Przejdź do zawartości

Złoto z Porto Bello/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XIV. Skrzynia umrzyka
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
Skrzynia umrzyka.

Gdy powróciłem do kajuty głównej, Ben Gunn właśnie podawał jadło do stołu, a dziadek odsuwał trunek na taką odległość, gdzie już pułkownik O‘Donnell nie mógł dosięgnąć ręką.
— Mamy już dosyć napitków, Benjaminie, — mówił do kuchty i nie zważając na zafrasowaną twarz Irlandczyka, kazał wynieść i to, co było przed nimi, jako też i nową kolejkę butelek, którą jeden z lokajczyków wniósł na tacy.
Nikt nie odzywał się, póki kuchcik i murzynkowie nie opuścili pokoju. Wtedy Murray pochylił się naprzód w swem krześle.
— Musimy rozpatrzeć pewną ważną sprawę, pułkowniku — oznajmił. — Proszę cię o chwilę bacznej uwagi.
O‘Donnell pokiwał głową markotnie.
— Jak waćpanu wiadomo, drużyna mego sojusznika, kapitana Flinta, której część widziałeś w Nowym Jorku, nie nawykła do takiej karności, jakiej ja wymagam od ludzi, osobiście mi podległych. Kapitan Flint uznał za stosowne dąsać się na układ, zawarty z waszymi przywódcami w sprawie podziału skarbów, więc aby go przejednać i poręczyć mu moją słowność, dałem mu mego wnuka i pana Corlaera jako zakładników. Im to było nie w smak, więc szczęśliwym trafem czmychnęli stamtąd jeszcze przed naszym odjazdem, powrócili na pokład Króla Jakóba i ukrywali się tutaj przez kilka dni. Nie chciałem tracić czasu na odwiezienie ich Flintowi, więc przewiduję, iż przyjmie on mnie z jeszcze większą podejrzliwością, jak wprzódy.
— Ciągle powtarzałem, że było szaleństwem z naszej strony dopuszczać takiego nikczemnika do uczestnictwa w naszem przedsięwzięciu, — odął się O‘Donnell.
— Niema potrzeby znów tego wałkować — odrzekł żywo mój dziadek. — Muszę mieć zabezpieczoną Rendezvous, a za to trzeba zapłacić Flintowi. Ponadto, może mi on być potrzebny z innych jeszcze względów. Nasze zamierzenia jeszcze nie zostały ziszczone w całej pełni. Trzeba też pono mieć to na uwadze, że dotychczas szedł on ze mną ręka w rękę, więc winienem mu nieco lojalności.
— Lojalność względem Sprawy winna wyprzedzać wszystko inne! — oświadczył O‘Donnell.
— Słusznie waszmość rzekłeś i ja tak samo twierdzę. Atoli muszę też patrzeć w przyszłość. Byłoby wbrew mej polityce zrywać z Flintem, o ile tego można uniknąć. Podobnież byłoby rzeczą sprzeczną z mym rozsądkiem wierzyć Flintowi więcej, niż się należy; w obecnym zaś wypadku nie mam wcale ochoty mu wierzyć.
— Więc cóż czynić? — zgrzytnął O‘Donnell. — Zwiększyć mu zapłatę?
— Nie, nie, bynajmniej. Mojem zdaniem, powinniśmy ukryć część skarbów, przypadającą na naszych przyjaciół, jeszcze zanim wrócimy na Rendezvous.
— Ale gdzie ją ukryć?
— Już od kilku tygodni układałem to sobie w głowie. Na południe od Porto Rico znajduje się wyspa — taki sobie spłacheć jałowej golizny — znienawidzona przez wszystkich marynarzy... z powodu smutnych wspomnień o rozbiciach i innych tarapatach. Nazywają ją Skrzynią Umrzyka.
Przypomniałem sobie ponurą, przejmującą pieśń, którą po raz pierwszy usłyszałem w gospodzie pod Głową Wielorybią, gdy szukałem O‘Donnella na prośbę jego córki. Samo brzmienie tej nazwy zapowiadało miejsce jakby stworzone na ukrywanie skarbów korsarskich.
Irlandczyk skrzywił się.
— Co? To złoto, którego zdobycie kosztowało nas tyle zachodów i niebezpieczeństw, mamy wywalić na wydmę piaskową, by pierwszy przejezdny żeglarz?...
— Powiedziałem, że nikt tam nie zechce pójść, nawet gdyby potrafił tego dokazać.
