Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jest to bezczelność, przechodząca wszelkie pojęcie!….
— A cóż robi naczelnik żandarmeryi?
— Siedzi razem z innymi i zajada. Przyszedł, zwabiony muzyką i śpiewami, posadzili go za stołem i nie chcą puścić przed skończeniem uczty. Właśnie przed chwilą wniósł toast za zdrowie baronowej Anny, mianując ją „matką Gracchów.”
Szymon zaśmiał się żółciowo, i z wielkiej irytacyi tak fiknął nogami, że luźne pantofle z nóg mu zeskoczyły i oparły się aż o sufit.
— A to niegodziwcy! renegaty! Godni są nocy świętego Bartłomieja! Nieszporów Sycylijskich! Czekajcie. Pozmiatam ja was niedługo na swoje podwórko.
Ale naraz, zastanowiwszy się, uderzył baron Szymon w inny ton. Zaczął przed reporterem udawać zimną krew, a tylko sobie w duchu powtarzał na pociechę znane przysłowie niemieckie: „Geduld bringt Rosen — Geduld bringt Rosen.”
Niedługo odprawił pana Ollósi, mówiąc, że już czas spać, że się położy.
Wypił do herbaty całą butelkę rumu, dzięki czemu istotnie, ledwie głowę przytknął do poduszki, opanowała go bezwładność, i nie tyle sen, jak raczej jakieś oszołomienie pamięci i woli.
Nazajutrz rano obudził się z rwącym bólem głowy. W ustach miał taki smak, jakby się najadł galasu i popił obficie ałunem.
Zaczął się ubierać i zadzwonił na kelnera, aby mu przyniósł do czyszczenia oddane lakierki. Jedne nogę ubrał bez przeszkody, ale na drugą trzewik żadną miarą wejść nie chciał. Zajrzawszy do środka, znalazł w nim zwitek papieru.