Zofja M.

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Zofja M.
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Kraj, 1897, nr 19-22
Redaktor Erazm Pitz
Wydawca Erazm Pitz
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia «Kraju» (Tenke i Fusnot)
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZOFJA M.
SZKIC
PRZEZ
Gabrjelę Zapolską.

Zmrok już zalegał izbę pocztową i po za kratkami głowy urzędników majaczyły jakby skąpane w ciemni. W głębi, na żółtej ścianie, spękanej i w kątach pokrytej płachtami pajęczyn, zaczerniła się nagle sylwetka mężczyzny, odzianego w zbyt szerokie palto. Mężczyzna wyciągnął rękę — szkło szczęknęło i zaświecił żółty, chorowity ogieniek, który szybko pokryła mleczna bania klosza. I druga, trzecia, czwarta lampa zaświeciła z kolei, a teraz całe wnętrze oddziału pocztowego rozjaśniło się powoli.
Na stołach tu i owdzie, pośród stosów papierów, pojawiły się lampy, rzucające białe kręgi światła. Urzędnicy powstawali z miejsc, zapalali u lamp papierosy. Jeden z nich w głębi u półek przeglądał dużą zapyloną książkę, drugi obok niego scyzorykiem obcinał paznogcie.
W samym kącie izby, na prawo, w oddziale przeznaczonym na listy i przesyłki poste-restante, siedział pan Winklewski i niespokojnie spoglądał na kratki, przed któremi pusto było o tej godzinie i głucho. Wogóle pod wieczór ruch ustawał, przenosił się na główną pocztę, a do tej odległej filji, mieszczącej się na dziedzińcu brudnej kamienicy, rzadko kto zaglądał. Pan Winklewski nie miał wiele do czynienia i w tej chwili melancholijnie przerzucał kartki drugiego tomu «Bez dogmatu», którego dokończyć nie był w stanie. Był to bowiem typ prostego romantyka, który nawet w zaduchu pocztowej izby pozostał nim i snuł swoje marzenia, jak dziewczyna przędziwo na kołowrotku. Był biedny i z trudem dobił się stanowiska; był sam jeden, jadał w podrzędnych restauracjach i mieszkał na ulicy św. Anny w malutkim pokoiku, do którego wchodziło się po schodach, naśladujących drabinę.
Nauczył się gotować sobie herbatę na maszynce i przyszywać guziki. Miał nawet rodzaj damskiej neseserki, gdzie były igły i naparstek, na który spoglądał z pewnym rodzajem czci i przestrachu. Wszystko, czego użytku nie rozumiał, nabawiało go takim przestrachem, połączonym z uwielbieniem. Dla tej więc przyczyny czytał teraz «Bez dogmatu» i spoglądał na kartki tej książki z tym samym wyrazem, z jakim patrzył na srebrne denko naparstka, świecące na błękitnem dnie neseserki.
Wychowywał się sam, wyuczył się z podręczników języków obcych i szczytem jego marzeń było posiadanie frakowego garnituru. Gdy doszedł do tego szczytu, zaczął marzyć znów o biurku dębowem z sześcioma szufladkami. Skromna posada c.-k. pocztowego urzędnika w Krakowie nie pozwalała mu na podobny zbytek. Wziął więc bilet na loterję i czekał uśmiechu losu.
Tymczasem chodził po plantach w niedzielę, na wystawę obrazów, dwa razy na miesiąc do teatru, a raz na miesiąc do kąpieli. Powoli przychodziły na niego manje starokawalerskie, jakkolwiek miał dopiero lat trzydzieści. I tak — sypiał z głową owiązaną fularem i nosił laskę w lewej ręce. Idąc plantami, uderzał laską po nogach ławek. Czuł, że popełnia nieprzyzwoitość i ma minę paupra, lecz jakaś wyższa wola kierowała jego ręką. Nagle — przeczytał w «Kurjerze» dwa artykuły o sugiestji i hypnotyzmie. Od tej chwili zdawało mu się, że podlega jakimś nadludzkim wpływom. Nocami wsłuchiwał się w skrzyp mebli, to znów wstawał i czesał włosy, śledząc w lustrze pojawienia się fosforycznych świateł.
