywał, że pan de Carnavant dostał żółtaczki ze strachu, jaki mu powstańcy napędzili.
Drugie danie była to prawdziwa „odprawa“... Handlarze oliwy i migdałów uratowali Francyę! Wzniesiono toast na chwałę Rougonów. Granoux mocno czerwony zaczynał bełkotać, Vuillet blady, był już całkiem pijany; Sicardot ciągle dolewał, podczas gdy Aniela zbytecznie się najadłszy, popijała wodę z cukrem. Szczęśliwi z ocalenia, szczęśliwi, że się już nie potrzebują trząść ze strachu, że znów siedzą spokojnie w żółtym salonie, przy dobrze zastawionym stole, przy świetle dwóch świeczników i żyrandola, który widzieli po raz pierwszy bez okrywy od much upstrzonej, panowie ci mieli miny rozkosznie głupowate, pochodzące z pełni obfitego i grubego użycia. Pochwalne, ich głosy rosły za każdą potrawą, przyrównywano obiad do uczty Lukullusa.
Piotr promieniał; na jego tłustem, bladem obliczu tryumf wybił wyraziste piętno. Felicya, nabrawszy ducha, oświadczyła, iż zapewne najmą mieszkanie po tym biednym Peirotte’cie, nim będą mogli kupić domek na Nowem Mieście. Układała jak ustawi przyszłe meble w pokojach poborcy. Miała wejść do swoich Tuileryów. Kiedy już wrzawa stała się ogłuszającą, przyszedł jej na myśl Sylweryusz, wstała i nachyliwszy się do ucha Arystydesa, zapytała o niego.
Młody człowiek zadrżał, usłyszawszy niespodziane zagadnienie.
— Już nie żyje — odpowiedział po cichu. — Byłem świadkiem, jak mu żandarm roztrzaskał głowę wystrzałem z pistoletu...
Felicya zmieszała się. Otworzyła usta, by zapytać syna, dla czego nie zapobiegł zabójstwu, upominając się o dzieciaka. Ale nie wyrzekła ani słowa, tylko stała strwożona. Arystydes, który wyczytał pytanie na drżących jej ustach, szepnął:
— Pojmuje matka, że nic nie mówiłem... Tym gorzej dla niego! Ale ja dobrze zrobiłem. Ubył nam kłopot...
Ta otwartość brutalna nie podobała się Felicyi. Arystydes, równie jak ojciec i matka, miał także życie człowieka na sumieniu. Zapewne, że gdyby nie był podchmielony i nie roił złotych snów o swem przybyciu do Paryża, nie byłby się przyznał, że się włóczył po przedmieściu i pozwolił, by krewnemu głowę roztrzaskano. Piotr, uważając zdaleka rozmowę matki z synem, domyślił się o czem mówią, i przesłał im spojrzenie wspólnika, błagającego o sekret. Był to ostatni powiew przerażenia, co przeszedł nad Rougonami pośród żywej wesołości obiadowej. Powracając na swe miejsce, Felicya zobaczyła przez okno świece przy katafalku Peirotte’a, którego ciało przywieziono z Sainte-Roure. Usiadłszy, myślała że świece palą ją w plecy. Lecz biesiadnicy coraz byli weselsi, mianowicie przy zastawie deseru.
W tym samym czasie, przedmieście drżało jeszcze z przerażenia po dramacie, który zakrwawił równinę Św. Mittra. Powrót wojska, po rzezi na łące Nores, był nacechowany srogim odwetem. Zabijano ludzi kolbami, gdzieś pod murem, lub rozstrzeliwano w rowach. Żeby bojaźń zamykała usta, żołnierze sieli śmierć po drodze. Można było iść za nimi po krwawych śladach, jakie za sobą zostawiali. Na każdym przystanku zabijano powstańców. Dwóch zabito w Sainte-Roure, trzech w Orchères, jednego w Béage. W Plassans w obozie na drodze Nicejskiej postanowiono także jednego rozstrzelać; a to wszystko, aby wzbudzić poszanowanie dla nowego cesarstwa. Lecz żołnierzom uprzykrzyła się krwawa robota; żaden się nie stawił na wezwanie. Jeńcy powiązani po dwóch, porzuceni na belkach, oczekiwali swego losu z milczącą rezygnacją.