— Mnie się to nie podoba! — odparł O‘Donnell, patrząc spodełba. — Moi przyjaciele nawymyślaliby mi ostatniemi słowami, gdyby taki zasób złota wymknął się nam z rąk tym sposobem.
— Łatwiej-ci się może wymknąć nam z rąk na pokładzie Króla Jakóba, niż na Skrzyni Umrzyka! — odpowiedział Murray. — Namyśl się, chevalier! Nasamprzód musimy się liczyć z Flintem. Szelma będzie bezczelny w swych żądaniach, jak on to potrafi, zależnie od nastroju jego załogi oraz ilości wypitego rumu. Powtóre, zawsze zachodzi możliwość, że natkniemy się na jakąś fregatę, zanadto chyżą w biegu. W tym czy innym wypadku lepiej zawsze nie mieć skarbu na Królu Jakóbie. W ten sposób zyskamy czas na uciszenie wrzawy, jaką podniosą Hiszpanie, i na przygotowanie waszych przyjaciół do przejęcia skarbu.
— Cokolwiekbyś waćpan powiadał, zawżdy-ć to kiepski sposób rozwiązania sprawy — żachnął się O‘Donnell. — Lepiej byłoby nam skierować się ku północnej stronie i wyładować skarb na wybrzeżu francuskiem.
— Ażeby narazić się na zaczepienie przez krążowniki francuskie i angielskie? — ozwał się z przekąsem mój dziadek. — Rany Boskie, człowiecze, chyba postradałeś zmysły? A gdy już go wyładujesz, cóż wtedy czynić zamyślasz? Ileż to z tego skarbu okroi się dla twych przyjaciół, a ile pójdzie na omaszczenie kieszeni urzędników francuskich? Wielkim skarbem nie tak znów łatwo się rozporządzić!
Ja — rzekł Piotr, — masz rację, Murrayu. Ale na cóż to wracać do Flinta? On zawsze tylko narobi ambarasu... a jeszeli nie on, to jego lucie. Najlepiej bęcie iść na inne miejsce.
Dziadek zażył tabaki, poczem ją w zadumie pobrzękiwać w wieczko tabakiery.
— Żeby tak wyznać waszmościom zupełną prawdę, — zauważył nakoniec, — postanowiłem wrócić do Flinta, ponieważ przewiduję, że być może będę musiał go poświęcić celem zatarcia naszych śladów. Nie mam jeszcze w głowie określonego planu, ale sytuacja może się ukształtować w ten sposób, że kto wie czy nie trzeba będzie dać jakowej zwierzyny do ścigania Hiszpanom, Francuzom i Anglikom. Z całej duszy wolałbym — a zapewne i wy tak samo, mości panowie, — żeby tą zwierzyną był Koń morski, a nie Jakób. Ponadto, zanim dojdzie do takiej sytuacji, Rendezvous jest najbezpieczniejszą kryjówką, jaką znam po tej stronie Afryki.
O‘Donnell wpatrzył się w niego z mimowolnym szacunkiem.
— Nie chciałbym-ci ja mieć w waszmości swego prześladowcy, panie Murray! — zawołał. — Czy Flint nie jest pańskim przyjacielem?
Dziadek zamyślił się nad tem pytaniem.
— Nie bardzo przyjacielem, — odpowiedział, — powiedz aść raczej sprzymierzeńcem. A bywa to niekiedy warchoł pierwszej wody. Nie zawahałbym się go poświęcić, ażeby zapewnić sobie stawkę o którą gramy.
— Więc w sercu waszmości niemasz ni krzty prawdziwej rzetelności? — dociąłem mu. — Zatem waćpanu chodzi poprostu o to, by go wyzyskać do własnych celów?
— Tak i nie, Robercie — odparł chłodno. — Gdy dojdziesz do lat starszych, przekonasz się, że rzecz żadna nie jest całkiem dobra, jak i całkiem zła.
W korytarzu zadudniły kroki, wraz też w drzwiach kajuty ukazała się szpakowata głowa Marcina.
— Ostatni z...... smoluchów już przybył na pokład, panie kapitanie, — zaraportował. — Jaki kierunek drogi waszmość nam nakażesz?
Murray spojrzał na Irlandczyka.
— Czas już coś postanowić, mości panie — odezwał się. — Do waćpana należy rozstrzygnąć, co czynić wypada.
O‘Donnellowi jakby się twarz przeciągnęła.