Była to niezmiernie wrażliwa impulsywna natura, która czuła się osamotnioną i niepewną wśród otoczenia rozlicznych prądów, których nie odczuwając — przeczuwała. Powoli jednak wszystkie te wahania się i niepewności koncentrować się zaczęły w jednej myśli i jedynem pragnieniu: wielkiej, lecz cichej i bezgranicznej miłości. Dla pana Winklewskiego kobieta do tej chwili była ideałem i życie odosobnione, niekoleżeńskie, jakie pędził, nie pozwoliło mu zbrukać szat tego ideału. Spędzał wieczory samotnie, przy maszynce spirytusowej oglądając guziczki u rękawiczek, albo gorsy u świeżo wyprasowanych koszul. Nawet gdy był jeszcze w gimnazjum, unikał pokątnych pogawędek, z których mężczyzna na resztę życia wynosi lekceważącą ciekawość w stosunku do kobiet. Nie przechodząc uniwersytetu, nie ustał w tej ciągłej pogoni za ideałem, który czynił z pocztowego c. k. urzędnika maszynę marzącą, wpółsenną — spiesznie wpatrującą się w oczka siatki, gdy po za niemi pojawiła się postać kobieca, odziana w jasną, wiosenną sukienkę. Dla pana Winklewskiego wszystkie te postacie były piękne, wszystkie młode, wszystkie interesujące. Zlewały się one w jedną nieuchwytną marę — kobiety szeleszczącej, pachnącej, o kształtnych małych rękach i w lakierowanych pantofelkach, migających z pod rąbka sukni. Przychodziło ich dużo, szczególniej rano, po owe listy «poste-restante», leżące cierpliwie w przegródkach, oznaczonych czarną na tle białego papierka literą. Widać było z wyrazu twarzy, z drżenia rąk, z nagłej bladości, skoro pan Winklewski szukał napróżno żądanego listu, że przeważnie sprawy sercowe przywodziły do brudnej i ciemnej izby pocztowej te wiosenne, kobiece zjawiska. Od pensjonarskiego mundurku zacząwszy, skończywszy na kapotce mężatki, przesuwały się jak w kalejdoskopie białe i różowe twarze przed kratkami klatki pana Winklewskiego, pozostawiając po sobie smugę światła, perfum i nieuchwytnego, kobiecego wdzięku. Niektóre wsuwały się dyskretnie, mówiły cichym głosem, oglądając się lękliwie dokoła — inne prosiły o list śmiało, głośno, z ukrytą nutą wesołości. Pan Winklewski podawał listy, starając się zachowaniem swojem zastosować do usposobienia odbiorczyni. Czynił to bezwiednie, lecz zciszał głos lub podnosił go odpowiednio do sytuacji — wesoło wyciągał rękę z zakreśloną kopertą, lub wysuwał ją dyskretnie, jak kot łapę, nie patrząc na twarz swej klientki. I cała miłosna atmosfera otoczyła go w chwili awansu, który go wrzucił do tej klatki listów poste-restante. Dawniej siedział w głębi izby i odbierał od pocztyljonów zamknięte na klucz torby. Z początku doznał zawrotu głowy i odurzył go jakby zapach świeżo rozkwitłych lilij. Lecz szybko odurzenie to ustąpiło słodkiemu rozmarzeniu. Romantyzm zaczął rozwijać się, jak kwiat w doskonale urządzonej oranżerji. I pan Winklewski tęsknym wzrokiem wodził teraz za każdą odbierającą list — kobietą.
Co «jej» napisał «tamten»?
Co było w tej kopercie, którą odchodząca dama wsunęła tak spiesznie za gors, jak skarb najdroższy?
Czy wyznanie miłosne?
Jeżeli — tak — w jakich słowach?


∗                    ∗

I nocami teraz pan Winklewski silił się rozwiązywać zagadki listów, które przechodziły we dnie przez jego ręce. Często pokusa go chwytała otworzyć ten i ów list — przeczytać — dowiedzieć się wreszcie, jak się pisze listy, które mają dar wywoływania na lica kobiet rumieńce lub bladość opłatka. Czy on, pan Winklewski, potrafiłby złożyć podobny list i wywrzeć nim takie wrażenie? Jakie słodkie uczucie musiało przejmować serce mężczyzny, gdy kreślił podobne słowa? Gdy zaś czytał — pan Winklewski wiedzieć nie mógł, gdyż przeważna ilość mężczyzn, odbierających listy poste-restante, rekrutowała się ze studentów, niedorostków, którzy najczęściej odchodzili od kratek bez żądanego listu. W jaki sposób załatwiali «tamci» swoje korespondencje — zostawało dla pana Winklewskiego tajemnicą. Widocznie kobiety pisywały do nich do domów, nie lękając się przejęcia listów, lub czyjejkolwiek niedyskrecji.
Kilka razy jednak zdarzało się panu Winklewskiemu wręczać «jemu» i «jej» listy. Nie był jednak pewien, czy się nie myli, jakkolwiek przeczucie mówiło mu, że to «on» i «ona». Później korespondencje się urywały, ktoś spłoszył ptaszki — nić, łącząca dwa serca, prysła i u oczek siatki nie stawały więcej niecierpliwe cienie. Czasem listy «poste-restante» leżały miesiące całe i pan Winklewski doznawał mimowolnego smutku na widok tych wzgardzonych, zapomnianych, albo odrzuconych przesyłek. Miał dla nich sympatję, która z czasem wzrastała i przechodziła w objawy czynne. I tak — zdmuchiwał z nich pył, przeznaczył dla nich osobną przedziałkę w szafce i pielęgnował je, jakby grabarz, dobrem obdarzony sercem, pielęgnował opuszczone mogiłki. Nagle — po latach dwóch — ktoś upomniał się o taki zapomniany list. Była to niemłoda kobieta w żałobie. Pan Winklewski doznał nagle uczucia żalu. Przyzwyczaił się uważać te listy niejako za swoją własność. Zżył się z niemi. Witał się co rano — żegnał wieczorem. I jeden z tych «zapomnianych» odszedł od niego po to, aby zostać otwartym — zdradzić wreszcie swą tajemnicę, przemówić po tak długiem milczeniu...
Pan Winklewski dnia tego był szczerze zmartwionym i poszedł spać, nie przeczytawszy «Dziennika Lwowskiego». Zdawało mu się, że zawiódł go jakiś przyjaciel wierny i szczery. Gdy nazajutrz powrócił do swej klatki, nie spojrzał nawet do przegródki «zapomnianych». Okazali się dla niego niewdzięczni ci jego «przyjaciele». Wolał nie zajmować się dłużej niemi.
