Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/Strach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Zmorski
Tytuł Podania i baśni ludu w Mazowszu
Podtytuł (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)
Data wyd. 1852
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Strach.



Podanie.
(Z Wielkopolski.)

Na wierzchołku jednéj góry,
Stały zamku pyszne mury.
Dach czerwono malowany,
Duże okna, białe ściany....
............
Nikt nie zgadnął, nikt niewiedział,
Co téż tam za kaduk siedział;
Ale że siedział, to pewna.

A. Odyniec.

Gospodarz jeden miał dwu synów; jednemu imię było Walek, drugiemu Wojtek. — Walek, był jak wszyscy ludzie: rozumiał to co i drudzy, ale prochu by nie wymyślił; zwano go jednakże mądrym, dla tego że miał brata niezmiernie głupiego.
Głupi Wojtek na żaden raz nie mógł zrozumiéć, co to znaczy strach. Ile razy słyszał mówiącego starszego brata, że tu i owdzie był w strachu, wypytywał go natrętnie, ale wszystkich tłómaczeń ni raz pojąć nie umiał. Znudzony i gniéwny, mądry Walek umyślił sobie że go raz strach znać nauczy.
Jednego ciemnego jesiennego wieczora, ojciec posłał głuptasa do karczmy po gorzałkę. — Walek wiedział, że dla skrócenia drogi chodził on zawżdy przez smętarz. Korzystając tedy z pory, wymknął się cichaczem z chaty, uczernil twarz całą sadzami, okrył się na głowę czerwoną spódnicą matczyną, a wziąwszy w gębę skrzący węgiel, stanął na saméj ścieżce środkiem smetarza wydeptanéj. — Niezadługo nadszedł Wojtek, w karczmie trochę zakropiony, a widząc postać na drodze swej stojąca, zawołał z daleka:
— „Héjże no ty! z ogniem w pysku! usuń się z ścieżki na stronę, bo niebędę ci lazł w błoto.“
Ale Walek, zamiast się usunąć, jęknął tylko jak mógł najokropniéj.
— „Głuchyś, czy co?“ wrzasnął zbliżając się głupiec, „zejdź mi z drogi, a jak niechcesz, to cię tak zamaluję że fajczysko ci wyleci!”
Mądry brat pomyślał sobie przecież: „taki ty w końcu ucieczesz“ — i jęknąwszy jeszcże straszniéj, rozczapiérzywszy obie ręce, szedł prosto, jakby go chciał schwycić. Ale się, mimo rozumu, piekielnie ten raz oszukał: Wojtek, co miał uciekać, podniósłszy w górę kij swój dębowy, rzucił się obces na stracha i począł grzmocić nielitośnie. Mądrali, w tym niespodzianym popłochu, węgiel wpadł z zębów do gęby, piekąc go w gardziel i dławiąc: ryczał więc, niemogąc mówić, jak prawdziwy potępieniec. Uplątawszy się spódnicą, upadł uciekając w błoto, że zanim węgiel z gęby wydostał i dał się poznać Wojtkowi, wziął pewno swoje sto kijów.
Wojtek, skoro poznał brata, począł go serdecznie przepraszać, chociaż się nie mógł wydziwić zkąd i po co wzięły mu się takie głupstwa. — Zgrzytając zębami z wściekłości i bolu, ledwie się dowlókł stłuczony Walek do domu. Skoro ojciec zobaczył co się z jego mądrym synem stało, porwał za batóg okrutnisty, i byłby nim porządnie głupiego obłożył, gdyby ten nieuciekł wcześnie na wyżki i nie wciągnął drabiny za sobą.
Nazajutrz niebogi Walek rozchorował się na dobre, że mu krew puszczać i boki bańkami całe obstawiać musieli. Ojciec zaś zajął się ztąd ku głupiemu Wojtkowi tak nieubłaganym gniéwem, że niechcąc, jako mówił, próżno batoga psuć na jego oślim grzbiecie, wygnał go z domu na cztéry wiatry, żeby go biéda rozumu nauczyła. Napróżno matka, — która, jako zwykle matki, najbardziéj głupiego synala miłowała, — płacząc przyczyniała się za ulubieńcem; musiał, zabrawszy manatki i mieszek spory z grosiwem, od matki dany, wędrować z chałupy w świat.
— „Mój Boże! mój Boże jedyny!“ medytował sobie po drodze: „tatuś jak psa precz wygnali! Za co? żem nie mógł ni raz poznać stracha!… Oj! żeby téż gdzie tego stracha spotkać!“....