— Juści, skądże mam wiedzieć, co rzec powinienem, skoro nigdy przedtem nad tem się nie zastanawiałem? — wykręcał się niepewnie. — Czy potrafię waćpanu to wytłumaczyć, że kapitan Flint może się pokusić o posiadanie całego skarbu?
— Uważałbym to za rzecz prawdopodobną — przystał mój dziadek.
— Jest rzeczą jeszcze bardziej prawdopodobną, iż on wywoła rozruch, jeżeli waszmość przybędziesz do zatoki, rozporządziwszy się połową złota — wtrąciłem. — Przyczyni się to tylko do zaostrzenia jego podejrzeń.
— W tem, co aść powiadasz, jest trochę słuszności, — przyznał dziadek. — Niemniej pozwól mi zaznaczyć, że jeżeli nie będziemy mieli połowy skarbu, niepodobna mu będzie zabezpieczyć tenże jakimkolwiek sposobem.
O‘Donnell huknął rozwartą dłonią w wierzch stołu.
— Dość tych sporów! — wykrzyknął. — Jestem na twe rozkazy, Murrayu, mniejsza o moje osobiste widzimisię. Czyń, co uważasz za najstosowniejsze.
Dziadek zwrócił się do sztormana.
— Odczepić się od zdobycznego okrętu, panie Marcinie, i nastawić wszystkie żagle! Jedziemy na Pd. W. ku Pd. Chciałbym, żebyśmy, nie byli widziani zbrzegów Porto Rico.
— Według rozkazu, panie kapitanie!
Tu Marcin zawahał się.
— A skarb, panie kapitanie? — dodał.
— Ben Gunn da waszeci klucz do lazaretu. — Złożycie tam wszystko, jak zwykle.
— Według rozkazu panie kapitanie!
Po jego nadejściu nastała chwila milczenia. Z pokładu odbrzmiewały nawoływania korsarzy, skrzypienie putków i łopotanie żagli. Król Jakób niejako się otrząsnął, odrywając się od połupanego kadłuba Najświętszej Trójcy. Przez okno wślednie widać było buszpryt i forkasztel hiszpańskiego okrętu, jeszcze nachylone pod ciężarem gmatwaniny żagli, strzaskanych rej i poszarpanych lin. Zwolna wyminęliśmy cały statek, a ja z zajęciem patrzyłem, jak z jego okien i z za parapetów wystawały głowy ludzkie, przyglądając się nam z beztroską ciekawością, jakgdyby po jakiemś przyjaznem spotkaniu na morzu.
Bandera hiszpańska jeszcze powiewała na głównym maszcie, gdzie szamotała się przez całą bitwę. Kapitan don Ascanio z założonemi rękoma i wściekłym wyrazem twarzy stał jeszcze wciąż na rufie. Gromadka duchowieństwa klęczała, modląc się żarliwie. Opasły mnich w groźnej postawie podniósł krucyfiks, gdyśmy przejeżdżali koło nich.
Dziadek powstał z miejsca.
— Panowie wybaczą, ale muszę jeszcze obejrzeć niejedną rzecz na pokładzie, jeżeli życzycie sobie jakowegoś posiłku, zadzwońcie w ten dzwonek i wydajcie rozkazy kuchcikowi. Robercie, jeżeli ty i Piotr potraficie natyle stłumić swe sympatje hanowerskie, to będę bardzo cenił pomoc, jaką mi okażecie w sprawie dotyczącej skarbu.
Ruszyliśmy obaj za nim, z jednej strony, by uniknąć pozostania sam na sam z Irlandczykiem, z drugiej zaś, by nasycić swą ciekawość co do skrzyń i pak, które widzieliśmy przelotnie podczas przeprawy przez pokład Najświętszej Trójcy. Istotnie, scena, która nas oczekiwała, godna była widzenia. Pokład główny, tuż przed samą rufą, zatłoczony był zawartością lazaretu hiszpańskiego, zwaloną byle jak, gdyż pracujące drużyny przenosiły wszystko pośpiesznie z jednego okrętu na drugi.
Murray wydobył rejestr i kałamarz; urządzono mi pulpit na beczce z wodą, poczem piraci, jeden za drugim, jęli przechodzić przede mną, każdy ze swym ładunkiem złota lub srebra, w bitej monecie lub bryłach kruszcu.