Dnia tego, a była to znów wiosna i to wczesna, marcowa — taka uśmiechnięta, jak niespodzianka imieninowa, na ulicach strojno. Słońce, które jeszcze nie grzało, ale ciągnęło ku sobie, jak złoty magnes w rzekę roztopiony. Słońce to dostało się nawet jasną smugą i do klatki pana Winklewskiego.
Była to wązka, cieniuchna strużka, nieśmiało zabłąkana przez małe szybki drzwi, znajdujących się nawprost oddziału listów «poste-restante» lecz niemniej rozjaśniła i podłogę zadeptaną i brudną, i deseczkę, na której pan Winklewski podsuwał listy damom, i nawet samego pana Winklewskiego, który po raz pierwszy dnia tego rozdzielił włosy na środku głowy i kazał je lekko zakarbować fryzjerowi. Dlaczego to uczynił, nie wiedział sam, ale ogarnęła go jakaś przekora, chęć dowiedzenia wszystkim, że nie jest jeszcze ani starym, ani opuszczonym, i że on, na wzór tego zapomnianego listu, mógłby jeszcze powędrować w świat — daleki.
Koło kościoła Panny Marji opadł go dziś rój gołębi. Trzepotały się i skrzydła ich biły powietrze, jak skrzydła aniołów w podaniach ludowych. Pan Winklewski wyciągnął ku gołębiom ręce i potknął się o żydówkę, sprzedającą pomarańcze. Obsypany pomarańczami i obelgami, spłoszył gołębie, — poszedł jednak do biura w dziwnem usposobieniu. U fryzjera przyglądał się sobie w lustrze długą chwilę. Wydało mu się, że nie jest jeszcze zbyt starym i brzydkim. Zaczęły mu się snuć po głowie marzenia dziwne i nieokreślone. Miał ochotę kupić sobie ciastek z poziomkami, których jeszcze nie było, to znów zapragnął bukiecika sasanek. Lecz sasanki jeszcze spały we mchu leśnym, a poziomki nie marzyły o pojawieniu się na świecie. Pan Winklewski mimowoli powrócił do dawnych pragnień i marzeń. Razem z wiosennem słońcem stanęła przed jego wyobraźnią istota zbiorowa — pełna ponęty, słodyczy i czaru.
Kobieta.
O niej myślał ciągle, podając listy przez okienko klatki. Przyszło już kilka kobiet, z tych jedna pensjonarka o długim, jasnym warkoczu. Gdy odchodziła od kratki, pan Winklewski wpatrzył się w tę jasną kosę, zakończoną wązką lila wstążeczką. Dziewczynka szła szybko, czytając po drodze mały liścik różowy, z dużą piwonją na środku arkusika. Czytała i potykała się po nierównej podłodze. Gdy zniknęła we drzwiach, pan Winklewski usiadł smutny i zgnębiony. Dziś — więcej niż kiedykolwiek — miał ochotę napisać list, albo list podobny odebrać...
Nagle pomiędzy dwoma żydami, którzy przyszli z pakietami rekomendowanych handlowych listów, zajaśniał jakiś piaskowego koloru żakiecik i zjawiły się na kastorowym kapelusiku dwa szare ptaszki.
Jakaś młoda kobieta weszła do izby pocztowej i stała na progu wahająca się i niepewna.
Widocznem było, iż przyszła po raz pierwszy i nie wiedziała dokąd się udać, a pytać nie śmiała.
Stała w strudze złota cała, jasna od pokręconych popielatych włosów, które pod kapeluszem wiły się, spadając na kark i tam związane w węzeł, spięte były tanią szyldkretową strzałą. Twarzyczka jej była cokolwiek zaróżowiona, drobna, trochę pomięta i zmęczona. Rysy miłe, a zwłaszcza usta wązkie, drobne, prawie dziecięce. Ubrana bardzo skromnie, prawie ubogo — miała na rękach zniszczone rękawiczki i w jednej ręce trzymała niewielką podróżną torbeczkę.
Wchodzący i wychodzący żydzi popychali ją i potrącali. Do okna pana Winklewskiego podszedł posłaniec i zażądał listu, którego adres był wypisany na kartce. Pan Winklewski wstał, list wyszukał i podał, a gdy posłaniec odchodził — urzędnik ujrzał nagle młodą kobietę w szarem ubraniu i oczu od niej oderwać nie mógł.
Zdawało mu się, że ktoś go kolnął w serce i nakazał mu patrzeć na tę kobietę. Ona spojrzała także na niego i twarz jej rozjaśniło to podniesienie powiek, pod któremi pojawiły się duże, dość smutne i lękliwe źrenice.
Wahała się jeszcze chwilę — potem podeszła wprost ku jego klatce powolnym, zmęczonym krokiem.
On — stał po drugiej stronie przegrody, z ręką opartą na poręczy krzesła, siląc się na spokój i swobodę.
Gdy byli tak blizko siebie, że oddzielała ich jedynie przegroda, patrzyli na siebie jeszcze przez krótką chwilę i wreszcie kobieta pierwsza przemówiła ledwie dosłyszanym głosem:
— Gdzie są listy poste-restante, proszę pana?
On już wiedział po jaki list ta kobieta przyszła i sięgnął ręką na półkę, na której leżały listy, znaczone literą Z.
Było to przeczucie, a raczej wprawa, którą nabył przez te dwa lata siedzenia za oczkami klatki.
— Nazwisko pani? — zapytał dla formy.
— Zofja M.
List ten już trzymał w ręku. Nadszedł tego dnia ze Lwowa i leżał zaledwie od dwóch godzin na półce. Był świeży, niezmięty, w porządnej kopercie, z angielskiego grubego papieru.
