Przejdź do zawartości

Strona:Epidemia.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chciałbym powiedzieć ― w jej dobroczynnym rozwoju. Nie gwałćmy natury moi panowie! bo! zaiste! wie ona dobrze co czyni i dla czego tak czyni (siada wzruszony ― mowcy składają powinszowania)
Burmistrz. Szanowni panowie pozwolą mi jeszcze słowo. Admirał pomimo, że jest szorstkim ― w gruncie, nie jest człowiekiem złym i ile wywnioskować mogłem ― można by się z nim łatwo porozumieć.. Jemu może nie tyle idzie o tę przeklętą epidemię, co o opinię publiczną. Lęka się prasy, interpelacyi w parlamencie i tych tysiąca szykan, na jakie łatwo narażonym być może. Panowie wiecie sami jak ostro od pewnego czasu napada prasa na marynarkę… na samą myśl, że pan Lokroy mógłby tu na oględziny przyjechać ― nasz admirał szaleje…
Opozycya. Więc cóż?
Burmistrz. Zdaje mi się, że wynalazłem sposób, to znaczy że jeśli tylko uchwalimy potrzebny kredyt na budowę, już tem samem uspokoimy admirała. Będzie to tylko prosta formalność ― a on nigdy nie będzie domagał się wykonania uchwały. To dobry człowiek, musi jednak mieć jakieś zabezpieczenie i pokrycie wobec ataków prasy, opinii publicznej i ministrów ― czemu się nie tylko nie można dziwić ― lecz przeciwnie należy to podnieść z uznaniem
Opozycya. Z uznaniem?.. o.. za pozwoleniem… a któż nam zaręczy, że potem niczego nie zażąda?