Strona:Epidemia.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Burmistrz. Ja
Opozycya. To mi nie wystarcza… Ma pan jakie pismo
Burmistrz. Nie mam…
Opozycya. Dał panu słowo honoru?..
Burmistrz. Nie, ale mam inną pewność… on sam pragnie mieć spokój
Opozycya. Nie ufam mu!.
Burmistrz. Niesłusznie!.. uroczyście zapewniam panów że skoro raz epidemia wygaśnie, nikt się nie będzie troszczył o to cośmy uchwalili i wszystko pozostanie jak dotąd..
Opozycya. Nie ufam wam!
Burmistrz. Natomiast niezapominajcie panowie o przykrościach, jakie was czekają, o tych tysiącznych szpilkowaniach, których nie będzie można uniknąć. Całe miasto podzieli się na dwa wrogie stronnictwa na czem najbardziej ucierpią interesy naszych wyborców. Nie wspomnę już, że wszystkie panie, żony nasze, trzymać będą stronę oficerów marynarki (pomruk)
Głos. Odpowiadaj pan tylko za swoją żonę, mnie zostaw w spokoju (śmiech)
Burmistrz. (z godnością) Z oburzeniem odpieram tę osobistą napaść… ale na czem to stanąłem ― aha ― na oficerach marynarki. Tak moi panowie! Zastanówcie się dobrze zanim poweźmiecie ostateczne postanowienie ― powody wasze są słuszne ale nie praktyczne. W tych warunkach jakie wam przedstawiłem, a za których dotrzymanie radzę, śmiało możecie wotować wszelkie kredyty, bo to