Adres był wypisany pewną, męzką ręką i podkreślony śmiało, prosto, tak, jakby ktoś pod linją tę kreskę zrobił.
Pan Winklewski list oddał i młoda kobieta pojaśniała na twarzy.
Raz jeszcze podniosła na urzędnika oczy i bardzo grzecznie, prawie z wdzięcznością, wyrzekła:
— Dziękuję!
Poczem spiesznie oddaliła się, a razem z nią znikła i struga słoneczna, która z małego okienka wprost ku klatce pana Winklewskiego płynęła.
Odtąd regularnie dwa razy na tydzień pojawiały się w przegródce Z listy ze Lwowa, pisane na grubym angielskim papierze.
Były zawsze jednakowo adresowane, tą samą spokojną i wprawną męzką ręką.
Pan Winklewski listy te kładł na sam wierzch, gdyż wiedział, że piaskowy żakiecik zjawi się po nie z samego rana, a panu Winklewskiemu nagle chodzić o to zaczęło, aby jak najprędzej napotkać rozjaśniony wzrok młodej dziewczyny i posłyszeć owo ciche a tak proste:
— Dziękuję!
I tylko dni te liczyć się zaczynały teraz w życiu c.-k. urzędnika. Inne biegły szarą koleją bezbarwne i niewyraźne. Z początku owo zainteresowanie się żywsze jedną ze swych odbiorczyń pan Winklewski kładł na karb chwilowego rozdrażnienia, lecz powoli ta cicha postać w piaskowym żakieciku zaczynała uosabiać dlań wdzięk całej kobiecości, wdzięk, dla którego miał przez czas tyle nagromadzonej czci, pragnień i miłości. Czekał na jej pojawienie się dawno i ot — w dniu wiosennym zjawiła mu się u progu pocztowej izby drobna, mała, — wcale nie wyniosła i królewska, lecz jakaś pokorna, zgnębiona i widocznie zostająca w jarzmie serdecznego uczucia dla innego człowieka.
Lecz to jeszcze nie zatruwało chwil pana Winklewskiego.
On cały oddawał się tylko słodkiemu uczuciu idealnej miłości, która budziła się w jego sercu. Kochał dopiero, ale jeszcze nie pragnął być kochanym. Było w tem wiele z uczucia żaka szkolnego, zakochanego w guwernantce swej siostry. Widzieć, słyszeć — wystarczało. I ztąd pan Winklewski z niecierpliwością wyczekiwał pojawienia się listu ze Lwowa.
Lękał się, czy przyjdzie — czy nie będzie potrzebował dać odmownej odpowiedzi i zmartwić i tak zwykle smutne oczy młodej kobiety. Raz jeden — list się spóźnił o dzień jeden. Na zapytanie: «Czy niema do mnie listu?» — pan Winklewski uczynił ruch przeczący, i kobieta odeszła od kratek, nie spojrzawszy na niego, bez słowa «dziękuję», na które przecież czekał cztery dni. Nazajutrz — list przyszedł, lecz Zofja M. nie pojawiła się na poczcie. Przyszła dopiero następnego dnia i w ręku trzymała teczkę, na której pan Winklewski dostrzegł wypisany złotemi literami napis: Musik.
Dał jej list, spojrzała na niego wdzięcznie i powiedziała: «dziękuję».
Chciał jej powiedzieć: «widocznie był zapóźno wrzucony na pocztę» — lecz lękał się obrazić i niewczesnem zaczęciem rozmowy spłoszyć ją...
Wogóle robiła na niego wrażenie jakiegoś ptaszka, który z wiosną przyfrunął doń po ziarno i kilka kropel ożywczego napoju.
Podawał mu więc to ziarno w formie listu i szczęśliwy był, że sprawia radość choć chwilową, uspokojenie, nadzieję.
Takiego dnia i on szedł do domu weselszy, uśmiechnięty, a przechodząc koło kościoła Panny Marji, szukał gołębi, tulących się już o zachodzie do szarych sztukateryj kościelnych. Kupił sobie duży pęk sasanek, lecz przyszedłszy do domu, gdy włożył kwiaty w szklankę, uczuł nagle jakieś uczucie pustki i osamotnienia.
Usiadł na zniszczonej kanapie, pokrytej perkalowym pokrowcem i pogrążył się w myślach. I ciągle przed oczami stawała mu jedna i ta sama postać jasnowłosa w lekkim żakieciku, trochę wytartym na łokciach, z aksamitnym, brązowym kołnierzem.
Włosy te jaśniały, złociły się, kręciły pod rondem zniszczonego kapelusika, a twarzyczka w otoczeniu tych włosów nabierała łagodnego, coraz więcej kobiecego wdzięku. I był to dla pana Winklewskiego ów ideał, który nabrał wreszcie form, stał się żyjącą istotą, której mógł dosięgnąć, przemówić, nazwać po imieniu «Zofją».
Tak — «Zofją», lecz to już było wszystko.
Nic więcej o niej nie wiedział, kim była, z czego żyła, jak, gdzie — zkąd przyszła, dokąd szła w życiu.
I teraz już uczuł, że sam jej widok mu nie wystarczy, że oprócz tego musi coś wiedzieć o niej samej, że życie jej zaczyna interesować go i stawać się jego życiem. Równocześnie przychodziła mu do głowy myśl o listach, które ta kobieta odbierała z poczty. One jedne mieściły w sobie objaśnienie dokładne tajemnic jej życia. Od kogo były te listy, przysyłane z tak handlową akuratnością. Nie były to listy ani rodziny, ani przyjaciół. Nie rozjaśnia się twarz kobiety tak wielką radością, gdy jej wręczają listy matki, albo brata.
