Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mionach. Czując instynktownie, że pragnie ukryć swe przerażenie, rzekł spokojnie:
— Co za szczęście! Właśnie tędy przechodziłem. Okropnie tu ciemno.
— Ja... ja... zgubiłam drogę; jakiś człowiek... złapał mnie za nogę, tam w lesie.
Wyprowadzony z równowagi jej urywanym, zdławionym oddechem, zbliżył się do niej i położył ręce na jej ramionach. Trzymał ją lekko, nie mówiąc słowa w obawie, by nie urazić jej dumy.
— We... weszłam tam, — wykrztusiła, — i drzewa... i potknęłam się o śpiącego człowieka, a on...
— Tak, tak, już wiem, — szepnął, jakby mówił do dziecka. Spuściła teraz ramiona, mógł więc widzieć jej twarz z oczyma nienaturalnie rozwartemi i drżącemi wargami. Stracił znów panowanie nad sobą i przyciągnął ją tak blisko, że mógł wyczuć łomotanie jej serca; przyłożył wargi do jej wilgotnego, gorącego czoła. Zamknęła oczy, westchnęła krótko i ukryła twarz w jego marynarce.
— Spokojnie, spokojnie, kochanie, — powtarzał ciągle na nowo. — Spokojnie, spokojnie. — Czuł, jak przytula policzek do jego ramienia. A więc zdobył ją, zdobył! Miał niezachwianą pewność, że już teraz od niego nie odejdzie. Był tak olśniony i oczarowany tą myślą, że cały świat nad ich głowami, gwiazdy w swym biegu, las, który ją przestraszył — wszystko wokół wydało mu się uosobieniem piękna i harmonji. Spotkało go szczęście, jakie nigdy jeszcze nie było udziałem żadnego człowieka — zdobył ją! Szeptał ciągle i ciągle na nowo:
— Kocham cię! — Spoczywała bez ruchu, oparta o niego, podczas gdy bicie jej serca uspokajało się stopniowo. Czuł, że ociera się policzkiem o szorstki tweed jego marynarki. Powąchała ją nagle i szepnęła:
— Pachnie.