Był to wprost niezwykły zasób kosztowności. Niepodobna wyszczególnić całych kolumn liczbowych, jakie zapisywałem w rejestrze — było tam np. 5.000 talarów, albo 10.000 dublonów, 12.000 uncyj, 20.000 castellanos, 25.000 talarów itd. — nigdzie nie bawiono się w drobiazgi. Jedna z beczułek, któreśmy otworzyli, była zapełniona dziwacznemi monetami wschodniemi, z których jedne miały kształt kwadratowy, inne podługowaty, inne sześcienny, inne znów okrągły, a wszystko zapisane pajęczą siatką zygzaków — był to haracz z posiadłości hiszpańskich na morzach południowych. Było tam zgórą dwieście tysięcy funtów w sztabach srebrnych — każda z nich ważyła po pięćdziesiąt funtów — które zapakowano, po trzy sztuki razem, w jeden pokrowiec z płótna żaglowego, celem ułatwienia transportu karawanie mułów... w ten sposób, że muł każdy miał do dźwigania ładunek trzysta funtów. Był też pokaźny zapas złotego surowca, którego każda sztaba, wagi osiemdziesięciu funtów, owinięta była w oddzielny pokrowiec. Była też skrzynia drogich kamieni, których wartość można było ocenić jedynie na domysł, tudzież trzy skrzynie zastaw stołowych.
Wartość całkowita, według urzędowego oszacowania na każdym z pakunków, czyto skrzyni czy beczce, wynosiła na walutę angielską £ 1.563.995, nie licząc klejnotów i zastaw stołowych; przeliczanie skarbu i przenoszenie go do winiarni Benjamina Gunna ukończyliśmy dopiero w godzinę po zapadnięciu zmroku, gdy Murray rozpuścił całą drużynę, obdarzywszy ją podwójną porcją rumu, i dał polecenie Saundersowi, sprawującemu podówczas wachtę, ażeby pozwolił swym ludziom spać na pokładzie, z wyjątkiem tych, którzy w danej chwili mieli pełnić służbę czatowników lub przy sterze.
W kajucie zastaliśmy śpiącego O‘Donnella, który rozwalił się na stole, ułożywszy głowę na podgiętych ramionach; tuż koło niego rozlana była kałuża wina. Dziadek podniósł brwi w górę i rzekł:
— Ten pan, Robercie jest szambelanem króla Jakóba, rycerzem Malty i Santiago w Hiszpanji, pułkownikiem wojsk inżynieryjnych hiszpańskich, oraz dziedzicem Bóg wie ilu dworów w Irlandji... o ile odzyszcze swoje prawa. A przypatrz-no mu się teraz!
Przyznam, że nie wyglądał pięknie, ale zadrasnęło mnie to usposobienie mego sławetnego krewniaka.
— A któż go do tego przywódł? — dociąłem mu.
— Nie ja, mój chłopcze! Takie żarty byłyby zgoła zbyteczne. No, no, ale niezbyt to szczęśliwe z mej strony, iżem go namówił, by zabierał, z sobą tę dziewczynę.
— To był chyba najnikczemniejszy z uczynków waszmości!
Dziadek zażył tabaki, rozważając ten zarzut. Pomimo całodziennego znoju twarz jego zachowała nienaruszony spokój.
— Pozory przemawiają przeciwko mnie — odpowiedział. — Jednakowoż skłonny jestem przypuszczać, iż z czasem asan przyznasz mi, że czyniłem com mógł najlepszego. Zważ asan, jaka czekałaby ją dola w klasztorze hiszpańskim, gdyby coś przydarzyło się jej ojcu.
— Zważ waszmość, jaka czeka ją dola na okręcie korsarskim, jeżeli mu się coś przydarzy! — odparłem z przekąsem.
Dziadek skwaszony, zwrócił się do Piotra.
— A niechże mię! ten chłopak gra mi na nerwach! Znał-że kto młodzika tak ślepo przekonanego o swej słuszności!
Piotr zmrużył małe ślepki.
— On ma słuszność i waćpan masz słuszność. Ale najlepiej bęcie, jeszeli połoszymy pułkownika do łóżka, ja.
— „Daniel zjawił się na sądzie!“ — zawołał Murray. — Ale co chciałeś przez to powiedzieć, miły Pietrze?
— Waćpan wiesz, co chciałem powiecieć... i ja wiem, co waćpan miałeś na myśli — odparł z powagą Holender. — Jesteś aść wielkim szubrawcem, ale tim razem mosze miałeś rację.
— Nie bądź-że kpem, Piotrze — żachnąłem się.