Był więc tam ten ktoś, ten drugi, ten jej własny i którego ona była także własnością.
Własnością!
Pan Winklewski przymknął oczy i przez przymrużone źrenice patrzył na liljowe dzwonki sasanek. Były świeże, młode i miały w sobie urok niewinnych oczów podlotka.
Zofja M. miała ciemne i niewyraźnego koloru oczy, a jednak te liljowe kwiaty, moknące w nadtłuczonej szklance, obok paczki tytoniu, i scyzoryka, przywodziły na pamięć jej spojrzenie i słodkie słowo:
— Dziękuję!


W sercu pana Winklewskiego nie było jednak teraz jeszcze ciekawości dla tego drugiego, który pisał listy na pięknym angielskim papierze i przylepiał markę trochę ukośnie na środku koperty.

Jeszcze jego myśl cała koncentrowała się około osoby samej kobiety i rozkoszowała się budzącem uczuciem ciekawości, rozdrabniającem się w tysiącach domysłów i przypuszczeń. Biedna była — to było widoczne.
Ubrana była zawsze jednakowo, pomimo upałów, w żakieciku i bez parasolki. Rękawiczki miała zniszczone i pozaszywane pracowicie, a szwy zaczernione atramentem. Pan Winklewski zauważył to, gdy wyciągnęła rękę po list i, pomimo że ją cofnęła szybko, dostrzegł wytarte i zniszczone odzienie jej ręki. Nie był obserwatorem, był jednak sam biednym i odgadywał przeczuciem biedaka drugą nędzę, pracowicie zwalczaną i ukrywaną przed ludzkiemi oczyma.
I dlatego ta kobieta stała mu się podwójnie teraz drogą.
Była biedną, pracowała na chleb może bardzo ciężko — prawdopodobnie była nauczycielką muzyki — a może sama brała jeszcze lekcje... Słowem, grała na fortepianie, a dla pana Winklewskiego to był dowód wysokiego wykształcenia. Była więc wykształcona i z dobrej familji, bo, według pojęć c.-k. urzędnika, jedynie dobra familja może dać wysokie wykształcenie młodej dziewczynie.
Nie była krakowianką, widocznie przyjechała czasowo, bo miała ciągle wygląd podróżnego ptaka.
Co ją sprowadziło do obcego miasta? czy długo tu zabawi?
Kto wie! — odjedzie może!
I nagle dokoła pana Winklewskiego zrobiła się przerażająca pustka.
W tak krótkim przeciągu czasu — tyle miejsca w jego sercu i mózgu zajęła ta drobna, niepozorna kobieta!


∗                    ∗

Oddawał jej listy w dalszym ciągu i raz jeden przyjemnie został zdziwiony.
Na kapelusiku jej, zamiast szarych ptaszków, pojawiły się dwa bukieciki fijołków.
Były to tanie fijołki, kupione w żydowskim kramie, gdzieś na Grodzkiej ulicy — ale nie mniej rozjaśniły one jej bladą twarzyczkę ładnym i łagodnym blaskiem.
Lubiła więc kwiaty i w umyśle pana Winklewskiego powstała nagle chęć ofiarowania jej wiązanki kwiatów.
Długo myślał, chodząc dokoła kościoła Panny Marji i płosząc gołębie odgłosem swych kroków. Rezultatem tych myśli było kupienie wiązanki fijołków wczesnym rankiem w dniu, w którym pan Winklewski spodziewał się zjawienia Zofji M. po odbiór nadesłanego wieczorem listu.
I z sercem bijącem p. Winklewski położył na deszczułce przed kratkami ów bukiecik, porzucił go raczej niedbale, jakby go ktoś zapomniał tam przypadkiem. Poczem stanął przy kratkach, pilnując i broniąc kwiatów przed świętokradzką ręką. Gdy nareszcie ona pojawiła się u drzwi ze swemi sztucznemi fijołkami na rondzie kapelusza, odstąpił kilka kroków i udawał, że szuka czegoś na pułce.
— Czy jest list do mnie? — posłyszał ciche zapytanie.
Szybko odwrócił się i już żądany list trzymał w ręku.
— Proszę pani!
Ona odsunęła fijołki i brzeg koperty ujęła w długie swe wązkie palce.
Poczem gotowała się do odejścia, a jego ogarnęła rozpacz, że ona nie widzi, czy nie chce widzieć kwiatów.
— Pani... zostawiła... fijołki... — wyrzekł zdławionym głosem, dziwiąc się swojej śmiałości.
Lecz ona cała zajęta rozrywaniem koperty i wydobywaniem listu, nie spojrzała nawet ani na niego, ani na kwiaty.
— To nie moje! — wyrzekła i, odwróciwszy się, szła ku drzwiom, pogrążona już w czytaniu listu, który drżał w jej ręku.
W tej chwili pan Winklewski czuł, że znienawidził nietylko owe listy na grubym angielskim papierze, ale i tego, który te listy przesyłał.


∗                    ∗

Nastąpiła teraz dla pana Winklewskiego chwila udręczenia, którego przedtem nie znał, i które stawało się dla niego wprost ciężkiem do zniesienia.