Na drugi tydzień wędrówki swojéj zaszedł głupi Wojtek na południe do jednéj karczmy. Kiedy go zaczęli pytać, dokąd i po co wędruje, odpowiedział szczérém sercem: że sam nie wié dokąd idzie, a szuka poznać gdzie stracha. Co żyło buchło śmiéchem na te słowa, nie wiedząc czy to głupiec, czy frant; karczmarz zaś, klepiąc go po ramieniu, rzekł:
— „No przyjacielu! jeśli ci o to tylko idzie, nic łatwiejszego jak tu poznać strach. — Widzisz, hen na górze, ten ogromny zamek? od Bóg wié jak już dawna stoi on pustkami, bo przed strachami żywa dusza mieszkać się w nim boi. Idź, jeżeliś tak stracha ciekaw, tam spać, a będziesz go miał dosyć.“ —
„Juści że pójdę, kiedy tak,“ — odpowiedział Wojtek — „a jeżeli tam stracha na prawdę poznam, zapłacę wam uczciwie za dobrą radę. Musicie mi tylko zanieść co jeść i pić, bo na czczo znudziłoby mi się czuwać przez noc całą.“
Ludzie i karczmarz sam, widząc że on na prawdę się wybiéra, rzucili żarty i jęli przekładać, żeby nie narażał próżno młodego życia, bo już nie jeden zuch taki za ich pamięci przepadł w zamku na wieki. Ale Wojtek ani sobie mówić nie dał; a im ci bardziéj strachem przerazić go chcieli, tém więcéj cieszył się że go pozna. — Niemogąc odwieść głupiego od zuchwałego przedsięwzięcia, czyniąc mu k woli, zanieśli przed wieczorem do zamku drew na noc całą, parę kiełbas, parę kiszek, potężną rynkę kartofli ze szpérką, a wreście flaszkę jedną i drugą gorzałki. Wojtek, pewny że głodu miéć nie będzie, pożegnał z wieczorem odradzających w karczmie towarzyszy i poszedł wesół na samotny noclég.
W przestwornym jednym pokoju, na ogromnym kominie, rozniecił sobie ognia, a przysunąwszy do niego krzesło szérokie i stół; postawiał na nim wszystkie swoje zapasy. Potém, zapaliwszy fajkę i wyciągnąwszy się w wygodném krześle, przysłuchiwał się, w pół drzémiąc, wichrowi gwiżdżącemu w czeluściach, tak żałośnie i przeraźliwie, że każdemu innemu włosy na głowie by powstały. Raz po raz popił sobie kiéliszek gorzałki, — wreście i jeść mu się zachciało. Zabrał się tedy do gospodarstwa: postawił rynkę z kartoflami na ogień, a kiełbasy przywiązawszy do drewnianego rożenka, zaczął je zwolna przypiekać.
Kiedy w najlepsze kartofle skwiérczéć a z kiełbas tłuszcz wonny kapać poczynał, — „lecę!“ dał się w głębi komina słyszéć głos straszliwy.
„Tam do licha! czekaj chwilkę, niech wieczerzę z ognia zdéjmę,“ odpowiedział głośno Wojtek, zestawiając rynkę pod stół i kładąc na niéj swój rożenek. — „No, teraz leć sobie kiedy chcesz!“
Zaszumiało cóś wzdłuż komina — i na rozpalone ognisko upadło pół człowieczego ciała, od stóp aż do pasa, jakby tylko co przecięte, bo jeszcze krwią sączące. Wójtek, niezmięszany wcale, widząc że mu ogień przygasza, pochwycił ją za obie nogi i po za siebie przerzucil. — Ułatwiwszy się, chciał już na nowo swoją wieczerzę nastawiać, aż w tém: „lecę!“ ozwało się w kominie po raz drugi.
— „Leć sobie, kiéj chcesz, na złamanie karku,“ odpowiedział głupiec, zły że mu spokojnie zjeść nie dadzą.
Tą razą na ognisko zleciało drugie pół człeka, ze straszną, brodatą, głową, w któréj krwawe, ogromne, ruszały się oczy. Wojtek i tę, za piérwszą, przerzucił; gdy zaś chwilkę przeczekawszy nic w kominie nie posłyszał, stawił znów rynkę i rożenek w ogień. — Bez żadnéj więcéj przeszkody dosmażył swoich pérek i dopiékł kiełbas, a wyłożywszy wszystko na misę postawił na stole.
W tém, gdy się za czémś obejrzał, ujrzał że z obu onych połów zrósł się cały, wysoki, barczysty, srogiego wejrzenia człowiek, który milcząc stał za jego krzesłem.