Żandarm Rengande nadszedł prędkim krokiem rozsuwając tłum ciekawców. Jak tylko się dowiedział że wojsko powraca, prowadząc kilkuset niewolnika, wstał natychmiast z łóżka, chociaż trząsł się z febry, i wyszedł narażając swe życie. Na dworze rana mu się otworzyła, krew zafarbowała obandażowanie i ściekając po twarzy osiadała na wąsach. W rysach jego przebijał przerażający wyraz gniewu i zawziętości. Przeszedł raz jeden i drugi koło więźniów, każdemu zaglądając w oczy i nad każdym się zastanawiając; nareszcie wykrzyknął:
— Ach! ten rozbójnik... Już go mam!
Położył rękę na ramieniu Sylweryusza, który blady, znękany, osłupiały, patrzył gdzieś w przestrzeń, przed siebie, okiem łagodnem i głupowatem. Od czasu wyjścia z Sainte-Roure, ciągle miał to spojrzenie. Przez całą drogę był potulny jak dziecko. Okryty kurzem, umierając z pragnienia i znużenia, szedł nieustannie, nie mówił ani słowa, jak bydlę posłuszne, co idzie w gromadzie pod batem pastucha. Myślał o Miette’cie, widział ją leżącą na chorągwi, z otwartemi oczyma. Od trzech dni ją tylko widział. I teraz, w zwiększającej się ciemności, jeszcze ją widział.
Rengade zwrócił się do oficera, który nie mógł znaleźć w swoim oddziale żołnierzy chętnych do egzekucyi.
— Ten łajdak wybił mi oko — rzekł wskazując na Sylweryusza. — Daj mi go pan... będziesz miał mniej kłopotu.
Oficer machnął obojętnie ręką i odszedł, nie powiedziawszy ani słowa. Żandarm zrozumiał, że przystaje na jego żądanie.
— No, wstawaj! — zawołał, wstrząsając Sylweryuszem.
Ten zaś, jak i inni więźniowie miał towarzysza przy łańcuchu. Związano go z wieśniakiem z Poujols, człowiekiem piędziesięcioletnim, który przy pracy rolnej, na skwarze słonecznym, pochylił się, zesztywniał, nabrał uporu i niedowierzania, właściwego zwierzętom źle traktowanym. Poszedł z widłami w ręku, bo cała wieś szła, ale nigdyby sobie nie wytłomaczył, co go rzuciło na gościniec. Od czasu jak został pojmany, jeszcze mniej rozumiał. Przypuszczał, że go odprowadzają do domu. Dziwił go tylko i, do reszty ogłupiał widok tylu ludzi zebranych i patrzących na niego.
Ponieważ mówił jedynie swojem narzeczem, nie wiedział czego żandarm chce. Podniósł ku niemu swoją wielką, płaską twarz i sądząc, że go pytają zkąd jest, odrzekł chrapliwym głosom:
— Jestem z Poujols.
Wszyscy się roześmieli; kilka głosów dało się słyszeć:
— Odwiążcie wieśniaka!
— Bah! — odparł Rengade — im więcej tego plugastwa się zabije, tem będzie lepiej. Kiedy są we dwóch razem, niechaj razem giną.
Zaczęto szemrać.
Żandarm obrócił swe straszne, krwawe oblicze, publiczność się cofnęła. Jakiś mieszczanin zupełnie odszedł, oświadczając, że gdyby dłużej pozostał, nie mógłby wcale jeść obiadu. Chłopaki tam stojący, poznawszy Sylweryusza, zaczęli mówić o dziewczynie czerwonej. Mieszczanin powrócił, żeby się przyjrzeć kochankowi kobiety z chorągwią, o której wspomniała „Gazeta“.
Sylweryusz nie widział nic, co się koło niego dzieje; Rengade musiał go wziąść za kołnierz; gdy powstał, wieśniak wstał także.
— Chodźcie — rzekł żandarm — to długo nie potrwa.
Sylweryusz poznał ślepego. Uśmiechnął się. Musiał zrozumieć, co go czeka. Odwrócił głowę. Widok ślepego, jego wąsów zesztywniałych od krwi zsiadłej, przejął go okropnym żalem. Byłby wolał umrzeć pod wrażeniem spokojnem i słodkiem. Unikał spotkania się z jednem okiem Rengade’a, złowrogo błyszczącem. Udał się prosto w głąb równiny św. Mittra, na ścieżkę pod murem. Wieśniak szedł za nim.