Obecnie już nietylko sama postać kobiety dręczyła jego wyobraźnię, ale obok niej zjawiał się natychmiast jakiś cień mężczyzny, niepokojący swą tajemniczością, groźny, nieubłagany.
Jakie łączyły ich stosunki? Czy był to narzeczony, czy tylko kochanek? Zamężną nie była, bo teraz z powodu upału nie nosiła rękawiczek i oprócz cieniutkiego pierścionka w kształcie łańcuszka, Winklewski nie dostrzegł na jej palcu śladu obrączki.
Ubrał ją jednak w szaty tak wzniosłego ideału, że przypuścić nawet nie mógł, żeby «ona» miała kochanka.
Nie — to musiał być narzeczony, który kiedyś miał dobić się stanowiska i połączyć się z nią na wieki.
Tymczasem — ona tułała się po obcem mieście za lekcjami i była smutna i uboga.
Jakiż to więc człowiek, który pozwalał kobiecie, przez siebie wybranej, borykać się z losem wśród obcych i może nieprzychylnych ludzi? I pan Winklewski w rozgoryczeniu obarczał tysiącem zarzutów tamtego człowieka i sam stawiając się w jego położeniu, dochodził do wniosku, że on natychmiast mógłby ożenić się z tą kobietą, zapewnić jej stałe, choć skromne utrzymanie i nie dozwolić chodzić bez parasolki w upały lipcowe.
— Co to za nikczemnik! — myślał, idąc przez planty — słońce tak pali... a ona nie ma nawet parasolki!
Z nienawiścią w sercu, z pogardą na ustach wrzucił więc do przegródki list świeżo nadeszły, który tym razem spóźnił się o dni trzy.
I pan Winklewski z dziką jakąś radością odpowiadał teraz zasmuconej kobiecie «nic niema!» przez całe trzy dni, a gdy odchodziła ze spuszczoną głową, czuł znów żal i smutek nad jej smutkiem i wolałby módz zawołać przez kratki «oto list do pani!»
Wogóle jednak miłość, wbrew ogólnemu mniemaniu, nie uszlachetniała pana Winklewskiego. Być może, iż działo się to tylko dlatego, że miłość ta szarpała się w kole tajemniczości, domysłów i zazdrości. A zazdrość dławiła go coraz więcej i śmielej.
«Tamten» był coraz groźniejszy i nękał wyobraźnię biednego urzędnika. Doszło wreszcie do tego stopnia, że pan Winklewski zapragnął poprostu ujrzeć go za jakąbądź cenę, dostać jego fotografję, wiedzieć wreszcie, z kim ma do czynienia.
Lato przechodziło szybko w ciągłej niepewności i udręczeniu. Pan Winklewski, raz jeden przyznawszy się przed sobą do tego, że się kocha w nieznajomej znajomej — z całą egzaltacją puścił wodze swej imaginacji. Noce całe spędzał bezsennie, nie mogąc nic wymyśleć dla polepszenia swej sytuacji. Ciągle, chorobliwie majaczyła przed nim sylwetka tajemnicza «tamtego», widział ich dwoje we Lwowie, rozmawiających serdecznie, złączonych pocałunkiem, tworzących plany na przyszłość.
To znów urywały się te majaczenia i następowały inne, równie nieuchwytne, niepełne, mgliste. Tylko zawsze było teraz ich dwoje — on i ona, zamiast niej jednej, która dawniej sobą samą wypełniała duszę i wyobraźnię rozkochanego urzędnika.
Raz jeden, podrażniony do żywego niepewnością, w jakiej zostawał, miał już ochotę naruszyć tajemnicę, przeciąć list, otworzyć nad parą, przeczytać, dowiedzieć się o wszystkiem.
Powstrzymała go jednak nie bojaźń naruszenia profesjonalnego sekretu, lecz trwoga przed dowiedzeniem się tej prawdy, którą tak gorąco wiedzieć pragnął.
Postąpił, jak nerwowa kobieta, cofająca się w chwili otwarcia wieka trumny, w której leży ciało ukochanego przez nią nieboszczyka.
Bał się trumny swego uczucia.
Lecz nagle listy, do tej chwili dochodzące tak regularnie, zaczęły spóźniać się coraz częściej, a czasem przychodziły tylko raz na tydzień, zamiast dwa razy. Kobieta w jasnym żakieciku pojawiała się ciągle, pytając niezmienionym, cichym głosem: «Czy niema dla mnie listu?»
Nie otrzymawszy koperty, odchodziła zawsze jednakowo — powoli, nie spiesząc się, bez śladu nerwowego podniecenia. Pan Winklewski spokój ten śledził z zaciekawieniem.
— Jaka spokojna! jaka pewna siebie i jego...
Lecz raz jeden, gdy list spóźnił się o całe długie dni dziesięć, pan Winklewski dostrzegł wielką zmianę w twarzy młodej kobiety.
Schudła, zbladła, zestarzała się.
Nie fryzowała widocznie włosów, bo te nie tworzyły już dokoła jej twarzy promiennej aureoli. Na kapeluszu jej wyblakły fijołki, straciły dawne barwy. Dostawszy jednak list, kobieta rozjaśniła się widocznie. Mimowolnym a właściwym kobietom ruchem podniosła rękę ku włosom, nagarnęła je na czoło, obciągnęła żakiecik i wyprostowała się na chwilę. Pan Winklewski śledził to przeobrażenie ze ściśniętem sercem. Patrzył za nią, jak oddalała się, czytając list. Przez te dni dziesięć zdawało mu się, że jest mu bliższą i więcej — jego. Teraz — znów «tamten» pochwycił ją w swoje ręce.