— Asan jesteś sam kpem — nasrożył się dziadek. — Jesteście tutaj wy obaj — ludzie najzacniejsi pod słońcem — i ja trzeci, który ma zapewne mniej pretensji do cnoty, ale (jeżeli powiedzieć prawdę) jest bardzo zainteresowany w tej sprawie; wszyscy trzej całą duszą pragniemy zapewnić dziewczynie bezpieczeństwo. Czyż matka rodzona mogłaby dać lepszą opiekę?
— A Flint? — wtrąciłem. — Zapewne i on będzie się nią opiekował?
— On nawet nigdy nie będzie miał sposobności, Robercie — odpowiedział dziadek poważnie. Wprawdzie wy obaj pokiereszowaliście moje plany, ale Jan Flint nie zdoła mnie przemóc. Dajno mu powróz, chłopcze... a my damy mu sposobność do tego, by się obwiesił.
Ja — rzekł Piotr. — Bęciemy opiekowali się losem tej ciewcziny... więc zaniesiemy pułkownika do łóżka.
I ponieśliśmy nieprzytomnego O‘Donnella, który raz po raz bełkotał jakieś przekleństwa lub urywki piosenek jakobickich.
Nakoniec, gdy udaliśmy się już do naszej sypialni, zapytałem Piotra, o czem to był on napomknął w czasie rozmowy swej z Murrayem.
— O, właśnie o tem mówimy — odparł, wtaczając się z ciężkiem westchnieniem ulgi na swój tapczan.
— Słyszałem — podchwytuję. — Ale o czem?
W jego oczach, schowanych za trzęsącemu się płatami tłuszczu, zamigotało błade światełko.
— Właśnie o tem mowa — mruknął. — Murray mówi i ja mówię. Murray lubi mówić, ja.
Wstałem z łóżka wczesnym rankiem, ale panna O‘Donnell i mój dziadek już mnie w tem byli uprzedzili. Wyszedłszy na rufę, ujrzałem ich oboje stojących koło barjery; Murray całą swą postawą i każdym rysem swej przystojnej, czerstwej twarzy wydawał niezmierne ugrzecznienie, natomiast dzieweczka wpatrywała się weń wzrokiem, w którym dziwnie łączyła się niechęć z szacunkiem.
Wiatr zmienił się w ciągu nocy na naszą korzyść, więc jechaliśmy swobodnie — Jakób zręcznie, chyżo, niby koń wyścigowy, pomykał po łagodnych wełnach. Ląd straciliśmy już dawno z oczu.
Dziadek z ojcowską poufałością poklepał mnie dłonią po ramieniu, zasię panna O‘Donnell rzuciła na mnie nieśmiałe spojrzenie, w którem wyczytałem dwojakie usposobienie, podobne temu, jakie okazywała względem niego.
— Oto mój cioteczny wnuk, który uspokoi wszelkie wątpliwości, kołaczące się jeszcze w sercu asindźki, mościpanno Moiro — oznajmił Murray; — a teraz waćpanna pozwolisz, że pójdę odbyć ranny przegląd okrętu... gdyż winniśmy utrzymać surowy rygor, jako że jedziemy pod banderą królewską i jesteśmy przeto okrętem floty królewskiej.
Ona z pewnem oczarowaniem przyglądała się odchodzącemu.
— Dalibóg, nigdy nie spotkałam człeka jemu podobnego! — odezwała się nakoniec. — Przypomina mi on tę zacnej krwi szlachtę, z jaką zapoznał mię padre w Madrycie... i on-że jest korsarzem? Kiedy z nim rozmawiam, odczuwam mimowoli, że na całym świecie niema tak wytwornego i wspaniałego mężczyzny. Ale znowu gdy sobie przypomnę całą burdę na pokładzie Najświętszej Trójcy i to, co o nim mówił Frey Sebastian... wtedy zimny dreszcz mnie oblatuje. Jednakowoż wydaje mi się, że i waszmość, panie Ormerod, jesteś z tego samego osobliwego rodzaju łudzi... że potrafisz być szarmancki i ugrzeczniony dla młodej panienki, a jednocześnie tak okrutny, jak dziki kot, którego pokazywali nam Indjanie na wzgórzach za Porto Bello.
— Waćpanna musisz mieć o mnie takie wyobrażenie — odpowiedziałem. — Atoli prawdą jest, żem-ci ja tak samo, jak aśćka, jedynie poddany igraszce losu.