Równina smutny miała pozór, pod oświetleniem chmur żółtawo-miedzianej barwy, przy zapadającym zmierzchu. Ziemia, belki, tarcice, kozły traczów — wszystko wydawało się ponure, blade, bez życia. Trzech cyganów przestraszonych wysadziło głowy z przykrytego wozu, starzec i staruszka, oraz młoda dziewczyna z kędzierzawemi włosami, z oczyma świecącemi jak u wilka.
Nim wszedł na ścieżkę Sylweryusz się obejrzał. Przypomniał sobie, że jednej niedzieli, dawno już temu, szedł tędy. Wtenczas księżyc prześlicznie świecił, wszystko tchnęło spokojem i słodyczą; cyganka o kręconych włosach śpiewała piosenkę w nieznanym języku. Potem Sylweryusz przypomniał sobie, że ta odległa niedziela była przed ośmiu dniami. Zaledwo tydzień upłynął od pożegnania się z Miettą. A jemu się zdawało, że nie był na równinie lata całe! Lecz gdy wszedł na ścieżkę serce mu omdlało; poczuł zapach tych samych kwiatów, zobaczył te same cienie od tarcic, te same szczeliny w murze. Jak to wszystko do niego przemawiało! Uliczka była pusta, smutna, wydawała się dłuższą; powiał z niej wiatr zimny. Ten zakątek postarzał się widocznie. Gęsty mech porósł na murze, trawa wymarzła, deski nadbutwiały od wilgoci. Upadek, zniszczenie. Przymknął oczy, by sobie przypomnień dnie inne: świeżą zieloność, ciepłą porę, powietrze łagodne, przechadzki z Miettą. Ona tędy przychodziła, zeskakiwała z muru, śmiejąc się dźwięcznym głosem. Rozprawiała o sroczych gniazdach, pociągała go na łąki, nad rzekę. Przypomniał sobie, że ta dzielna dziewczyna nauczyła się pływać doskonale i w tak krótkim czasie i napowrót myśl jego powróciła na ulubioną ścieżkę, bo zawsze do niej razem wracali. Gdy nadchodziła godzina rozejścia się, całowali się, mówiąc sobie „dobranoc“. Mietta przełaziła przez mur i jeszcze zdaleka przesyłała mu pocałunek. Przemknęło to wszystko jak błyskawica. Już jej nie zobaczy, nigdy, nigdy!
— Idź, gdzie chcesz, wybierz sobie miejsce — szydził żandarm.
Sylweryusz postąpił jeszcze kroków kilka w głąb ścieżki, od której przez przeciąg dwuletni zależało życie jego. Jeszcze myśli jego błąkały się po niedalekiej przeszłości. Oboje czekali starszego wieku, żeby się pobrać. Ciotka Dida byłaby z nimi mieszkała. Może byliby wynieśli się daleko, do jakiej wsi nieznanej, gdzieby łobuzy z przedmieścia nie mogli już prześladować Mietty za zbrodnię jej ojca. Byliby żyli w szczęściu i spokoju! On założyłby warsztat kołodziejski przy jakim wielkim gościńcu. Już zaniechał swych ambicyj rzemieślniczych, zrzekł się wyrobu świetnych powozów; wolałby pracować w spokoju dla drobnego ludu. Teraz w swojem rozpaczliwem osłupieniu nie mógł się zoryentować, dla czego te sny szczęścia nigdy się nie urzeczywistnią? Dla czego nie miałby wynieść się z Miettą i ciotką Didą? Wytężywszy pamięć, słyszy głuchy huk wystrzałów z ręcznej broni, widzi chorągiew upadającą przy nim, ze złamanem drzewcem, obwisłemi fałdami, niby skrzydło ptaka postrzelonego. To Rzeczpospolita i Mietta śpią, obie zawinięte w czerwony sztandar. O nieszczęście niewypowiedziane! Obie nie żyją. Pierś ich jest przebita, zakrwawiona i to właśnie zagrodziło mu życie, dwa trupy jego najtkliwszych uczuć. Już mu nic nie pozostawało, mógł umierać. Ztąd nabrał od wyjścia z Sainte-Roure tej łagodności dziecięcej, nieokreślonej, dobrodusznej, gdyby go nawet bito, nie byłby poczuł. On nie był w swojem ciele, pozostał klęczący przy ukochanych zwłokach, pod drzewami w duszącym dymie prochu.