Lecz, gdy za dni trzy zjawiła się znów u kratek, a on jej dał odmowną odpowiedź — uczucie ulgi wstąpiło w jego serce. Teraz już cierpiał tak bardzo, że nie pragnął, aby nań spojrzała i wyrzekła «dziękuję». Wolał się wyrzec jedynej swej pociechy, a natomiast mieć pewność, że tamten drugi powoli odsuwać się zaczyna. Był samolubem w cierpieniu. Chciał, aby ona cierpiała, gdy on cierpiał przez nią bezwinnie i ciężko.
Długie dwa tygodnie nie było listu i przez te dwa tygodnie tak ona, jak i on pobledli oboje i gorączka trawiła im usta. Stawali teraz naprzeciw siebie przedzieleni siatką, oboje znużeni jednakowo i wyczerpani, oboje potrzebujący dobrego słowa, pociechy i uspokojenia. Listu nie było i zdawali się oboje przeczuwać i wiedzieć, że list ten tak prędko nie przyjdzie, przyjść nie może. A przecież ona pytała — on odpowiadał, jak dwa automaty, nakręcone na jeden i ten sam ton wspólnego cierpienia. Wreszcie — zjawił się ów list, adresowany tak samo pewną ręką, z marką naklejoną na ukos na środku koperty. I rzecz dziwna, pan Winklewski nie wzdrygnął się od wstrętu, gdy ten list dostrzegł, przeciwnie — doznał jakiegoś uczucia ulgi, jakby wyczekiwane długo rozcięcie splątanego węzła nastąpić miało.
Gdy ona zjawiła się w izbie pocztowej, pan Winklewski już stał za kratkami i po deszczułce posuwał ku niej ten list z takim pośpiechem, jakby od przeczytania listu los jego zawisł.
W oczach kobiety pojawiło się zdziwienie. Widocznie przyzwyczaiła się do codziennego zawodu i ten list był dla niej niespodzianką. Poczem zawahała się lekko, lekkie drżenie przebiegło jej twarz. Wzięła list w rękę i, nie zważając na Winklewskiego, otworzyła kopertę. Wyjęła z niej ćwiartkę papieru, na której widniało zaledwie kilka wierszy. Machinalnie odwróciła się i czytając, iść ku drzwiom zaczęła. Nagle zachwiała się i cofnęła w tył. Ręką zasłoniła się, jakby od jakiegoś niewidzialnego ciosu. Winklewski rzucił się do kratek, pragnąc wydostać się i przyjść jej z pomocą, lecz ona już wyprostowała się i wyszła z izby, zatrzaskując drzwi za sobą.
W okienku stał teraz uczeń i pytał o list, znaczony literami X. S. C. Z. D. W. i z N-rem 8392753. Pan Winklewski musiał zacząć szukać podobnego lista i znalazł go wreszcie na błękitnym papierze, z całem stadem jaskółek w rogu koperty.
Rzucił go zdziwionemu chłopcu i usiadł na krześle zrozpaczony i zgnębiony.
Ten list, który ją tak zgnębił, musiał być zerwaniem. Cóż więc teraz? ona przestanie przychodzić na pocztę i pan Winklewski straci możność nietylko widywania jej, lecz dowiedzenia się, kim jest ta kobieta. Dopiero teraz bowiem przyszło mu na myśl, że mógł kazać posłańcowi iść za nią, gdy wychodziła z biura i dowiedzieć się prawdy.
Lecz teraz już było zapóźno.
Prawdopodobnie — ona nigdy nie przyjdzie.


∗                    ∗

Przyszła jednakże w dni kilka i znów stanęła u kratki, pytając cichym głosem:
— Czy niema dla mnie listu?
Na jej widok pan Winklewski zadrżał cały, tak bardzo uczuł się szczęśliwy. Zapomniał o posłańcu, o śledzeniu jej, o wszystkiem. Widział tylko «ją» przed sobą i to «ją» widocznie już opuszczoną i zapomnianą przez «tamtego». I nawet go to nie raziło, że, zapominając o swej godności kobiecej, tak żebrała o te listy, których «on» jej przysyłać nie chciał. Czuł tylko teraz litość nad nią i jak najsłodszym i najmilszym głosem oznajmił jej, że listu niema. Chciał dodać jeszcze kilka słów, lecz nie śmiał. Lękał się szczególnie w takiej chwili obrazić ją czemkolwiek. I tak przeszło długie dwa tygodnie, w czasie których widywali się codziennie znów, jak dwa automaty, nakręcone na jedną i tę samą nutę. Ona już nie krępowała się żadnemi względami, przychodziła codziennie, stawała u kratek jak cień pokorny i żebrzący i odchodziła równie cicho i pokornie po to, aby nazajutrz pojawić się znowu. On — pokochał ją teraz sto razy silniej w tem nieszczęściu i opuszczeniu i gdy patrzył na jej twarz pobladłą, ogarniało go dziwne rozrzewnienie, jakaś tkliwość silniejszej dla słabszej istoty.
Całą duszą pragnął porwać ręce tej kobiety, przycisnąć je do piersi i prosić, aby przestała się smucić, przestała błagać o miłosierdzie człowieka, który nie chciał kochać jej dłużej, lecz pozwoliła mu otoczyć się opieką, względnym dobrobytem i najtkliwszą miłością.