— Tak waćpan powiadasz? — odrzekła mi łaskawie.
— Powiadam — odrzekłem dobitnie. — Pozwól mi pani bym opowiedział ci całą historję... począwszy od nocy, kiedym waćpannę prowadził do gospody pod „Głową Wielorybią“...
— Ach, była też to noc! — zawołała Moira. — Po raz pierwszy to w mem życiu odetchnęłam wówczas atmosferą przygód, a później, gdym sobie to wspominała, myślałam, że nie potrafiłabym się nigdy niemi nasycić. Ale wczoraj zostałam uleczona z mego pragnienia...
I niebieskie jej oczęta zaszły łzami, a kąciki jej ust obwisły boleśnie w dół.
— Niechże pani pozwoli mi tylko, bym jej opowiedział rzecz całą, — prosiłem, a zapewne waćpanna lepiej będziesz myślała o owej nocy i, być może, o niektórych wypadkach późniejszych.
— Owszem, panie łaskawy — odrzekła, — opowiadaj aść co żywo, a ja cała w słuch się zamienię i nie będę w niczem przerywała. Ale co się tyczy wiary... będę musiała i ja też coś niecoś powiedzieć... a waćpan posłuchać.
Zacząłem więc opowiadać wszystko po kolei, począwszy od chwili, gdy Darby Mc Graw przybiegł do kantoru na ulicy Perłowej... jakże odległy wydał się nam ów czas i owo miejsce, teraz gdyśmy wpatrywali się w zielonawo-modre bałwany morza Karaibskiego, ogrzane podzwrotnikowem słońcem, dochodzącem właśnie do największego skwaru godziny południowej!... Ona słuchała ze wzrastającem zaciekawieniem, nie przerywając mi opowieści, conajwyżej jakiemś westchnieniem:
— Chwała Bogu!... o Święci Pańscy!... Najświętsza Panno, czy to możliwe!
Ale gdy doszedłem do ucieczki z Konia morskiego, ona nie dała mi dokończyć:
— Więc waszmość gotów byłeś służyć mi swą pomocą i obroną? O, proszę mi wybaczyć niegodziwe podejrzenia, jakie żywiłam względem waćpana! Będziesz mi waćpan prawdziwym przyjacielem... tak samo i ten duży pan. Jakże się nazywa?... Pan Corlaer? Doprawdy jestem waszmości wielce zobowiązana — i zawsze nią pozostanę. Wszakoż jedyną odpłatą, na jaką zdobyć się umiem, będą tylko moje szczere dzięki i modlitwy, jakie zasyłać będę na klęczkach do Stwórcy, póki mi życia stanie.
Odtąd już pełnem zaufaniem darzyła mnie i Piotra i spędzała najwięcej czasu w naszem towarzystwie. Jej ojciec, o ile nie pił, był zajęty naradami z Murrayem. Całemi godzinami kreślili piórem po papierze, obliczając siłę klanów, koszta muszkietów, prochu i ołowiu, oraz ilość dział polowych, potrzebnych do uzbrojenia okrętu, jako też osobiste potrzeby wodzów i szlachty, tudzież kwoty, zapomocą których należało „podkupić“ pewne osobistości. Gdy tak pracowali, ufność mego dziadka rosła coraz to bardziej, a długa, końska twarz pułkownika O‘Donnella nabierała żywszych rumieńców, co było nietylko wynikiem butelek madery, wypijanych po cztery naraz za jednem posiedzeniem...
Siódmego dnia po bitwie z Najświętszą Trójcą spostrzegliśmy niską, piaszczystą wysepkę, gęsto najeżona karłowatemu drzewami i zaroślem, a pozbawioną jakichkolwiek cech, któreby zachęcały do osiedlenia się na niej. Jedyną wyróżniającą odznaką był jej podługowaty, kanciasty zarys, który przy pewnym wysiłku wyobraźni, można było upodobnić do kształtów kufra marynarskiego, Murray zbliżał się do niej ostrożnie, a jeden z mierników wciąż zanurzał ołowiankę, — aż wreszcie zapuściliśmy kotwicę od nawietrznej strony, o milę albo i więcej od wybrzeża.