Lecz ślepy się niecierpliwił; popchnął opóźniającego się wieśniaka. Sylweryusz szedł dalej; o coś zaczepił nogami, spojrzał, to odłamek bielącej się czaszki. Zdawało mu się, że wązka uliczka wypełnia się głosami. Umarli go wzywają, starzy umarli, których ciepłe tchnienie, w czasie wieczorów lipcowych, tak przenikało ich oboje. Rozpoznawał ich ciche szepty. Cieszyli się, wołali go, przyrzekali że mu oddadzą Miettę w ziemi, w ustroniu bardziej jeszcze tajemniczem niż ta ścieżka. Cmentarzysko, co owiewało te dzieci ciepłemi podmuchami bujnej roślinności i siało im łoże z nieprzebytej trawy, nie mogąc ich rzucić w wzajemne objęcia, marzyło teraz o napojeniu się ciepłą krwią Sylweryusza. Od dwóch lat czekało na młodych małżonków.
— Czy tutaj? — Zapytał ślepy.
Młodzieniec spojrzał przed siebie. Doszedł już do końca uliczki. Zadrżał, spostrzegłszy kamień grobowy. Mietta dobrze mówiła, ten kamień był dla niej przeznaczony. Tutaj leży... Marya... zmarła. Umarła, bryła skały stoczyła się na nią. Omdlewający sparł się na kamieniu. Jakże on dawniej był ciepłym, gdy na nim siedzieli, gawędząc przez długie wieczory! Ona tędy przychodziła, zeskakiwała na niego z muru, jej nogi starły nieco brzeg jeden. Ślad wyciśnięty zachował cośkolwiek z niej, z jej ciała giętkiego, zręcznego. I myślał, że w tem wszystkiem jest fatalizm, że ten kamień dlatego tam leżał, by mógł na nim umrzeć, gdy pierwej tu kochał.
Żandarm nabił pistolety.
Umrzeć, umrzeć, myśl ta zachwycała Sylweryusza. Więc po to prowadzili go po tej długiej drodze białej, co z pochyła ciągnie się z Sainte-Roure do Plassans. Gdyby był wiedział, byłby więcej pośpieszał. Umrzeć na tym kamieniu, w głębi wązkiej ścieżki, w tem powietrzu, którem Mietta oddychała, nie spodziewał się takiej pociechy w cierpieniu. Niebo było łaskawe. Oczekiwał z uśmiechem.
Wieśniak zobaczył pistolety. Dotychczas szedł bezwiednie. Strach go ogarnął. Powtarzał jak szalony:
— Jestem z Poujols, jestem z Poujols!
Padł na ziemię, tarzał się u nóg żandarma, błagając o litość. Wyobrażał sobie zapewne, że go brano za kogo innego.
— Cóż ztąd, że jesteś z Poujols? — mruknął Rengade.
Kiedy ten nieszczęsny trząsł się, płakał, nie rozumiejąc dlaczego ma umierać, wyciągał swe grube, spracowane ręce zaklinając się, że nic złego nie zrobił, że mu trzeba przebaczyć; żandarm niecierpliwił się, że tak się ruszał, bo mu nie mógł przyłożyć pistoletu do skroni.
— Będziesz ty cicho! — krzyknął.
I strzelił mu w samą głowę. Wieśniak padł od razu. Ciało jego potoczyło się pod stos tarcic; sznur się zerwał, Sylweryusz ukląkł przy kamieniu.
Rengade dogodził wyszukanej zemście, zabijając wieśniaka nasamprzód. Oglądał drugi pistolet; podnosił go zwolna, rozkoszując się śmiertelnem oczekiwaniem Sylweryusza. Ten spojrzał na niego spokojnie. Ale dziki wyraz twarzy mściwego człowieka, był mu wstrętnym. Odwrócił oczy i na murze ujrzał głowę Justyna, w miejscu, z którego Mietta zeskakiwała.