Gdy wracał do domu z biura, szeptał te słowa sam do siebie, cisnąc swe ręce do piersi. Wyglądał jak warjat i ludzie się za nim oglądali. On szedł prosto do swojego mieszkania i tam już głośno wypowiadał snujące mu się tak uparcie po głowie myśli.
I nagle jednej nocy porwał się z łóżka, cały oblany potem. Przemknęła mu bowiem myśl napisania listu do niej, do tej Zofji M., do której tak długo i tak często tamten pisał. I myśl ta dojrzewać zaczęła szybko, gorączkowo rozwijać się, popychać do działania...
Rankiem już pan Winklewski był zdecydowany. Tak jest, napisze list, popełni krok heroiczny, krok śmiały, lecz mogący wygrać wielki los tą śmiałością. Ona list przeczyta i nie pogniewa się. Pogniewać się nie może. Za co? Wszakże on w liście tym powie wszystko, co przez tak długi czas dławi w sobie, w swem sercu na dnie swej duszy. Kupi taki sam papier angielski, na jakim pisał tamten, i postara się naśladować jego charakter na kopercie. Wbiły mu się dobrze w pamięć te litery pewne, śmiałe, okrutne — pisywane widocznie ręką człowieka, który szedł przed siebie, nie oglądając się na nic i na nikogo.
Cały dzień p. Winklewski pisał bruljony, pisał i darł je pracowicie na szczątki. Tego dnia Zofja M. nie zjawiła się wcale. Lecz pan Winklewski zajęty cały swym listem, nie odczuł jej nieobecności.
Wreszcie późną nocą list był już gotów. Leżał pod lampą, na stole, tuż obok szklanki herbaty i napoczętego rogalika. Łudząco przypominał listy ze Lwowa. Ten sam adres, ta sama marka, przylepiona ukośnie na rogu koperty.
Jedenasta wybiła na kościele Panny Marji i dźwięki zegara jęcząc przeleciały po nad miastem. Pan Winklewski powstał, podszedł do okna i patrzył długo na ciemną przestrzeń dziedzińca. Na samym dole majaczyła latarenka, przybita nad izdebką stróża. Pod nią czerniała postać skurczonego stróża. Serce pana Winklewskiego rwało się teraz ku tej nieznajomej, która zapewne samotna zalewała się łzami. Wczoraj była tak blada, że zdawała się nie mieć kropli krwi w swych żyłach. Lecz minie to niedługo. Pan Winklewski zażąda urlopu, wywiezie ją w góry i tam odżywi, wzmocni i uspokoi. Przyjdzie znów do siebie, nabierze rumieńców i siły i co niedziela będzie z nim chodzić po plantach pod piękną jedwabną parasolką. Wszystko dla niej zrobi pan Winklewski, wszystko jej odda, wszystko poświęci. Lata całe wyczekiwał na pojawienie się w swej duszy takiej istoty — przyszła smutna i udręczona, a on pragnął wywołać uśmiech zadowolenia na jej usta. Uczucie radości przepełniało jego serce. Kochał siebie samego za to, że zdobył się na odważny krok napisania listu.
Przyszłość zaczynała się doń uśmiechać. Oparł głowę o framugę okna i cieszył się, jak dziecko.
Nazajutrz rano pan Winklewski, oddając na poczcie list wprost do ostemplowania, doznał znów uczucia, jakby gwałtem ktoś go popychał w strugę zimnej wody. Egzaltacja wieczorna znikła — natomiast ogarnął go lęk i trwoga. Przytem zdawało mu się, że ona już nie przyjdzie wcale, że ten list «poste-restante» pierwszy w jego życiu pozostanie w przegródce zapomnianych i będzie powoli nabierał na siebie warstwy szarawego, mogilnego pyłu.
Lecz ona przyszła i znów zapytała cichym, niepewnym głosem:
— Czy niema dla mnie listu?
Pan Winklewski przez tę minutę jedną przeżył wieki całe. Wyciągnął jednak rękę, wyjął list z pułki i położył go na deseczce. Odwrócił się szybko i nie patrzył na młodą kobietę. W tej chwili radby wyrwać z jej rąk kopertę, lecz ona już dobywała ćwiarteczki papieru i powolnym krokiem zmierzała ku wyjściu.
Zatrzymała się jednak w połowie drogi i stała, czytając coraz uważniej, pomimo, że wchodzący i wychodzący potrącali ją ciągle. Pan Winklewski odważył się spojrzeć na nią i widział jak ona teraz odwracała arkusiki, szukając podpisu. Serce zabiło mu jeszcze gwałtowniej. Wszakże on podpisał się imieniem i nazwiskiem, jak człowiek uczciwy i kochający prawdziwie. W toku listu mówił kim jest, jakie zajmuje stanowisko i w jaki sposób uczucie jego powstało. Nie przypuszczał jednak nigdy, że ona czytać będzie ten list o kilka kroków od niego, w jego obecności.
Oddychał z trudnością i stał ciągle za kratkami, jak winowajca oczekujący wyroku.
Nagle — młoda kobieta odwróciła się i szybko ku kratkom iść zaczęła. Na twarz jej wystąpił rumieniec, wargi drżały.
Podeszła do okienka przegrody i wyniosłym, pełnym pogardy ruchem położyła na deseczce zapisane arkusiki papieru.
Poczem, nie wymówiwszy ani słowa, odeszła dumna i wyprostowana.
I więcej już nigdy na tę pocztę nie przyszła i dla pana Winklewskiego przepadła bez śladu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.