Tymczasem Marcin i gromadka może pięćdziesięciu ludzi wydobywali skarb z winiarni czyli lazaretu; sztorman sprawdzał liczby wypisane na przygotowanej przeze mnie liście, a korsarze gderali pomiędzy sobą — w sposób, który niezbyt przypadał mi do gustu, — gdy przeliczono ponownie majątek, jaki zdobyli, nie otrzymując, jak dotąd żadnego wynagrodzenia ani uczestnictwa. Marcin był służbistym i sprężystym oficerem, więc pomimo ich szemrania i niezadowolenia, potrafił utrzymać ich w karbach wytężonej pracy, aż do czasu, gdy zwinięto linę kotwiczną i Murray rozkazał spuścić na wodę wszystkie łodzie. W tejże chwili ujrzeliśmy, że owych pięćdziesięciu ludzi rzuciło się na stormana i zwaliło go do rynsztoka, poczem ruszyli hurmem na sztymbort i jęli wdzierać się po drabinie na rufę, idąc za przewodem olbrzymiego Szkota.
Murray, który właśnie wiódł był rozmowę z O‘Donnellem, skoczył na ich spotkanie z taką równowagą ducha, jak gdyby to zdarzenie wchodziło w zwykły tryb życia okrętowego.
— Cofnijcie się, wiara! — rozkazał spokojnie.
Przywódcy zatrzymali się, stropieni i niezdecydowani, strwożeni naraz czerwonym blaskiem w jego piwnych oczach i niewzruszoną mocą, jaka biła z białego oblicza.
— Chcemy tylko trochę złota!... — odezwał się chrapliwie pierwszy z idących.
Dziadek spokojnie wyjął z kieszeni mały, dwururkowy pistolet francuski, strzelił chłopu w głowę, pochylił się nad nim i strącił zwłoki z drabiny.
— Panie Marcinie, — zawołał, — bądź łaskaw nakazać, by rzucono w morze to ścierwo. Do roboty, chłopy, albo każę was wszystkich oćwiczyć.
Oni na łeb na szyję poczęli zbiegać z drabiny i rozproszyli się jak stado owiec; żaden z nich nie śmiał nawet ręki podnieść na Marcina, który przybył do nich, klnąc pociesznie swym łagodnym głosikiem oraz kułakując wszystkich na prawo i lewo. Dwaj z nich wyrzucili na jego rozkaz martwy zewłok za barjerę, a potem ruszyli prosto do miejsca, gdzie spuszczano łodzie, i już ani słowem ani czynem nie okazywali buntowniczych zamiarów.
Jednakowoż gdy Murray obrócił się ku nam twarzą, zauważyłem pomiędzy jego brwiami głęboką rysę, która świadczyła niezbicie, że nurtował go jakiś niepokój.
Moira O‘Donnell, która stała koło mnie i Piotra, przysłuchując się wygłaszanej przeze mnie powieści o Wyspie, pierwsza zagaiła rozmowę.
— Czy waszmość musiałeś zastrzelić tego człowieka? — zapytała.
— Mieliśmy do wyboru: albo to, albo też może śmierć nas wszystkich, moja panno, — odpowiedział niezwykle gniewnym tonem. — Załoga tego rodzaju, jak moja, jest to hałastra obwiesiów, utrzymywanych w posłuszeństwie strachem. Niechno tylko kiedy pryśnie zaklęcie dyscypliny — które da się osiągnąć tylko strachem — a oni dzięki swej liczebności rychło osiągną przewagę nad nami. Niniejsze wydarzenie naogół nie miało większej wagi, lecz dało mi nauczkę, że winienem być stanowczo bezwzględny. Krótko mówiąc, moi drodzy, — rzekł po chwili, — nie mogę opuścić Króla Jakóba, dopóki choć część skarbu znajduje się na okręcie; z drugiej zaś strony nie byłoby dla mnie rzeczą bezpieczną powierzać komukolwiek z mej załogi umieszczenie skarbu w kryjówce.
Zażył tabaki, przypatrując się w zamyśleniu wzgórkom piaskowym na Skrzyni Umrzyka.
— Zatem powziąłem plan następujący: — ciągnął dalej. — Wyślę na brzeg osiemset tysięcy funtów, z czego sto tysięcy należy do mnie, a siedemset tysięcy jest przeznaczone dla twoich przyjaciół, chevalier. Potem wysadzę na brzeg was czworo, dawszy wam dostateczną ilość żywności i odpłynę z Jakóbem na południe, skąd powrócę za pięć dni, by was z sobą zabrać. Przez ten czas zdołacie chyba przenieść skarb w bezpieczne miejsce i zakopać go tamże. W ten sposob, chevalier, można będzie zapewnić sobie bezpieczeństwo tegoż, póki nie uda się nam wrócić po niego na Jakóbie lub na jakim innym okręcie, wysłanym przez waszych przyjaciół.