Justyn, stojąc w tłumie przy bramie Rzymskiej, widział, że żandarm prowadzi dwóch jeńców. Pobiegł czemprędzej przez Jas-Meiffren, żeby zdążyć na egzekucyę. Tak się śpieszył, że upadł dwa razy; lecz pomimo szalonego biegu, spóźnił się na pierwszy wystrzał. Zrozpaczony wlazł na mur; widząc że Sylweryusz jeszcze pozostał, uśmiechnął się z radości. Wiedział od żołnierzy o śmierci swojej krewnej; przekonanie że stelmach zaraz zginie, uszczęśliwiło go do reszty. Oczekiwał wystrzału z rozkoszą, jaką zawsze mu sprawiały cierpienia drugich.
Gdy Sylweryusz poznał głowę tego przebrzydłego hultaja, któremu oczy świeciły się z radości, wściekłość w nim zakipiała, uczuł potrzebę życia. Był to ostatni bunt krwi, bunt, co trwa jedną sekundę. Klęknął napowrót, patrząc przed siebie. W smętnym zmroku ukazało mu się ostateczne widziadło. Na końcu ścieżki, przy samem wejściu na uliczkę św. Mittra, ujrzał ciotkę Didę. Stała blada i sztywna, jak posąg świętej, patrząc na skon jego.
W tej chwili poczuł na skroni zimno pistoletu. Justyn się śmiał. Sylweryusz, zamknąwszy oczy, słyszał, że dawni zmarli wołają go natarczywie, widział w ciemności Miettę leżącą na chorągwi. Potem ślepy wystrzelił i wszystko się skończyło; czaszka młodzieńca pękła na dwoje jak dojrzały owoc granatu. Upadł twarzą na kamień, dotykając ustami miejsca startego nogami Mietty, na którem z ukochanej musiało pozostawać cośkolwiek.

∗             ∗

U Rougonów wieczorem, mianowicie przy deserze, rozlegały się śmiechy u stołu ciepłego jeszcze od resztek i wyziewów obiadu. Nakoniec skosztowali przyjemności bogaczów! Żądze ich, zaostrzone trzydziestoletniem powstrzymywaniem się, wyszczerzały drapieżne zęby. Ci nienasyceni dotąd chudeusze, zaledwo co puszczeni w przyjemności używania, przyprzyklaskiwali rodzącemu się cesarstwu, które miało być epoką gorącej, obfitej „odprawy“... Zamach stanu, podnosząc fortunę Bonapartych, gruntował zarazem fortunę Rougonów.
Piotr powstał, wziął kieliszek do ręki, wołając:
— Za zdrowie księcia Ludwika, cesarza!
Ci panowie, co utopili zazdrość w szampanie, powstali wszyscy razem i z ogromnemi oklaskami wychylili toast. Był to piękny widok! Obywatele plassańscy: Roudier, Granoux, Vuillet i inni — płakali, ściskając się na niezastygłych jeszcze zwłokach Rzeczypospolitej! Sicardot powziął myśl genialną. Zdjął z głowy Felicyi węzeł z czerwonej wstążki, który sobie przypięła przez grzeczność, nad prawem uchem, uciął z niego kawałek nożykiem deserowym i uroczyście przewlókł Rougonewi przez dziurkę od guzika. Ten skromnie się bronił z uradowanem obliczem.
— Ale nie... proszę cię, to już zanadto. Trzeba poczekać aż postanowienie wyjdzie.
— Cóż u licha! — zawołał Sicardot — musisz znaczek zatrzymać. Przecież to żołnierz napoleoński dekoruje cię!...
Cały salon sypnął rzęsiste oklaski. Felicya zaledwo mogła oddychać ze wzruszenia. Granoux, zwykle milczący, w zapale wylazł na krzesło i powiewając serwetą, wypowiadał mowę, która zginęła we wrzawie. Żółty salon tryumfował. Był w malignie.
Lecz wstążeczka przesunięta przez dziurkę od guzika nie była jedyną plamą czerwoną w zwycięztwie Rougonów... W sąsiednim pokoju, leżał jeszcze but w krwi umaczany. Świece, jarzące się przy zwłokach Peirotte’a po drugiej stronie ulicy, w ciemności błyszczały czerwono jak rana otwarta. Zdala także, w głębi równiny św. Mittra, ścinała się krwi kałuża...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.