— „Ho-ho! kolego! a cóż to tak stoisz, niby trusia? Weź sobie drugie krzesło i siadaj zdrów za stół; nie lubię kiedy sam jem, żeby mi kto głodny w gębę patrzyl.“ —
Straszny człowiek wziął krzesło i usiadł w niém milcząc, ale do jadła się nie brał. Wojtek, co trochę ujadł, to obracał się do niego z prośbą; wreście, widząc że to próżno, obrażony, niechał go w pokoju, i pałaszował co Bóg dał. — Alić kiedy ostatnią łyżkę, z ostatnim kęsem kiełbasy, miał już do ust kłaść, milczący gość ozwał się ponuro:
— „Jadłes sam, dajże teraz mnie.“
— „Niechciałeś, kiedym ja cię prosił, zjédzże teraz psi gnój, kiedyś głodny,“ odrzekł rezolutnie Wojtek, połykając resztę strawy.
— „Czekaj! zaraz ja tutaj z ciebie zrobię pieczeń,“ zaryczało straszydło, zrywając się do niego.
— „Pomału, bratku, pomału! Jesteś to ty może ten strach? hę?.. To czemużeś taki głupi, nie jész kiedy ci co dają? Ja już całe dwie niedziele włóczę się, żeby cię poznać, — a niebyło zaczém widzę, kiedyś taki kiep.“
— „Zaraz ty mnie tutaj poznasz,“ wrzasnął strach, i porwał Wojtka za gardło. — Ale i Wojtek niedał sobie bezkarnie pluć w kaszę; jak huknął raz i drugi pięścią po strasznym łbie, ogłuszony potępieniec padł na ziemię jako kłoda drzewa. — Głupiec powalonemu siadł na piérsiach i trzymając mu swój kozik na grdyće, pytał:
— „A no, bratuniu? kto z nas mocniejszy? widzisz na co ci twój sążeń cielska się zdał?… Cóż mi dasz teraz, żebym się żywo wypuścił?“
— „Dam ci skarb wielki, o jakim nie śniłeś, — ale nie za to żebyś mnie puścił, tylko żeś mnie zmógł, bo przez to zbawiłeś mnie od mąk, które od stu lat znosiłem. Byłem ja kiedyś tu panem, a przytém okrutnym siłaczem; kogo zaś, wyzwawszy, przemógłem, na wpół piłą go przerzynałem. Za to co noc mnie djabli teraz piłowali, — aż póki nieznalazłby się któs, coby nademną wziął górę. — Nie byłbyś téż tego dokazał, gdybyś mi oddał ostatni kęs twego jadła, bobym pożarł z nim wszystką twoją siłę. — No! a teraz pójdź za mną, wziąść nagrodę którąś zarobił.“
Wojtek szedł tedy za strachem, aż do ogromnéj piwnicy, gdzie było pełno srébra, złota i drogich kamieni. Wybawiony potępieniec pozwolił mu brać z tąd co zechce, a Wojtek brał téż ile unieść tylko zdołał. Od blasku zaś tylu skarbów tak mu się na raz rozjaśniło w głowie, że wybiérał samo złoto i najkosztowniejsze klejnoty, — choć przedtém jako żywo nic tego wszystkiego niewidział!
Obładowawszy się dobrze, chciał podziękować swemu dobrodziejowi, — ale ten już gdzieścić zniknął. „To i tak dobrze! nie będę mu się kłaniać,“ pomyślał zhardziały głupiec, i wyszedł z zamku, wlekąc się jako mógł pod ciężarem swéj zdobyczy.
Kiedy powrócił do karczmy, gdzie go ciekawa gawiedź jak cudo jakie witała, nie był to już wczorajszy Wojtek! Na wypytywania ludzkie mało odpowiadał, skarżąc się że go strach zbił strasznie, tak że ledwie z życiem ujść zdołał. — Karczmarzowi, choć obiecał, nic za wczorajszą radę nie dał; a nająwszy podwodę kazał się wieść — nie do chałupy, jeno do miasta, gdzie jako pan zaczął żyć sobie.
Za niedługo kupił piękne dobra, wystawił w nich pyszny pałac, ożenił się ze śliczną hrabianką, dawał obiady najlepsze w całéj okolicy i słynął aż do śmierci pod imieniem mądrego Wojciecha.



Przypis.

Porównać: Klechdę szląską Młynarz i trzéj synowie, w Przyjacielu Ludu z 1846r. (Numer 12); tudzież w zbiorze niemieckim: Kinder — und Hausmärchen, gesammelt durch Brüder Grimm.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Zmorski.