Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wała odbicie twarzy Szymona w zwierciadle. Trudno opisać, jak szatańsko piękną była, gdy ustami wyrażając wybuch wesołości, w oczach koncentrowała całą swoją zdolność bacznej obserwacyi.
— Nie potrzebuję tego czytać. Wszak jest to mój własny utwór.
Baron Szymon osłupiał.
Aranka zaś śmiała się w dalszym ciągu.
— Jak to, to pan jeszcze nie wyśledziłeś tego, że wszystkie te satyry i paszkwile na ciebie ja sama pisuję? Ależ tak jest i proszę wierzyć, że czynię to przez prostą i dobrze zrozumianą życzliwość. Człowiekowi do zdrowia koniecznie jest potrzebną pewna doza irytacyi, inaczej gnuśnieje, niedołężnieje i gotów zatyć, jak wujcio Balambér.
Baronowi Lenke ostatecznie wszystko pokręciło się w głowie. Jeżeli kiedykolwiek blizkim był pochwycenia nici, która doprowadziłaby go do odkrycia prawdy, teraz słowa Aranki zupełnie zbiły go z tropu. Bo że te przepyszne purpurowe usta nie na to były stworzone, ażeby mówić prawdę, o tem wiedział z doświadczenia.
Zbyt wiele temperamentu inkwizytorskiego miał w sobie, ażeby brał za dobrą monetę wyznanie takich pięknych, śmiejących się ust. Kto naprawdę winien, ten nawet na żarty do winy nie rad się przyznawać. Na prawdziwym złoczyńcy skóra zanadto cierpnie ze strachu, aby nie udawał świętego niewiniątka, gdy kto potrąci o jego dzieło: twarz mu się przedłuża, oczy podnosi ku niebu, odgrywa komedyę oburzenia i gotów ronić łzy współczucia dla swoich ofiar. Zatem gdzieindziej tropić należy!
Baron Szymon przypomniał sobie, że pora czynić przygotowania do przyjęcia dostojnego go-