— Plan waszmości może jest najlepszy w dzisiejszych warunkach, — odpowiedział O‘Donnell — ale winienem przypomnieć panu, mości Murray, że z czterech osób, które wiedzieć będą o miejscu, gdzie ukryjemy złoto, dwie należą do stronnictwa Hanowerczyków, a trzecią jest moja córka, wątłe jeszcze dziewczątko.
Dziadek roześmiał się.
— Nie potrzebujesz mieć żadnych obaw co do tych trojga. Mało aść znasz pannę Moirę, jeżeli nazywasz ją wątłem dziewczątkiem; co się zaś tyczy Roberta i Piotra, obaj są uczciwymi ludźmi, a w każdym razie nie będą z pewnością narażeni na pokusę, by wydawać nasz skarb swoim sprzymierzeńcom. Nie nie, pułkowniku, dzięki mojemu planowi będzie można skarb ukryć lepiej niż w banku.
Gadali jeszcze tak i owak, ale koniec końców O‘Donnell przyjął plan mojego dziadka, a Moira dała się też przekonać argumentom, że dopóki skarb będzie ukryty, póty będzie można zapewnić obrócenie go na szlachetny użytek. Piotr i ja przystaliśmy z wielu powodów — popierwsze ze względu na panienkę, powtóre pod wpływem podniecenia, płynącego z zakopywania skarbu, którego nikt z nas poprzednio nie dotknął, a wreszcie też i z tej przyczyny, że bądź co bądź byliśmy jeńcami i musieliśmy być posłuszni. Jednakowoż nie będę starał się zaprzeczać, że miły był nam dreszcz, który przejął nas wieczorem tego dnia, gdy staliśmy na wąskiej wydmie wybrzeża wysepki, obok wielkiego stosu beczułek i skrzyni, siekier, kilofów i łopat baryłki wody i pudeł z żywnością ze spiżarni Benjamina Gunna, i patrzyliśmy, jak łódka, co nas tu przywiozła, wracała w stronę Jakóba.
Następnych pięć dni wymagało znacznego nakładu pracy ręcznej, co wywołało jęki oburzenia z ust pułkownika O‘Donnella, wielki wysiłek ze strony Moiry (ta nie skarżyła się ani słowem), a ze strony Piotra i mojej wytężenie całej siły, na jaką nas stać było. Doprawdy, bez pomocy olbrzymiego Holendra me zdołalibyśmy przenieść tak znacznego skarbu, wykopać dlań dół i zataić miejsce jego ukrycia, i to w przeciągu tak krótkiego czasu, jaki wyznaczył nam Murray.
Pierwszy wieczór upłynął nam na poszukiwaniu kryjówki w niegłębokiej dolince, zasłoniętej od strasznych burz, które nawiedzają morza tameczne. Pułkownik O‘Donnell i Moira zostali odkomenderowani do kopania, ponieważ tylko Piotr i ja zdolni byliśmy unieść ciężki ładunek skrzyni i beczułek. Potem pracowaliśmy już bez przerwy, z wyjątkiem dwóch godzin w południe i krótkiej drzemki nad ranem, gdyż gwiaździste noce, ochłodzone wiatrami morskiemi, były najdogodniejszą porą do pracy. Wszakoż już na widnokręgu ukazały się topżagle Jakóba, zanim zdołaliśmy usunąć zwały wykopanego piasku z miejsca kryjówki i całą tę przestrzeń zasadzić drzewami i krzakami, które poprzednio wykopaliśmy z całą ostrożnością, by nie naruszyć ich korzeni.
O‘Donnell czuł nieprzezwyciężony wstręt do pracy fizycznej, ale jego wiedza inżynierska dawała mu możność wymierzyć w przybliżeniu położenie owego miejsca oraz wyznaczyć pewne kąty, które utrwalały je w waszej pamięci — była to ostrożność wielce potrzebna, gdyż skoro ukończyliśmy robotę, nie było już nawet znaku naszego dzieła, oprócz lekkiego rozrzucenia ziemi dokoła paru drzew. A w miesiąc później, jakeśmy się dowiedzieli, bujna roślinność zatarła pono wąski trop ścieżyny, która wiła się kręto przez piaszczyste pagórki do krawędzi doliny.














Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.